Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zapraszam do udziału w konkursie, którego nagrodą będzie tomik poetycki:
http://www.poezja.org/debiuty,4,11.html

Zasady konkursu:
1.Wklejamy pod tym wątkiem jeden utwór dowolny (może to być wiersz, opowiadanie, co tam kto sobie życzy), zaczynamy od teraz, kończymy 8 grudnia o godzinie 0:00.
2. Tekst jest własnością wklejającego (żeby komuś nie wpadło do głowy wklejając cudzy tekst sprawdzając, jacy to my jesteśmy "nieoczytani")
3. Jeden autor ma prawo do jednego utworu (czyli nie wykorzystujemy xxx nicków)

Tematem konkursu będzie postać kobiety, niech będzie to postać historyczna, zaskakująca, ciekawa, porywajaca, może być dobra, zła, miła, okrutna... Temat wydaje się być ciekawy, a przy okazji będzie można czegoś się nauczyć.

Zasady oceniania:
- tym razem oceniać będą wszyscy, tzn., od 9 grudnia będzie można wkleić swój głos, mile widziane uzasadnienie. Oczywiście liczę na uczciwość, ale podobno Poeci to sami uczciwi i krystaliczni ludzie, którzy brzydzą się kłamstwa, więc myślę, że żadnych tutaj nieporozumień nie będzie. Głosy będą zbierane do 15 grudnia, do godz. 0:00.

Wygrywa tekst, który zbierze największą ilość głosów.

Zatem
3,2,1...
START!

Opublikowano

@M._Krzywak
Księżniczka z Kosą

Uporczywie i nieśmiało
w dobrym stylu i akurat
męczy ciało
zwiewna jak milcząca nuta
z głosem jak orkiestra
nie do rymu dusza
myśli że konieczna
chemicznie niebezpieczna
Panna olejarka
sytuacja patowa
na krawędzi wiszę
jak pokonać tę nabuzowaną ciszę

Opublikowano
Olśnienia i zachwycenia

Dawno to było, a dotąd nie znika urok tamtej chwili...
Na wisienkę małą, bieluchną od kwiecia,
w wiosenny poranek śpiewak ów przyleciał,
i rozpoczął koncert maleńki artysta.
Tak dawno to było... Dziś gdy o tym piszę,
ten niezwykły koncert sprzed wielu lat słyszę.
Była tam jeszcze łączka zagubiona
pośród pól, zielona, pięknie ukwiecona,
jakby siłą czaru z baśni przeniesiona.
Chodziłam tam potem i długo szukałam,
lecz niestety więcej już jej nie widziałam;
więc może jej wcale właściwie nie było,
a to co widziałam tylko się przyśniło?
Pocięli ją pługiem, broną podrapali
i na pięknej łączce groch z wyką wysiali?
Ja ją mam w pamięci taką jak widziałam,
gdy na nią w zachwycie wzruszona patrzałam.

Była też noc jasna, księżycowa, w sadzie
zdało się, że księżyc liście srebrne gładzi;
wyglądał ulotnie, jak zaczarowany,
tak dziwnie dostojny, więcej nie widziany.
Tylko było patrzeć jak krasnale żwawe
rozpoczną tam swoją wesołą zabawę...
I taki był spokój, i cisza w przyrodzie
w kochanym do dzisiaj, ojcowskim ogrodzie.
Ta łączka, ten słowik i ogród w poświacie...
Czy moi kochani też tak odczuwacie?
Opublikowano

stworzyłaś mi piękny dom

zapraszam cię tam
gdzie sam bym nie trafił
zamknąć oczu nie kazał
czuć się jak u siebie

drewna bym nie narąbał
niczego nie zaparzył
stół pusty
wcale by go nie było

nie prosiłbym nie biegać
po co bez poddasza do kuchni
bez kuchni

w tym miejscu nic by nie stało
zdjęcie nie przypominało
tego co by się nie zdarzyło
tam gdzie nie istnieje

tylko wieczór by był
lecz bym go nie odróżniał

dobrze że nie gdyby

Opublikowano

Noc kładła ją lekko
na czarnym atłasie
muskała swym szeptem
usta z porcelany
których nikt nie słuchał
póki nie umilkły
Raz

