Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano


ciepło i cicho kot zagląda w oczy wnikliwie
jak by chciał odczytać tylko moje skrytości

za oknem znowu pada śnieg wolno leniwie
parapet ubrał śnieżną czapę o ! i sopel wisi !

fioletem horyzontu kończy się mroźny dzień
skrzypi śnieg pod butami szczypie w uszy zima!

twórca mróz nie pozwala kopiować swoich dzieł
i płatek śniegu powtarzalnego kształtu nie ma

nagle zgrzyta zamek klucze dzwonią złośliwie
-ach to ty? jak miło! pewnie zmarzłaś ! tu cieplej!

po chwili cisza tylko marzenia łapczywe
tak trudno żyć nie oglądając się za siebie

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Witaj Alinko!
Dziękuje za czytanie mojego przemyślenia!
Cieszę się ,że odstresował...ale w ostatniej zwrotce cosik ukryłam...?!

Pozdrawiam!

Hania
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Bo to był kot w butach. Wpadł na spirytus salicylowy. A potem powstał ten utwór.

Gdybyż to był rzeczywiście kot -salicylek...
Niestety. Pluszowa autorka pisze pluszowe wierszyki o pluszowych kotach dla pluszowych czytelników ;)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Dwa ostatnie wersy , burzą spokój i klimat , wcale a wcale nie wyliniały!
A klimaty się zmieniają, z ciepłego w zimowy i .....!
Peelka chciałaby zobaczyć coś , czego nie da się....!

Pozdrawiam !
Opublikowano

Niestety, pamiętam Twoje wiersze z kiedyś (kłótnie i złośliwości również) i postęp jest jeden. Ten tekst ma już jakąś spójną technicznie formę. I to właściwie jedyne, co można pochwalić. Reszta to grafomania.

Pozdrawiam

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



O witaj nAzGuL22 !

Kłótnie i złośliwości to zamierzchłe czasy , nie chcę pamiętać tego co było, patrzę w przyszłość !
Cieszę się ,że chociaż cosik na plusik!

Pozdrawiam!

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



...leniwie, domowo, bezpiecznie.....mała rzeka dzieciństwa...
pozdrawiam. ;-))) agnieszka



Dziękuje agnieszko za czytanie i taki subiektywny odbiór!

Serdeczności!

Hania

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio w Warsztacie

    • Głupich geniuszy marsz!

      Haha, wyliczyłem,
      Błąd jeden naliczyłem,
      !!!!!!!
      poszukajmy wiecej,
      poszukajmy!
      Śpiewam prosto do ściany,
      Odbijam echo siebie idioty,
      Odbijam, odbijam!
      Dętka mnie tyka, co tam myślisz,
      Poruszenię potrzebuje,
      Cierpienie, bez niego nie ma radości!!!!!!!
      Niepisze nigdy dla publiki,
      A -ni nigdy w gniewie,
      Po co się produkować,
      Na zwykłe lenie? hahahah
      Nie wyślę tego tutaj,
      By nie obraźić?
      Jednak itak każdy błąd wytknie,
      Wsumie dzięki, bo żyłem w tym błędzie,
      Dzięki! Hank yu!
      Nie chce się kłócić jak otumaniony,
      Oszołom ze mnie,
      Bardzo mówisz skłócony?
      Ironia moja nie do przeskoczenia,
      Wiem, że idiotą jestem,
      Wiem, wiem wiem, 
      Jednak jednak, to,
      ?
      ?
      ?????

      (wiem, że zostane zezłomowany za to, i tak nie dam rady tu wstawiać poezji, nie mam żadnego doświadczenia, jestem zwykłym idiotą, co z językiem polskim nie ma nic prawie wspólnego, jestem bardzo młodą osobą, nic to nie zmienia, ja to wiem, pozdrawiam! nie mam zamiaru nikogo urazić, pisanie nie powinno dzielić ludzi, nie uważam, że zostałem zaatakowany, a bardziej to może moja schizofrenia atakuje? hah!)(dzieki temu forum zobaczylem, ze niektorzy powinni pisac jedynie dla wlasnej radosci, nie wazne jak, wazne ze z radoscia, wiem ze moze dojsc tu do bardzo duzych zlych interpretacji.)


      a tutaj moja interpretacja tekstu, błędy celowe oczywiście, a może nie?

