Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sezon zielonych jabłek III


asher

Rekomendowane odpowiedzi



Na szczęście mój pobyt na kolonii trwał tylko dwa tygodnie. Jechało mi się nad morze bardzo ciężko. Podsłuchałem przypadkiem rozmowę mamy z Babi, że przynajmniej na 2 tygodnie kłopot z głowy. Nigdy nie myślałem o sobie jako o kłopocie. Przecież to ja, Jacuś, ukochany jedynak, za którym wszyscy przepadają od kołyski. Aż tu bęc. Przez całe 17 godzin jazdy zatłoczonym pociągiem obrażałem się na mamę za potraktowanie mnie w ten sposób. Już raz mi podpadła rok temu, kiedy wysłała mnie do sanatorium w Rabce i prawie wcale nie przyjeżdżała w odwiedziny. Te nędzne dwa razy to było dla mnie stanowczo za mało. Pokłóciłem się z pielęgniarką o bolesne kłucie w dupę, z kucharką o wstrętną zupę owocową na ciepło i jakąś doktorką o to, że basen do leczniczych kąpieli jest za płytki i nie nadaje się do pływania. Już po tygodniu miałem gotowy plan ucieczki, ale postanowiłem dać mamie ostatnią szansę. Wysłałem do niej kartkę, że już mam kumpla, z którym zwiejemy i stanie się to lada dzień, jeśli natychmiast nie przyjedzie i mnie stamtąd nie zabierze. Owszem, przyjechała, ale nie po to, żeby mnie zabrać. Udobruchała mnie kieszonkowym i super książkami oraz komiksami, których przytachała kilkanaście. Umówiliśmy się, że ten tydzień jeszcze wytrzymam, a jak będę grzeczny, to w domu będzie czekał na mnie magnetofon. Wobec takiej perswazji ustąpiłem od razu. Tak bardzo chciałem mieć sprzęt do słuchania muzyki, że wytrzymałbym gorsze tortury, niż kłucie w dupę, zupa owocowa i płytki basen.
Ale z tym kłopotem to przesadziła. Przez bite 17 godzin nie zamieniłem z nikim jednego słowa, choć sporo fajnych chłopaków jechało na kolonię, ciesząc się, że pogoda dobra, woda ciepła i święty spokój od rodziców. Kiedy zajechaliśmy na miejsce i zobaczyłem pierwszy raz w życiu morze, moje nerwy na mamę, zmieniły się w coś w rodzaju wdzięczności. Rozpakowaliśmy się prędko i wychowawca zarządził wizytę na plaży. Rany, to był widok! Szliśmy boso przez las po piaszczystej ścieżce i nagle, spomiędzy drzew, wyłonił się nieskończony błękit wody. Nigdy niczego takiego nie widziałem – to znaczy widziałem jako brzdąc, ale ni w ząb nie pamiętałem. Pierwszy rzuciłem się biegiem w dół skarpy i dopadłem przybijających do brzegu fal. Były ciepłe i słone. Walnąłem się w ubraniu na mokry piasek i machając ramionami nakreśliłem figurę orła z rozpostartymi skrzydłami. Cała banda wparowała do wody, pluskając się i rycząc ze śmiechu. Przypomniały mi się zdjęcia, które Stary zrobił lata temu, podczas rodzinnego wypadu do Jastrzębiej Góry. Ciągle na nich płaczę ze strachu przed ogromem morza, a on uparcie wysyła mnie w pontonie na spotkanie fal. Strasznie to dziwne, że bałem się wody. Teraz zdało mi się to zwykłą fanaberią mojego charakteru, oporem wobec narzuconego. Przecież parę lat później pojechaliśmy nad Sołę do Kęt i Stary wrzucił mnie prosto w prąd rzeki. W pierwszej chwili pomyślałem, że oszalał i chce mnie utopić u progu życia, ale prąd mnie porwał i musiałem ostro pracować kończynami. Nagle okazało się, że bez problemu utrzymuję się na powierzchni i odpowiednie balansowanie ciałem wystarcza, by nie utonąć. Regularną żabką dopłynąłem do filarów mostu. Uśmiechnięty Stary czekał w miejscu, gdzie bystry nurt rzeki przechodził w leniwe rozlewisko.
- Umiesz pływać, synku! – stwierdził tylko i poszliśmy do pobliskiego baru „Kaskada” na piwo i oranżadę.
Rzecz jasna, Stary pił piwo, mnie została oranżada i korek jajeczny jako obowiązkowa przekąska. Po piątym zjedzonym przeze mnie korku Stary już trochę bełkotał, ale ignorowałem go. Zauważyłem przy okazji, że bywam jego nieodrodnym synem, jeżeli w czymś się sprawdzam. Dobre wyniki w szkole, umiejętność posługiwania się podstawowym angielskim, znajomość trudnych słów, wyniki w sporcie przynosiły mi same pochwały. Dla niego liczyła się wyłącznie rywalizacja i zwyciężanie. Dlatego nie cierpiał moich kumpli. Widział w nich szarą, bezimienną masę chłopsko-robotniczą, nie zdolną do niczego poza żarciem, sraniem i spaniem.
- Masz za kumpli samych debili – wściekał się kiedyś, doprowadzając mnie do szału.
Nigdy nie myślałem o nich w ten sposób. Fakt, prawie każdy lądował w Hilfie (szkole specjalnej), ale mnie to nie przeszkadzało. Nasze wyniki w szkole nie miały nic do rzeczy podczas życia na ulicy, w którym liczył się charakter, honor, poczucie humoru, czy siła fizyczna. Nie potrzebowałem ich inteligencji, tylko towarzystwa. Tomek świetnie grał w piłkę, Adi i Tyki chętnie przystawali na moje zwariowane pomysły i spędzali ze mną czas, a z Kolombem często chodziłem do kina.
- Nie możesz sobie poszukać normalnych kolegów? – dodała mama – Takich, od których możesz się czegoś nauczyć?
Poczułem, że dwoje dorosłych na jednego dzieciaka, to stanowczo za dużo i wkurzyłem się nie na żarty. O ile wiecznie nie mogli się pogodzić ze sobą, to, kiedy chodziło o mnie, zwierali szyki, stawiając mnie na przegranej pozycji. Miałem sposoby na jedno lub drugie, lecz gdy działali razem, byłem bez szans.
Teraz, nad morzem, poczułem niesamowitą dumę, że umiem pokonać nadciągające fale i mogę płynąć bez końca. Minąłem czerwoną boję i spróbowałem kraula. Nigdy nie wychodził mi zbyt płynnie, ale prułem wodę, niczym jakiś statek. Prułbym ją tak bez końca, gdyby czyjaś włochata łapa nie złapała mnie za kark i brutalnie nie zaciągnęła na brzeg. Zachłyśnięty słoną wodą, ujrzałem przekrwione oczy wychowawcy, który coś wrzeszczał, że wypływać za boję nie wolno, bo to pewna śmierć. Wytarmosił mnie po piasku i zostawił w spokoju. W sumie byłem mu wdzięczny, że odpuścił ciąganie za uszy. Polubiłem go za to. On też mnie zapamiętał i przez cały czas byliśmy dla siebie mili. Tak jak mój Stary, cenił sprawność, a ja byłem zawsze pierwszy do porannych ćwiczeń na ścieżce zdrowia, wycieczek na plażę i zawodów sportowych. Był to jeden z niewielu przypadków, kiedy miałem dobre stosunki z pedagogiem płci męskiej. Takie same miałem jeszcze tylko z księdzem od katechezy i czasami ze swoim Starym. Z resztą darliśmy koty, bo nie chciałem dać się im podporządkować lub zwyczajnie ich nie lubiłem. Z kobietami było o niebo lepiej, bo mój zestaw niewinnych min, uśmiechów i mądrych słów działał na nie rozbrajająco.
W sumie byłem z tej kolonii bardzo zadowolony. Znalazłem chwilowych kolegów i świetnie się bawiłem. Mama dodatkowo podkreślała zbawienne działanie jodu, którego nie wiedzieć czemu potrzebowałem i cieszyła się z dyplomów za slalom z piłką, bieg przełajowy oraz rzucanie do kosza. Ale i tak najbardziej liczyło się dla mnie to, że mogłem wrócić do kumpli z ulicy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam! Sądzę, ze ten uciekający wątek to "odcinkowość" tego, co wklejasz tutaj… bo jest to jednak pewna ciągłość i sztuczne ucięcie (ze względu na długość tekstu) daje takie wrażenie.
Czytam również jednym tchem – opowieść bardzo dynamiczna, pomimo niewielu dialogów. Podobają mi się te „wycieczki w bok”, odbicia od głównego wątku (w tym fragmencie kolonia) – nie przeciągasz ich w nieskończoność, a obrysowują one grubą kreską portret bohatera i jego środowisko. Pozdrawiam Arena

