Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wszystko zaczęło się od śmierci...
…z którą widywałem się nie raz. Za każdym razem patrzeliśmy sobie głęboko w oczy. I zawsze gdy tylko się do niej uśmiechałem, ona kierowała wzrok w zupełnie inne miejsce. Można by pomyśleć, że mówiąc tak postradałem zmysły, ale Śmierć to takie zjawisko, które otacza człowieka w całości, zarazem przenika i łamie wszystko, co ludzkie w nim pozostało i tylko dzięki odrobinie szaleństwa można pozwolić, aby zwierzyła się ze swych tajemnic. Tym razem było zupełnie inaczej. Przyszła po mnie. Niestety zrozumiałem, to dopiero wtedy, gdy odpowiedziała lustrzanym uśmiechem. Ruszyła na mnie, nie dając żadnych oznak przygotowań do ataku. No tak, co miała zrobić, powiedzieć, że na mnie już czas? Ona nigdy nie przemawia. A jednak otulając mnie czarnym płaszczem, który w mgnieniu oka zasłonił wszelkie perspektywy ujrzenia jeszcze czegokolwiek w moim życiu, przytuliła, do skostniałej piersi moją głowę, tak mocno, jakby chciała ją rozgnieść tak, jak z obrzydzeniem mali chłopcy rozgniatają pod dziurawą podeszwą swojego trampka każdego napotkanego insekta. Zdążyłem tylko pomyśleć, że już więcej nie zobaczę miejsc tak znienawidzonych i ukochanych zarazem, jak dworzec kolejowy w moim rodzinnym mieście. Obudziłem się kilka godzin później. Zalewająca lodowatymi hektolitrami trawę, moje włosy, twarz, uszy i ubrania rosa pozwoliła mi czuć się tak świeżo jak jeszcze nigdy w życiu. Po dłuższej chwili zastanowienia, zaczynam przypuszczać, ze takie uczucie może nam towarzyszyć w życiu płodowym…
-Nie przypominam sobie abyśmy znali się na tyle, by mógł Pan spać na samym środku mojego trawnika!- Jegomość, z ust którego wylatywały niczym rozjuszone pszczoły słowa, wydał mi się nieco dziwny. Stał ubrany jedynie w pękających na szwach slipy, ukrywając bose stopy w mokrej trawie. A mnie tak bolała głowa… Nie wiem czy spowodowane to było uściskiem śmierci, który najwyraźniej udało mi się w jakiś sposób przetrwać, czy zwyczajne przemęczenie.
- Śmierć szykowała mnie do wiecznego snu, a ja jednak przeżyłem! - chciałbym Ci przy tym powiedzieć jak szczęśliwym jestem człowiekiem i jakie noszę imię. Zrobiłbym to z pewnością gdybym tylko mógł sobie przypomnieć… Wybacz, że tak krótko opisuję zdarzenia z kwietniowego wieczoru tamtego roku, ale od razu chciałbym zabrać Cię do dnia dzisiejszego. Wyobraź sobie, ze siedzisz teraz obok mnie na zwykłej parkowej ławce zawieszonej twardo w powietrzu na żeliwnych, majestatycznych, czarnych nogach, pięknie kontrastujących z widmową bielą drewnianych Siedziska i Oparcia, ustawionej pod gałęziami Klonu, wyrastającego soczyście z Ziemi pokrytej Morzem trawy o zielonych kroplach tak gęsto stłoczonych, jak piasek na pustyni. Gdy spojrzysz kawałek dalej przez lewe ramię, ujrzysz zawsze spokojną i wyniosłą Rzekę wpadającą wprost w szerokie obejmujące ją w całości ramiona olbrzymiego Jeziora. A gdy, tak jak i mnie, znuży Cię ten widok,
-Wznieśmy razem wzrok, by ujrzeć majestatyczne, wszędobylskie, wścibskie i zalewające cały ten widok Niebo.
