Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Apap noc zmienił się w apap dzień – oba działają przez 12 godzin i z czasem to one zaczęły wyznaczać mu dobowy rytm. Pozostałe pory dnia urozmaicały inne specyfiki; serce, trawienie, koncentracja, pamięć... wątroba – tak – wątroba znosiła to najgorzej. Wiedział, że to wszystko tylko przyspiesza koniec, ale nie mógł pogodzić się z rolą formy pośredniej pomiędzy człowiekiem a trupem – „dopóki będę mógł stać – postoję, o litość prosił nie będę” to zdanie stało się jego jedyną religią w ostatnich latach życia.
Z tego właśnie powodu zawsze dwojako odbierał informacje o śmierci kolejnego z jego znajomych – „on umarł, ja żyję – to znaczy, że moja teoria się sprawdza”. Nie tylko teoria śmierci, ale przede wszystkim teoria życia. Od zawsze żył po swojemu, miał swój system wartości i swój pogląd na coś, co zwykło się nazywać sensem życia.
I tak, kiedy wszystkich ogarnął szał patriotycznego uniesienia walki o ojczyznę (honor i boga), on poszedł na wojnę z ciekawości – to duża przygoda, a poza tym wiedział, że nie miałby życia, gdyby tego nie zrobił (w pewnych kwestiach nawet on był konformistą). Żegnał więc kolejnych kumpli - którzy w swojej naiwności wierzyli, że ich śmierć coś pomoże - samemu starając się nie wychylać.
Wojna zmienia ludzi. Czasami zmienia po prostu żywych w martwych, ale takie przemiany – chociaż najłatwiejsze - są najmniej ciekawe. Równie łatwo jest oszaleć, czy znieczulić się, ale jego zawsze interesowali ludzie, którzy – nawet na wojnie - odnajdowali swój Cel.
Z tamtego okresu najsilniej utkwił mu w pamięci chłopak - Krzysiek czy Kamil, jakoś na K. Podziwia go do dziś. Krzysiek traktował tę wojnę jak przeznaczenie, jak miłość, którą każdy musi przeżyć, żeby stać się Prawdziwym. On wiedział, że musi zginąć w obronie ojczyzny. Józef już wtedy zazdrościł mu tej pewności. Do teraz uważa, że Krzysiek był szczęśliwy umierając – spełniał swoje przeznaczenie.
W Marku natomiast podziwiał wytrwałość – jak tylko dowiedział się, że zostali zdradzeni, przysiągł, że jeżeli tylko przeżyje – zemści się. I mścił się okrutnie – po wojnie wyjechał do Anglii, a wkrótce potem tamtejszą opinią publiczną wstrząsnęły doniesienia o brutalnych morderstwach, niewyjaśnionych pożarach (szkół, szpitali, fabryk) i masowych – najczęściej śmiertelnych – zatruciach. Po paru miesiącach podobne rzeczy zaczęły dziać się we Francji. Raz tylko udało mu się porozmawiać z Markiem – na pytanie, dlaczego morduje również niewinnych, odpowiedział, że oni też byli niewinni i że ludzie muszą ponosić konsekwencje swoich wyborów – nie tylko zgodzili się, aby ich państwami rządzili ci kłamcy (którzy nas zdradzili) ale swoją biernością wyrazili na to zgodę. Mówił, że obywatele państwa wyrządzającego krzywdę, są tak samo winni jak rządzący i w równej mierze zasłużyli na karę. Przez 40 lat ogrom jego zemsty niemalże dorównał złu, jakie mścił. Pewnego dnia wysadził się na środku zatłoczonego placu. Do niedawna Józef myślał, że to sumienie, teraz jednak wiedział, że on również zdecydował się odejść po swojemu.
Jednak po tamtych czasach i ludziach, zostało mgliste zaledwie wspomnienie. Wszystko wróciło, gdy wczoraj spotkał ostatniego z żyjących przyjaciół.
Władek zawsze był naiwny; jego psychice wojna nie wyrządziła praktycznie żadnych szkód – przetrwał ją gapiąc się w zdjęcie ukochanej i snując plany na przyszłość. Które zresztą sumiennie zrealizował.