      "Haha, wyliczyłem,
      Błąd jeden naliczyłem,
      !!!!!!!" - ocenianie poprzez jeden błąd a nie całość./Krytyka powierzchownego oceniania/ wiem ze tamte teksty moje to dno
      "poszukajmy wiecej,
      poszukajmy!" ironia, jak u jakiegoś szaleńca?
      "Śpiewam prosto do ściany,
      Odbijam echo siebie idioty,
      Odbijam, odbijam!" kłótnia ego, wojna człowieka z samym sobą, róznie mozna interpretowac,
      "Dętka mnie tyka, co tam myślisz,
      Poruszenię potrzebuje,
      Cierpienie, bez niego nie ma radości!!!!!!!" - ironicznie pokazanie emocji, oznaki szalenstwa,
      "Niepisze nigdy dla publiki,
      A -ni nigdy w gniewie,
      Po co się produkować," - jak mowilem błędy sa celowe, a tu ironia "niepisze" pokazuje to, ze pisze? tak samo "a-ni" /  nie pisze dla nikogo, ale przecież pisze? Ironia, paradoks. „A -ni” to celowy błąd, który podważa całość. „Po co się produkować” – pytanie o sens tworzenia, jeśli odbiorca i tak nie rozumie./ 
      "Na zwykłe lenie? hahahah
      Nie wyślę tego tutaj,
      By nie obraźić?"- ironia? obrazliwe? nienamiejscu?celowe do wzbudzenia wiekszej krytyki, konflikt, pokazanie ze ludzie nie wysilaja sie jezeli cos jest kogos nieznanego? nie szukaja sensu a wszystko traktowane jako idiotyzm, ale nie mowie czy to zle? 
      "Jednak itak każdy błąd wytknie,
      Wsumie dzięki, bo żyłem w tym błędzie,
      Dzięki! Hank yu!" kolejna ironia, oddanie honoru? Udawanie wdziecznosci?
      "Nie chce się kłócić jak otumaniony,
      Oszołom ze mnie,
      Bardzo mówisz skłócony?" pokaz szalenstwa, wiezienie zbudowane wlasnymi rekoma? / demaskacja?
      "Ironia moja nie do przeskoczenia,
      Wiem, że idiotą jestem,
      Wiem, wiem wiem, 
      Jednak jednak, to,
      ?
      ?
      ?????" - wszystko do niczego prowadzi, i tak nikt niczego nie zapamieta, czy ironia jest juz ochrona czy bronia?


      ja wiem, ze to brzmi jak szalenstwo idioty, ktory sie splakal, i tak to ma brzmiec ;) ten tekst to paradoks, ironia
      Mi sie podoba ten tekst, widze w nim duzo ciekawych mysli, nikt inny nie musi tego widziec, jest to moj last dance z wrzucaniem wierszykow,
      nie ma prawd, wszystko idzie zakwestionowac, cytuj sobie kogo chcesz, nikt od nikogo nie lepszy, a zdan tyle ile ludzi, do kazdej glupoty znajdziesz pseudo geniusza co ma cytat! (nie powinienem pisac ze celowe to i owo, ale inaczej nie byloby to ani troche zrozumiane? i tak nie bedzie?)


      Myśl, za która szczerze z serca dziękuje! (nie jest to atak na nikogo, ani spłakanie, wszystko zamierzone? może nie? może tak? interpretuj czytelniku! ) : 

      Czy jeżeli ktoś "mądrzejszy", to szacunek mu się należy i lepszy?

      kto rozumie ten rozumie, pozdrawiam! vale, amice!