Jak ja uwielbiam odbierać innym ich tożsamość, i zmieniać ich w rzeczy, w zjawiska, tak jak zrobiono to ze mną! Nikt już się dziś ze mną nie liczy.- gdybyś rzeczywiście był tu ze mną, nie widziałbyś Siedziska i Oparcia, tylko dwóch sanitariuszy przyciskających mnie mocno do zimnego, plastikowego krzesła, na które przed chwilą zostałem siłą sprowadzony. Tuż za nimi staliby teraz zawsze nieobecny, z głową pełną myśli ukrytą za pokerową twarzą lekarz i schowana za jego plecami, drobna pielęgniarka. Całe Morze trawy nagle przestałoby dla Ciebie być sobą i w każdym z jego kropel ujrzałbyś takiego samego szaleńca jak ja, czy Ty. Ale pośród tych kropel, dwie na pewno przykułyby Twoją uwagę, spokojna Rzeka i wielkie Jezioro. Mówi się, że trafili tu razem, na długo przed każdym z nas. Spoglądając w górę ujrzałbyś niedawno wymienioną na pancerną, po tym jak kilkukrotnie rozbiłem ją krzesłem, na którym obecnie się znajduję, szybę gabinetu dyrektora. Tak więc znasz już wszystkich moich najbliższych przyjaciół. Tylko oni od lat starają się mi pomóc, co dzień podając mi najróżniejsze specyfiki, kładąc mnie spać, pętając jak dzikie zwierze przygotowywane do okultystycznego złożenia w ofierze, abym czuł się bezpiecznie. Często też obdarzając mnie nader uczciwym uśmiechem zapominają o tym, że byłem kiedyś jednym z nich, ze stałem po ich stronie. Nie byłem jak oni, pazernym, ohydnym stworem czyhającym gdzieś w cieniu, zbierającym siły do zadania ostatecznego ciosu niszczącego czyjeś człowieczeństwo.
- Chyba nigdy nie dowiem się dlaczego tak to uwielbiacie, dlaczego pławicie się w cudzym nieszczęściu, w niszczeniu cudzej duszy, w łamaniu wszelkich zasad i barier ?
-Siedź cicho to nie skończysz jak ostatnio…
Ostatnio skończyłem nie najlepiej. Twarz ociekająca krwią leniwie spływającą z czoła, zakrywając oczy karmazynową stygnącą, dającą dziwne poczucie bezpieczeństwa kotarą. Gdy tylko pojawiała się krew, przestawali okładać i nie zaczynali na nowo dopóty, dopóki starych ran nie zmazał czas. Dziś zasnę spokojnie na swoim królewskim łożu, królewskim, bo przecież jest miękkie, przyzwyczaiłem się do niego na tyle że potrafię się na nim wyspać. Choć wiem, że nie jestem i nie będę królem, na pewno nie tutaj…
-Czy wiesz czym się różni żółty liść od zielonego?
Znów obudziły mnie te same słowa. Jak zawsze rozejrzałem się wkoło. W pokoju nie było nikogo oprócz mnie, królewskiego łoża, szafki, radia i drugiego mnie, ukrytego i cicho to raz chichoczącego to znów szlochającego, za taflą szkła.
-Skoro to żadne z nas nie zadało mi tak absurdalnego pytania musiałeś to być Ty, prawda?
Zaczynasz znać mnie lepiej niż ja sam, znasz moje myśli, sam wiele Ci w nich opowiadam, wiesz o wszystkim, co mówię a na dodatek możesz do każdego słowa i każdej myśli wracać tysiące razy. Wątpię, abyś tego chciał i tak właśnie robił, ale to jedyne na czym jestem teraz w stanie skupić mój umysł.
-Czy wiesz, że wcale mi nie pomagasz, że sprowadzasz przez to na mnie kłopoty, że mącisz mi w głowie sama swoją bytnością?
I znów nie wiem, czy sam zapędziłem się za daleko z moimi przemyśleniami, czy to może Ty podsuwasz mi do głowy wciąż nowe i nowe pomysły.
-I chociaż jeszcze nie mieliśmy okazji się oficjalnie poznać, to ja wiem że jesteś gdzieś tam we wszechświecie próbując ogarnąć umysłem mój mały drukowany czarno-biały świat.
Nie wiem czy jesteś mi przyjacielem, dlatego nie mówię wszystkiego otwarcie, musisz się trochę postarać i czasem czytać w moich myślach. Czy może uważasz, że znasz mnie już na tyle żeby przewidzieć mój kolejny ruch.
-Ach, gdyby tak sufit nad moją głową był stropem białej budowli kartek tego przedziwnego świata, chciałbym abyś pomógł mi go zburzyć, spalić, sprowadzić do nieistnienia!