Ale wczorajsze spotkanie z Józefem obudziło w nim wątpliwości, zmusiło do krytycznego spojrzenia na swoje życie i na to, czego w nim dokonał.
Stał więc przed witryną jakiegoś sklepu udając wielkie zainteresowanie czymś, co powinno znajdować się po drugiej stronie (obaj bali się takiego spotkania, więc bezpieczniej było po prostu się nie zauważyć) a w rzeczywistości próbując dostrzec w swoim życiu rzeczy, które pozwoliłyby mu spojrzeć z dumą w oczy staremu rywalowi. Ale im dłużej myślał tym większe ogarniało go przygnębienie. Miłość, która pozwoliła mu przetrwać wojnę, sama jej nie przetrwała; i chociaż wzięli ślub i początkowo byli nawet szczęśliwi, po kilku latach wszystko się wypaliło. Żyli z dnia na dzień, wychowując dzieci i usilnie, ale niestety bezskutecznie, próbując zachować pozory (przed sobą, bo nikogo innego to nie interesowało). Z czasem wspomnienie tamtego szczęścia stało się zaledwie wspomnieniem pięknego snu i taką samą zresztą miało wartość. Dzieci dorosły, żona (bo słowa „Ania” przestał używać jeszcze na kilka lat przed jej śmiercią) niezauważalnie odeszła. Został sam w swoim pokoju (nikt z nim nie chciał mieszkać z powodu smrodu, który towarzyszył jego częstemu moczeniu się w łóżko). Czasami uproszone przez rodziców wnuki zabierały go na spacer czy zakupy – starał się cieszyć tym chwilami spędzanym z kochającą rodziną, jednak wiedział, że niecierpliwe, pytające miny malujące się na twarzach domowników, nie wynikają z chęci usłyszenia kolejnej historyjki.
Chciał być szczęśliwy, ale nie umiał się okłamywać – wiedział jak dużym ciężarem jest dla swojej rodziny i że moralność, którą im wpajał przez te wszystkie lata, nie pozwoli im oddać go do „umieralni” i wiedział, jaką cenę za to płacą, jaką cenę on płaci.
Któregoś dnia na jego parapecie przysiadł wróbel; stary człowiek, który od pewnego czasu usilnie próbował przestać rozróżniać sen od jawy, zdawał się słyszeć jego głos, namawiający go, żeby wreszcie uczynił to, o czym od dawana myślał… nawet to mu się nie udało, zmarł na zawał (pewnie z przejęcia) w drodze na balkon.

Informacja o śmierci Władka była ostatnią rzeczą, którą usłyszał w życiu. Wygrał – przeżył wszystkich, to on miał Rację. Teraz pozostało mu spełnienie ostatniego marzenia, kaprys, na który tylko zwycięzcy mogą sobie pozwolić – sam zadecydował kiedy i jak umrze.

Opublikowano

No - całkiem niezły pomysł.
Kilka drobiazgów mnie nieco razi:
1) pamięć...Wątroba - pamięć... Wątroba
2) to dużo przygoda - to duża przygoda (?)
3) Żegnał więc kolejnych kumpli, którzy w swojej naiwności wierzyli, że ich śmierć coś pomoże, samemu starając się nie wychylać. (Oni starali się nie wychylać?)
4) Któregoś dnia na jego parapecie przysiadł wróbel, stary człowiek, który od pewnego czasu (...)
hmm Któregoś dnia na jego parapecie przysiadł wróbel; stary człowiek, który od pewnego czasu (...)