      ~~Idiota z internetu

  • Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Roma wypluwa tylko mleczne słowa, litera po literze — i trochę krwi.
    • @Wędrowiec.1984 Nie, nie. To jest raczej mały rebusik, prawda, że w zdaniu przed a stawiamy przecinek. Ten wierszyk ma adresata i nie spodziewam się, że będzie zrozumiały dla wszystkich, ale ja się trochę nagimnastykowałam.   @violetta, @Sylwester_Lasota, dziękuję :)
    • Jestem tylko iskrą, która leci w czas, poprzez różne chmury, po aleję gwiazd.   Jestem tylko iskrą, kroplą nocy, dnia, pośród ludzi, myśli, niewidocznych fal.   Jestem tylko iskrą, serce mam jak stal, póki nie ostygnie, nie obrośnie w żal.   Jestem tylko iskrą, kwiatem jednej z par, co na wietrze tańczy, nim przekwitnie czar.   Jestem tylko iskrą, bądź mi szeptem dnia. Windą płomieni nad wszystko, zanim pochłonie nas piach.
    • Opowiadanie powstało w czasach, gdy zdobywałem wykształcenie średnie i było odpowiedzią na polecenie pani od polskiego, która w ramach pracy domowej kazała nam napisać zakończenie Przedwiośnia, które akurat wtedy przerabialiśmy. Zapraszam do lektury, jednocześnie prosząc o wyrozumiałość. :)      ...    Po rozróbie pod Belwederem Cezary trafił do paki. Umieszczony został w jednoosobowym „pokoiku” z żelaznymi „firankami” w jedynym, maleńkim okienku, w którym ktoś wybił szybę, a strzępy której sterczały jeszcze teraz szare, zakurzone i ostre. W przeciwległej ścianie wmontowano stalowe drzwi z judaszem w postaci małego, prostokątnego otworu, zamykanego od zewnątrz zasuwką. Umeblowanie pomieszczenia stanowiła prycza zbita z surowych sosnowych desek.    Miał Cezary w tym odosobnionym miejscu mnóstwo czasu na przemyślenie wypadków tamtego dnia.    Gdy parł wtedy z zaciśniętymi pięściami na zwarty kordon żołnierzy, kordon ów, jak gdyby był jedną istotą, stworem o jednym, zarządzającym nim, mózgu i ciele jednym, poruszającym się na kilkudziesięciu nogach, ruszył nagle, przeszedł kilka kroków i jak nagle ruszył, tak się zatrzymał. I znów stał jak mur szary, stalowy, złowieszczy. Cezary wpadł na ten mur jakby go nie zauważył, jakby dla niego nie istniał lecz został odrzucony siłą, zdawało się, dziesięciokrotną w stosunku do tej, którą wkładał w próby przebicia ściany z żołnierskich ciał. W chwilę później starł się z nią cały tłum podążający za Baryką. Masa ludzka natarła z całą mocą determinacji i ostatecznego rozgoryczenia. Szary mur nie wstrzymał stokroć przeważającej jego siłę, siły tłumu najeżonego zaciśniętymi w pięści dłońmi i połyskującego wyszczerzonymi zajadle zębami. Pękł najpierw w jednym miejscu, a potem rozleciał się na szare cegiełki, ginące w wielokroć bardziej szarym tłumie.    Oj! Dostało się tam chłopcom, których los zapiął w szare mundury! Dostało się!    Cezary stał i z ironicznym uśmiechem przyglądał się jak tłum gania uciekających w popłochu żołnierzy. Widział jak chorowity Lulek tłucze po głowie ogłupiałego żołnierza nie wiadomo skąd wyciągniętym drągalem.    - Masz! A masz! Ty burżuazyjny sługusie! Popamiętaj sobie jak smakuje stawianie się klasie robotniczej! - Wrzeszczał kropiąc raz po raz żołnierza, który, osłaniając głowę rękoma, wiał jak szary zając w kierunku wartowni.     Nie przyglądał się Cezary dłużej temu widowisku, którego scenariusz dobrze już znał. Poza tym, na pomoc bitym żołnierzom ruszyła już piesza i konna policja oraz inne posiłki, które do tej pory stały w pogotowiu. On natomiast zmierzał wprost do głównego wejścia Belwederu. Spokojnym krokiem zbliżał się do potężnych, białych kolumn, podpierających z zimną cierpliwością kamienia ciężkie zadaszenie belwederskiego ganku.    Stawiał już pierwszy krok na stopniach schodów, gdy usłyszał dudniący po płytach dziedzińca tętent końskich kopyt. Nie zdążył się nawet obejrzeć, gdy potężne uderzenie czarnej, gumowej pałki trafiło go w ciemię. Pogrążył się w ciemnościach nieistnienia, nieczucia i niedoznawania.    Gdy ocknął się z piekielnym bólem pod czaszką, zorientował się że jest ciągnięty przez dwóch drabów ciemnym, wąskim korytarzem, w którego obu bocznych ścianach znajdowały się stalowe drzwi. Jedne z nich przed nim otworzono i został wepchnięty do wnętrza, w którym właśnie siedział na drewnianej pryczy, z łokciami na kolanach i głową podpartą na złożonych pięściach.     Minęło kilka tygodni, gdy pewnego dnia otwarto drzwi celi i kazano Baryce wyjść. Z niemałym zdziwieniem stwierdził, że nie jest prowadzony na przesłuchanie, lecz w kierunku bramy wyjściowej. Jeszcze większe było jego zdumienie gdy odebrano mu więzienne ciuszki i wręczono jego własne ubranie. W chwilę później wypchnięty został na bruk brudnej, warszawskiej ulicy.     Stał oszołomiony spoglądając na słońce. Mrużył oczy od jego rażącej jasności.     Z zamroczenia niespodziewanym biegiem wypadków wyrwał go klakson przejeżdżającego obok automobilu. Dopiero teraz zauważył, że stoi na środku ulicy. Zszedł na chodnik i czym prędzej ruszył spod więziennych murów, obawiając się o to, aby strażnicy nie dostrzegli jakieś pomyłki i aby nie kazali mu wracać do śmierdzącej celi.     Znów nastały dla Cezarego ciężkie dni. Na początek dowiedział się, że został usunięty z uczelni za „chuligańskie wybryki”. Gdy spróbował spotkać się z panem Gajowcem, pana Gajowca nie było w domu. Jak się później okazało, pana Gajowca nigdy „nie było w domu” gdy zjawiał się Cezary.     Pewnego dnia, gdy włóczył się bez celu dusznymi, zakurzonymi ulicami, w tłumie zamajaczyła mu szara, wychudła, skrzywiona i niewątpliwie znajoma twarz. Właścicielem tak nieprzyzwoitej twarzy mógł być tylko jeden człowiek na świecie.    „Lulek!”- Pomyślał i pogonił za anemiczną postacią prześlizgującą się w tłumie. Z radością złapał przyjaciela za ramię.    „Lulek! To i tyś wolny?!” - Chciał krzyknąć, lecz jedno spojrzenie w twarz kolegi wystarczyło, aby usunąć radosny uśmiech Cezarego. Lulek patrzył nań złymi, zimnymi oczami. Rozejrzał się wokoło i sycząc przez zęby:    - Szpicel! - wyrwał ramię z uścisku Baryki.     Cezary stał osłupiały, patrząc jak tamten odchodzi rozglądając się podejrzliwie wokół.     Dogonił Cezary jeszcze raz szarą postać przeciskającą się poprzez uliczny tłum.    - Lulek! Co ty?! Oszalałeś??? Jaki szpicel?!    - A co, możeś się nie sprzedał za burżujskie pieniądze? Co?    - O czym ty mówisz, Lulek?!    - Cezaruńciu, nie bądź śmieszny! Dobrze wiesz o czym mówię. O twoim wyjściu z paki! Możeś nie wiedział, że ktoś za twoją wolność zapłacił masę pieniędzy?! Ogromną sumę śmierdzących burżujskich pieniędzy! Idź więc teraz do swoich przyjaciół burżui, a ode mnie racz się odczepić. Burżujskie ścierwo! - wycedził na koniec Lulek opluwając Cezaremu i tak już brudne do granic możliwości buty.    Po chwili Cezary stał samotnie w potoku płynących dokądś ciągle i nieprzerwanie ludzi, odzianych we fraki bądź żebracze łachmany, w piękne, wytworne suknie lub też w podarte strzępy czegoś co kiedyś uchodzić mogło za ubranie. Stał zamyślony. Omijany lub też zgoła potrącany, pozostawiony sam na sam z zagadką, która stanowiła odpowiedź na postawione sobie kiedyś przez niego pytanie.     Mijały dni. Cezary rozpoczął poszukiwanie pracy. Imał się wszystkiego, począwszy od zamiatania ulic, a na pracy w podwarszawskiej cegielni kończąc. Po pewnym czasie udało mu się znaleźć zatrudnienie w małym zakładzie mechanicznym, którego specjalnością była naprawa automobili. Początkowo właściciel zakładu, Józef Bryś, śmierdzący na odległość smarami, olejami i innymi środkami do konserwacji i czyszczenia, z rękoma zawsze w tychże specyfikach po łokcie umorusanymi, zaproponował Baryce pracę, za którą jedyną zapłatą miały być zdobywane przez niego kwalifikacje. Okres pracy na tych warunkach miał trwać trzy miesiące, „a potem się zobaczy...”. Jednak już po miesiącu, Bryś, widząc jakie postępy robi uczeń w cięciu blachy gazowym palnikiem, elektrycznym spawaniu oraz wkręcaniu i wykręcaniu części w remontowanych automobilach, postanowił mu płacić. Od tej pory życie Cezarego uległo pewnej stabilizacji. Pensja jaką otrzymywał pozwalała na wynajęcie małego, ale w miarę przyzwoitego pokoiku, ubranie się i jakąś ludzką wegetację. W wolnych chwilach zaczął dorabiać udzielając korepetycji z chemii, biologii oraz języka francuskiego i, czasami, rosyjskiego. To zajęcie okazało się tak intratnym, że w końcu, ku rozpaczy pana Józka, zrezygnował z pracy w zakładzie i w całości poświęcił się temu zajęciu.     Obok niego przetoczył się maj dwudziestego szóstego roku. Związane z nim nadzieję na poprawę sytuacji wkrótce rozwiały się jak dym, a pan Gajowiec, z którym Cezary ponownie nawiązał kontakt, zleciał z zajmowanego stanowiska i objął posadę nauczyciela w jakiejś prowincjonalnej szkole. Przeminęły lata dwudzieste, przeminęła połowa trzydziestych. Pan Baryka żył sobie dostatnio i coraz częściej myślał poważnie o założeniu rodziny. Jednak ciągle powracająca myśl o Laurze, o tym, że to ona mogła wpłacić za niego kaucję po pamiętnej awanturze, nie dawała mu spokoju. Uciszał jednak rozkołataną szalonymi myślami duszę i ciągnął samotny żywot swój dalej. Aż przyszło gorące lato trzydziestego dziewiątego roku, a po nim gorąca jesień. Drżąca od huku bomb, dusząca pyłem ze zdruzgotanych domów, napełniona krzykiem oszalałych dzieci wołających matek, krzykiem matek nadaremnie szukających swoich dzieci. Jesień przepełniona z jednej strony płaczem, a z drugiej śpiewem tych, którzy szli na podbój świata.     