- Tym razem przesadziłeś!- ryknął wściekle jeden z pracowników szpitala, nie wiem nawet który, z resztą wszyscy wyglądają tak samo. W ruch poszły różne narzędzia z grupy uspokajaczy, od pasów i leków po kaftan. Już niedługo nadejdzie nowy dzień. Wybacz, iż tak lekko oddałem głos bohaterowi, ale jakby to powiedzieć, znamy się nie od dziś i jesteśmy trochę zżyci ze sobą, sporo sobie zawdzięczamy i wiem, że nie mógł zrobić nic złego.

Wróćmy teraz do czasów w których życie naszego bohatera wyglądało zgoła inaczej. Chciałbym Ci zdradzić jego imię, lecz niestety mam dziwne odczucie, tak jakby nie tylko on został tej feralnej nocy uderzony w potylicę. Zacznijmy go zatem nazywać B.
Otóż kiedyś B. prowadził całkiem zwyczajne życie, na tyle zwyczajne na ile zwyczajnym mu się być zdawało. Pomimo trudności w swoim życiu udało mu się osiągnąć parę rzeczy. Zapytany o sukcesy w życiu odpowiadał zawsze, że ma trzy:
-Córkę, żonę i to, że jak ślepiec zostałem przez los doprowadzony do miejsca w którym teraz jestem.
Mówiąc o miejscu na myśli miał swój zawód, otóż był psychologiem klinicznym w wieku na tyle młodzieńczym i na tyle średnim, aby czuć się silnie związanym z własną córką a zarazem móc dokonywać dojrzałych wyborów i aby być odpowiedzialnym za kogoś. Dlatego był kiedyś jednym z nich, jednym z niszczycieli, jak zwykł ich ostatnio nazywać. Życie B. układało się dotychczas znakomicie, rozwijał swoją karierę, wspinał się po kolejnych szczeblach, a przy tym znajdował odpowiednią ilość wolnego czasu na poświęcanie go rodzinie z efektem idealnego wręcz równoważenia tych rzeczy, które w rodzinach się udają z tymi, które pomagają budować pewne przeszkody na drodze do szczęścia. Niestety B. miał tą jedną jedyną złą przypadłość, nie potrafił czerpać szczęścia z życia na tyle ile powinien był to robić. Z czasem widział i brał z niego coraz mniej, aż w końcu pojawiła się ona. Pojawiła się wraz z trupem numer 1 w jego karierze.
Jak zawsze był w pracy chwilę przed planowana godziną wejścia na piętro na którym urzędował. Był dość czujnym i dobrym obserwatorem, więc nie wiele czasu zajęło mu odkrycie, iż pacjent, którego zazwyczaj o tej porze zawsze było pełno na korytarzu zaginął. Postanowił po cichu wybadać sytuację prze delikatnie otwarte drzwi do pokoju trupa. Nie zdążył jeszcze dobrze wściubić nosa w tą cholerną szczelinę a był już pewien tego co się stało. Szarpnął mocno za klamkę i drzwi otworzyły się na oścież a ku jego zdziwieniu, mimo iż spodziewał się takiego widoku, ujrzał pierwszego jak dynda melancholijnie i flegmatycznie na sznurku, który wziął niewiadomo skąd, powieszony na haku wystającym z sufitu, który zapewne nie został zauważony przez nikogo przy okazji ostatniego remontu pomieszczenia. Trup nie zdał mu się być niczym nadzwyczajnym, za to skupił się na małej dziewczynce z pięknymi blond lokami szturchającą patykiem z zielonym listkiem na końcu nogę pierwszego. Dziewczynka zdała się również go zauważyć i wypowiadając słowa
-Jeszcze będziemy się widywać z nimi, z Tobą i z tymi, którzy wejdą do Twojej głowy.
Modrozielony listek z końca gałązki zaczął żółknąć a dziewczynka w mgnieniu oka stawać się piękną kobietą, ostatnią, której B. spojrzał w oczy. a gdy liść był już stary i pomarszczony z kobiety pozostały już tylko kości bielejące pod zdartymi szatami podszywanymi czernią nocy i pustynnym zabójczym blaskiem poranka. Od tej chwili B. nie wiedział już w jakim jest miejscu, zagubił gdzieś równowagę. