Dziś na pogrzebie znów było wesoło.
Karawan żwawo przez miasto pomykał,
ludzie gwarzyli i śmiali się wkoło,
ktoś się co chwilę fatalnie potykał.
A na cmentarzu, do grobu ciemnicy
nim spadła trumna nieszczerze zdobiona,
ksiądz modlitw kilka z rutyną odliczył,
śpiewak fałszywie trzy pieśni wykonał.
Reszta, co stała z rękoma w kieszeniach,
o różnych sprawach wciąż wiodła dysputy;
ci, o klimacie, że ciągle się zmienia,
tamci, że w tańcu, to ważne są buty.
A gdy zadudnił na trumny wieczysku
ładunek pierwszej, grabarskiej łopaty,
ktoś, koło dołu, przy flesza blasku
światło postawił i rzucił trzy kwiaty.
Potem, gdy wszyscy do domów już poszli,
opróżniać garnki i chłonąć miraże,
nad grobem jeszcze, zupełnie niespiesznie,
swoją powinność czynili grabarze.
W końcu i oni, skończywszy robotę,
ruszyli raźno na wódkę do knajpy.
Teraz już tylko, samotny, nad grobem,
wśród zwiędłych liści jesienny wiatr tańczył.
Nagle, dziw jakiś, cud chyba, o rety!
Na świeżym piasku sam napis się pisał:
'JA NIE UMARŁAM, DOBIEGŁAM DO METY'
i niżej wyrył się podpis:
'FIZYKA'.
A wiatr nad grobem już hulał w najlepsze,
jak gdyby nowym był panem cmentarza.
To śpiewał pieśni, to mówił znów wierszem,
niczym szaleniec, tak ciągle powtarzał:
'Głupcy co żeście zbyt wcześnie odeszli,
pochlebcy chwili, co szybko przemija,
nie widząc cudu, nie słysząc mej pieśni,
wciąż wybieracie, co życie zabija.'
Jednak nie słuchał w cmentarnym przestworzu
nikt go z żyjących lecz tylko umarli,
więc w ciszę ustał co mogłaby strwożyć,
w piach się zakopał i całkiem w nim zanikł.