Trzydziestoletni Cezary Baryka, jak wszyscy młodzi i zdrowi mężczyźni, został zmobilizowany i... wysłany pod wschodnią granicę. A tam, z niemałym poirytowaniem, wsłuchiwał się w komunikaty donoszące o klęskach Polskiej Armii i z niepokojem spoglądał na zachód. Tymczasem niespodziewany atak, który nastąpił siedemnastego września przyszedł z przeciwnej strony świata wywołując całkowite zaskoczenie w polskich okopach. Kto mógł to wiał. Choć niewielu było tych szczęśliwców, to wśród nich znalazł się Cezary. Był przekonany, że powinien zrobić wszystko żeby nie dostać się do sowieckiej niewoli. Nie było jednak dokąd uciekać. Z drugiej strony parł już wróg nie wiadomo czy nie zacieklejszy i bardziej bezwzględny. Miotali się więc jak zwierzyna złapana w matnię, coraz częściej zrzucając mundury i wdziewając cywilne łaszki żeby jakoś wrócić do swych domów.     Cezary jednak nie miał domu do którego mógłby wrócić. Jego domem była Polska. Polska, w którą przez ostanie lata wrósł korzeniami, a fundamenty której podkopywały z dwóch stron dwa ościenne mocarstwa. Bronił więc Cezary swego domu. Bronił do chwili, w której musiał ulec przekonywującej sile sowieckiej armii i z podniesionymi rękami ogłosić światu poddanie swego ciała w sowiecką niewolę. Nie był jednak człowiekiem, który pozwoliłby, niczym wół na postronku, poprowadzić się do rzeźni. Za dużo w swoim życiu widział, za dużo przeżył żeby mieć jakiekolwiek złudzenia. Gdy przyszła sprzyjająca chwila, splot wydarzeń, który spowodował, że uwaga wszystkich opiekunów skierowana była w inną stronę, a niedokładnie zabezpieczone drzwi jadącego wagonu dały się otworzyć, Cezary wraz z grupą jeńców wymknął się dyskretnie spod opieki Armii Radzieckiej. Zaraz jednak odłączył się od grupy, pozostawiając kolegów własnemu losowi. Udało mu się ukraść cywilne ubranie, w którym ze swym nienagannym rosyjskim mógłby spokojnie uchodzić za Rosjanina. Starał się jednak nie narzucać ani władzy radzieckiej, ani nawet zwykłym obywatelom. Pomimo starań, nie cieszył się długo wolnością. Został schwytany i jako nieznany nikomu włóczęga został zesłany gdzieś pod koło podbiegunowe. Przymierał tam głodem, marzł i zaciekle walczył z całymi stadami pcheł i wszy.     Gdy w czterdziestym trzecim roku usłyszał o tworzeniu dywizji polskiej w Sielcach nad Oką, nie namyślając się wiele, postanowił zgłosić się na ochotnika.     Gdy okazało się, że Cezary w niezłym stopniu opanowane ma podstawy medycyny, wysłano go na krótki kurs przygotowujący do roli sanitariusza. W tej roli Cezary spisywał się wyśmienicie. Znosił rannych z pól bitewnych całego szlaku Dywizji Kościuszkowskiej, od Lenino począwszy, a w Berlinie skończywszy.     Po powrocie do zrujnowanej wojenną zawieruchą Polski, Cezary postanowił dokończyć przerwaną edukację. Bez trudu dostał się na studia medyczne, na których w ciągu semestru zaliczał dwa semestry, co sprawiło, że w niedługim czasie został „młodym lekarzem”, a wkrótce potem podjął pracę w szpitalu wojskowym.     Pewnego dnia, po potyczce z jakimś „bandyckim” oddziałem, wśród rannych przywieziono jednego, skrwawionego „bandytę”.    Cezary przystąpił do rutynowych oględzin, bandażowania ran, wyłuskiwania odłamków granatów i innych metalowych kawałków z poszarpanych ciał żołnierzy. Podszedł do „bandyty” i rozpoczął zamykanie rany ukazującej białą kość w nodze pacjenta.    Zakończywszy operację przystąpił do bandażowania i usztywniania złamanej ręki poszkodowanego. Gdy spojrzał w czarną od brudu, błota i krwi twarz, oniemiał. Trzymająca do tej pory bandaż pewna ręka zadrżała i wypuściła białe płótno. W Cezarego wpatrywała się szeroko otwarta para stalowych oczu. Oczu tak znajomych, tak bliskich.    - Hipolit. - Wyszeptał drżącymi wargami.    W szeroko otwartych oczach zobaczył błysk przerażenia i głuchą, milczącą prośbę.    Podniósł bandaż.    - Siostro! - Zawołał. - Proszę dokończyć ten opatrunek.    Pozostawił Hipolita pod opieką pielęgniarki, a sam poszedł doglądać innych chorych. Gdy spoglądał w kierunku rannego przyjaciela, widział, że ten leży z zamkniętymi oczami, nie patrząc na nikogo.    Do pierwszej po wielu latach rozmowy przyjaciół doszło jednak jeszcze tej samej nocy.    - Hipolit, coś ty narobił, przyjacielu?!    - Czaruś... cieszę się, że żyjesz - mówił łamiącym się głosem Hipolit, - ale mniej mnie cieszy, żeś po stronie komunistów.    - Nie jestem po niczyjej stronie. Łatam zarówno Bolszewików jak i Antykomunistów - powiedział Cezary wskazując rannego przyjaciela.    - Mnie już nie trzeba łatać... i tak mnie rozwalą. To nawet lepiej by było, gdybym tutaj już zdechł. Może mógłbyś mi chociaż w tym pomóc, co Czaruś?    - O czym ty mówisz?! Nawet nie pozwalam ci o tym myśleć.    - No tak... „Jeniec pod opieką pana doktora wykitował”. To by dopiero było! Mógłbyś stracić posadkę.    - Nie, Hipolit, to nie tak. Wierz mi - szeptał Cezary prawie ze łzami w oczach.    - Może i nie tak, ale powodzi ci się w nowej Polsce nie najgorzej. Chyba nie zaprzeczysz?    - Tak sobie - odparł Cezary w duchu ciesząc się ze zmiany tematu.    - A ona tam zapłakuje się nad twym losem...    Cezary długo nie mógł zrozumieć sensu tego zdania z nagła rzuconego w tę cichą rozmowę jak kamień, który rzucony na ciche lustro wody, przepada w głębinach, lecz na powierzchni pozostawia długo rozchodzące się kręgi. Tak falowały teraz te słowa, znienacka rzucone, w duszy Baryki.    - Jaka „ona”? – Spytał w końcu.    - Laura.    - Ona żyje?    - Żyje, ale, chociaż nie wiem czy cię to zainteresuje, nie żyje jej mężulek, Barwicki.    - Tak?! A cóż mu się przytrafiło?    - Nic szczególnego. Po prostu zaczął wysługiwać się Niemcom do tego stopnia, że zasłużył sobie na wyrok w najwyższym wymiarze.    - I wyrok wykonano?    - Byłem egzekutorem.    - Dziękuję ci, Hipolit.    - Dziękujesz??? To był przykry obowiązek.    - Wiesz, że nie to miałem na myśli...    Następnego dnia jeńca przeniesiono do odizolowanego, zamykanego pomieszczenia. Pozostawiono go jednak pod opieką doktora Baryki.    Pewnego dnia, oglądając nadspodziewanie szybko gojące się rany pacjenta, doktor powiedział:    - Zachciało ci się wojaczki. Tyle lat po wojnie.    - Widzisz, dla mnie wojna się nie skończyła. Zmienił się tylko okupant, a walka z nim trwa cały czas.    - Oj, Hipolicie, Hipolicie. W tym kraju potrzebna jest walka, ale zupełnie innego rodzaju.    - Chyba nie będziesz mi tu wciskał jakichś ideologicznych bzdur? Zobaczysz, że kiedyś tych, którzy nazywają siebie przywódcami klasy robotniczej, zniszczą sami robotnicy, odkrywając w nich swych nowych ciemiężycieli, nową, że tak powiem, burżuazję.    - Być może masz rację, ale ja miałem zupełnie inną walkę na myśli. Walkę, która musi się stoczyć w ludzkich umysłach, która musi przemienić ludzką duszę, być może duszę całej społeczności. Bez tej przemiany niemożliwy jest jakikolwiek postęp. Po prostu jedna niesprawiedliwość zastępowana jest drugą i cały czas trwamy w jakimś dżdżystym, zataplanym przedwiośniu i nie możemy nic zrobić żeby pełnią sił rozkwitła prawdziwa wiosna... tego narodu.    Po chwili milczenia Cezary dodał:    - To wymaga ogromnej pracy. Pracy każdego z nas nad samym sobą... i chyba dlatego jest to tak trudne.    Minęło kilka kolejnych dni, w ciągu których Cezary konsekwentnie zaświadczał o ciężkim stanie chorego.    Pewnej nocy ktoś pozostawił niedomknięte drzwi pomieszczenia, w którym przebywał więzień. Hipolit wyśliznął się cicho i przez nikogo nie niepokojony wydostał się na zewnątrz szpitala. Gdy mogło się wydawać, że zniknął bez śladu w ciemnościach, jakiś zaniepokojony wartownik otworzył ogień w kierunku, w którym przemykała pochylona sylwetka.    Tej samej nocy doktor Baryka został wezwany na przesłuchanie. „Przesłuchanie” trwało dwa tygodnie, lecz niczego doktorowi nie udowodniono. Oskarżono go jedynie o niedopatrzenie i niedopilnowanie więźnia. Chociaż nie należało to do obowiązków lekarza, wystarczyło jednak aby pozbawić Cezarego pracy w szpitalu.    Pozbawiony tak nagle zajęcia, postanowił odszukać Laurę, o której wspominał Hipolit. Odnalazł ją w Leńcu. A raczej w tym, co z niego zostało.    Laura siedziała za stołem w małym pokoiku na parterze, pochylona nad książką. Gdy wszedł podniosła oczy znad lektury i długo mu się z niedowierzaniem przyglądała.    - Czaruś - wyszeptała w końcu. A gdy zrobił kilka kroków, powtórzyła - Czaruś... nie podchodź tutaj! Proszę! Nie podchodź. Najlepiej idź sobie stąd. Idź jak najdalej! Proszę! Nie patrz na mnie.    - Dlaczego Lauro? Dlaczego? - pytał Cezary zaskoczony tak niespodziewanie przykrym powitaniem.    Rzuciła głowę na stół i utonęła w spazmatycznym płaczu. Cezary ruszył do niej nie czekając na odpowiedź. Przytulił ją do siebie. Przylgnęła do niego, przywarła. Czuł, że schwyciła się go tak, jak człowiek chwyta się swej ostatniej szansy.    - Nie, Czaruś, nie odchodź! Zostań! Zostań, proszę! Nie zostawiaj mnie samej, proszę!    Uspokoiła się trochę.    - Widzisz Czaruś, moje nogi... nie chcą mnie nosić... ale proszę cię, nie zostawiaj mnie samej.    Cezary dopiero teraz spostrzegł stojący w kącie wózek inwalidzki.    - Nie zostawię cię Lauro. Nie zostawię cię już nigdy. Obiecuję.    Słowa swego Cezary dotrzymał. Wkrótce objął posadę lekarza w pobliskim miasteczku, a swą obietnicę daną Laurze uwieńczył ślubem, po którym państwo Barykowie zamieszkali w niewielkim domku na wsi nieopodal Leńca i Nawłoci, gdzie w dworskich budynkach tuczyły się teraz świnie i dawały mleko chude krowy.  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...