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

raczej nie Areno, mi chodzi o zgubienie wątku w takim sensie, że jest bardzo duża nagonka na tę złość, kiedy to mały słyszy, że jest kłopotem. Ten wątek jest wypiętrzony, a potem ginie (tonie :)). Albo zbyt silne jest jego wprowadzenie (ukazanie emocji chłopca, jego zagniewanie w pociągu), albo za szybkie zakończenie tematu (brak pociągnięcia go, ucięcie nagłe i pozostawione samemu sobie). Autor daje początkowo odczuć czytelnikowi, że ta obraza będzie czymś ważnym, pewnym pionem rozdziału, tymczasem wątek umiera na zawał chyba, bo w zakończeniu o nim ani słowa.
Pewnie, że samo dzielenie na części może powodować takie niedokończenia, no ale chyba powinno się epizod rozpoczęty dokończyć w serwowanej cząstce?
Także osobiście czuję zachwianie w kompozycji tego fragmentu.

a owe dygresje, masz rację, świetnie wcięte, wyważone, kreślą bohatera, aż miło :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaszło małe nieporozumienie :)

Wątek kłopotu jest marginalny i potraktowany jako dowcip. Może zbyt dużo go...
W końcu po to rodzice wysyłają dzieci na kolonie,
żeby od nich odpocząć.
Urażony dzieciak zapomina o tym natychmiast,gdy widzi morze
i świetnie się bawi. Ot i wszystko...

Zupa owocowa jako tortura. W mianowniku też jest moim zdaniem dobrze.

Co lepiej brzmi?

Gorsze tortury niż zupa owocowa.

Gorsze tortury niż zupę owocową.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I tu właśnie jest problem zbyt małych fragmentów.
Obiecuję w miarę szybką poprawę.
Nie wiem,jak to powiedzieć, ale to dzieciak inny niż większość. Ten kłopot go nie uraził
- chciałem przez to dać tylko sygnał o jego egoiźmie (nie cierpieniu, czy czymś takim - to powieść o innych sprawach) i poczuciu wyższości, co się wkrótce zmieni w demoralizację, na skutek rozkładu rodziny i tego, że wychowuje się właściwie na ulicy.
Będę wrzucał większe partie, może to coś pomoże.... Miłej nocki, Nata.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No dla mnie - wreszcie ciąg dalszy :)

Jak zwykle smakowicie mi się tę Twoją nostalgiczną wyprawę w czasie czytało..
A fragment o kłuciu - w kontekście całości jest właściwie dobrany; źle może brzmieć, gdy ktoś czyta część trzecią jako samodzielny utwór :)

Pozdrawiam bardzo.
Wuren

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...