Za jej cierpienia
których skończenia
nie pragnął nikt
rzuciła marzenia
na suchy ląd

Uniosła martwe dłonie
rzucając kamienie
na jej pusty wzrok
By nie ujrzała już
kajdan u białych stóp
nurkując w morzu bez dna
Dwa

Za jej cierpienia
których skończenia
nie pragnął nikt
rzuciła marzenia
na suchy ląd

Pożegnała dzień
nieczuły na łzy
zrzuca winę na los
kochany przez pół
sercem wydarty z płuc
oddech dla niego
Trzy

Za jej cierpienia
których skończenia
nie pragnął nikt
rzuciła marzenia
na suchy ląd

Mówi, że wstanie
że jeszcze raz
powiesi swój płaszcz
łatany przez czas
że będzie żyć
kiedyś lecz nie dziś
Raz

Opublikowano

@M._Krzywak


O Melpomeno...

Dziewięć córek miał Zeus
władca na Olimpie
ojciec bogów i ludzi
rodziny i państwa
i tyś mu Melpomeno
wzeszła niby gwiazda
tragiczną maską swoje
kryjąca oblicze
Apollo ci przewodził
i twoim siostrzycom
bóg światła słonecznego
wyroczni i śmierci
urodzony na Delos
z łukiem oraz lirą
który wawrzyn ofiarny
przyjął i łabędzia
Kastalia cicho szemrze
gdzieś u stóp Parnasu
i Aganippe cicho
łka na Helikonie
tobie o Melpomeno
oraz innym muzom
wiernie i nieodmiennie
niosąc wody swoje

Klio dzisiaj jutro inne
będzie imię moje






(info;
mała uwaga odnośnie, co do puenty - już jest "jutro" i "imię moje" też już inne)

Opublikowano
W hamaku


Wygląda jak Tara - Litościwa Pani Wiedzy.
Jedną nogą odpycha się lekko od trawy.
A nogi ma sarnie w pęcinach, od góry
spuściste.
Otwartą książkę położyła treścią
na brzuchu -
mówi, że gdzieś ma formę.

Moim ulubionym bogiem jest Wisznu
z jedenastoma głowami.
Przykładam wagę do formy i treści, kreśląc
na kartce koło w kwadracie,
powiadając o Słońcu w rydwanie zaprzężonym
w siedem koni. Skwarzy,

ale w cieniu pod klonem można żyć.
Można się bujać. Łatwo
pobłądzić, wyznaczając sobie cel -
podróż na przykład do mnicha,
który podniósł rękę, by mu uschła,
i uschła;
lub do tego, który w nieskończoność
nawija na patyk własne przyrodzenie.

Lewitacja to sztuczka - z tym najlepiej
do cyrku!

Wskoczył do niej pies - łeb przytulił.
Pies odszedł, przyszedł kot. Na chwilę
ukryłam się, żeby spoglądać na nią,
jak leży wpatrzona w niebo
n i e r u c h o m a
z tą książką na brzuchu.

Raj schodził na ziemię, gdy przemienieni
przez światło kamienni bogowie stawali się
żywi.


.
Opublikowano

pozerka aktorka marna
kobieta uciecha
mężczyzny nie warta

ciało blade smukłe
falujące lekko włosy
wzrok samczy nęcące

niby bezbronne

siłę ma wielką
z niej korzysta
wykorzystuje lepiej
niż najlepszy artysta

bez skrupułów sobie poczyna
na co dzień niewinna
nocą zaś w gorgonę zaklęta

piękna ponętna
jedno spojrzenie
serce już stracone

czar wykorzysta i porzuci
kolejnej nocy
innemu w głowie zawróci

a oni lgnąć do niej będą
jak do matki dzieci

sieroty

Opublikowano

Ty i ja

ty
wojownikiem jesteś
widzisz cel
po drodze depczesz
i nie zauważasz
potem wracasz

jestem już inna
czy silniejsza?
nie wiem

chciałbyś budować nowe światy
przecierać szlaki
zasypiac zmęczony przy mnie

ja
chciałabym być
twoim światem
wiecznym dziś
bez bolących
wspomnień

Opublikowano

pokolenia

od kuchennego blatu
tak jak cię uczono
zaczynałaś wędrówkę
dniem i nocą znaczoną
do chwili gdy przyklękałaś
przy krawędzi łóżka
dziękując za wszystko


zmęczone plecy schylałaś
nad córki kołyską
nikt oprócz ciebie nie widział
jak dokoła jest czysto
kuchenny blat krawędź łóżka
pojęcia mieszały
kołtuneria z bohemą
mentalność kształtowały

nie modlę się i nie miotam
po ścianach naszego trójkąta
pewna miejsca na świecie
chociaż brwi unosicie
celebruję ciszę
kołyszącą jak pustka
od kuchennego blatu
aż do krawędzi łóżka

Opublikowano

Eseik o kobiecie pracującej

Koniec lipca. Gorąc.
Ślimaczę się po domu. Spłukuję szlauchem pot od włosów do stóp.
Pomysł na ugotowanie rosołu był tak bezsensowny i ponadwymiarowy, że jednak powstał. Ugotowany, jak cała ja. Na przekór. Pociecha, że pachnę pietruszką i koperkiem. Zielonym powietrzem spod chmury.
No i mam wiersze w pewnym tomiku. Jedne zimne jak noce Tromso, inne zagrzane słońcem na kwitnącej lipie. Makaron i włoszczyzna stają się ledwie kawałkami gleby. Suchej i bezpłodnej, nic niewarte.
Wiersze prowokują dźwięk młotka, który tłucze w moją głowę, kiedy mam momenty rozsądku. Po chwili rozdrabnia się resztka myśli przełączając mózg na dłuższe fale.

Pamięć zamykana samotnie w pudełku sterylizuje strzykawki.
Zabrałam kiedyś taką srebrnawą puszkę dentystce. Rozsądek miał akurat włoski strajk, ale oczy zrobiły swoje. Wciągnęłam do strzykawki kolejny wiersz. Aplikacja; kilka pozostałych skroplonych wersów do ciała.
Natrętna zawiść skapuje kącikami ust. Cuchnie jak piana niedomytego kundla. Rosół z koperkiem suszy dziąsła, szlauch deformuje twarz. Niepotrzebnie. Mam i tak obraz z krzywego lustra.
Jest wieczór pod pomarańczowym słońcem i drzewami z siwego dymu. Czytam jeden z erotyków.
Miętoszę go, rytmicznie tulę i jest orgazm. Nietrudny do rozpoznania. Nawet noce mam przez to niedospane.

Zniewolona, zmęczona gorącem zmieniam prawo w bezprawie.
Dziwacznie ma się mój mstliwy świat po tych wierszach. Pozwala jednak zapomnieć o bogu. I monotonii.

Opublikowano

najbardziej podoba mi się wiersz pod tytułem Stworzyłaś mi piękny dom i to od pierwszego przeczytania i za każdym razem ponownego do niego podejścia , dobry pomysł na ukazanie pięknego domu dzięki kobiecie, poprzez perspektywę i wyliczenie tego co obdarowany by nie mógł uczynić i czego by nie posiadał bez tego daru, prosty w wyrazie i zarazem ujmujący i nie pozbawiony dużej dawki liryzmu
pozdrawiam Kredens

Opublikowano

widzę, że już chyba można oddać swój głos, więc ja, bez chwili namysłu, a może po długim namyśle (nie wiem, ponieważ czas bywa względny) swój głos oddaję na tekst Karii_Łagodnej - Dobry omen - i nie potrafię uzasadnić dlaczego...po prostu: liryka w czystej postaci. Sztuka!

Opublikowano

Zostaje mi w pamięci Ptaszek-Trupiaszek, i choć nie wiem, czy w tym konkursie jest zaplanowana kategoria: postać drugoplanowa, to jemu należą się ode mnie ukłony.
I Karii Łagodnej, co o nim i o jego pani tak ładnie opowiedziała.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Pani komentarze są niechlujne.

Mam wrażenie, że czuje się pani sfrustrowana brakiem zachwytów nad własnym tekstem. I innymi, pośledniejszymi.
Nie dziwię się, ale zmilczę, bo wkleiłam ku rozrywce swój mały, skromny kawałek niczego nie oczekując. Absolutnie niczego:-)))

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...