Pozdrawiam
Wuren

Opublikowano

te wielkie litery - może "koniec" niepotrzebnie, ale "prawdziwym" musiałem jakoś podkreślić... jeszcze pokombinuję (dopiero zaczynam w tej materii :)) )
Wuren - dzięki za korekty i podziwiam wprawne oko :))

pozdrawiam

Opublikowano

Mój Boże, aż nie wiem jak komentarz zacząć.
Bardzo to głębokie, a jednocześnie nie przetragizowane. W emocje te można uwierzyć, bez zastrzeżeń, bez skrzywienia. Winszuję kunsztu takiego oddania myśli.

Dwa zdania, jak dla mnie, perełki: "Wojna zmienia ludzi. Czasami zmienia po prostu żywych w martwych, ale takie przemiany – chociaż najłatwiejsze - są najmniej ciekawe." oraz "Miłość, która pozwoliła mu przetrwać wojnę, sama jej nie przetrwała"

W pewnej chwili poplątało mi się kto jest Józefem a kto Władkiem, warto to trochę doszlifować, niemniej nie zakłóca to zbytnio odbioru tekstu, i odpowiedzi na pytanie postawione w tytule. Naprawdę porządny utwór. Wzruszyłem się nawet trochę.

Za stronę techniczą 7/10 (podciągnięte nieco przez te perełki)
Za merytoryczną 8/10.

Opublikowano

co do tych imion - najchetniej to bym w odóle sie ich z tekstu pozbyl... wolalbym zeby bohaterowie pozostali anoinmowi... ale nie mialem pomyslu jak to zrobic, wiec wyszlo jak wyszlo... jak wymysle cos lepszego to poprawie :)

pozdrawiam

  • 6 miesięcy temu...
Opublikowano

Więc tak, wg mnie cała ta istora jest przesadzona i to bardzo. Od pierwszego zdania po ostatnie towarzyszy nam smierc i tylko ona. W połowie zaczyna byc nudno. Zastanawia mnie tez pate rzeczy:
1. Jeżeli po odejściu żony nasz bohater zostaje sam, jak opisujesz mieszka w swoim małym pokoiku, to dlaczego puźniej piszesz o domownikach, któzy mają dość słuchania jego historii?
2. "Przez 40 lat ogrom jego zemsty niemalże dorównał złu, jakie mścił." - to zdanie jest bez sensu.
3. "Wygrał – przeżył wszystkich, to on miał Rację." - czy celem kogo kolwiek jest przezyć swoich znajomych?? A jeżeli nawet ktoś chciałby to czy stawia to sobie za wręcz cel zyciowy. Cuż to za cel zyciowy???
4. na początku to zdanie z apapem odrazu zniecheciło mnie do tego tekstu, wiem że nie miałeś zapewne tego na myśli, ale przybrało to charakter reklamowy. To tak jak kupując gazete jesteś zainteresowany jej treścią a wrzucają Ci co 2 strone do niej reklamy.
Ogólnie całość byłaby nawet ciekawa gdyby akcja nie rozgrywała sie tak szybko a pomiędzy rowazania o smierci i tylko o niej wrzuciłbyś troszkę fragmentów opisujących szczęśliwsze momenty z zycia naszego bohatea, może gdybys coś więcej o nim napisał.
Ogólnie nie podobało mi sie i z ledwością dotrwałam do końca, nic z tego nie wyciągnęłam.
Pozdrawiam :-) modlisha

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


jedyne co mogę powiedzieć, to że zupełnie nie zrozumiałaś przekazu :/ (to moje poczatki, więc biorę wine na siebie) - chodzi o to, że każde życie prowadzi do śmierci, że to śmierć jest najważniejsza, ale to jak umieramy zależy od tego jak zyliśmy, a to jak żyjemy, powinniśmy uzależnić od tego, że i tak umrzemy... a cały tekst to polemika z pewną postawą, chciałem pokazać, że najgorszą filozofią życiową, jest Akceptacja, zastanego stanu rzeczy, ze koniec końcó i tak przegramy, ale sens naszemu życiu może nadać tylko walka...
tak było jak pisałem, teraz już sam nie jestem przekonany...
pozdrawiam serdecznie (nie wiem jak trafiłaś na ten staroć, ale to miłe :) )

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...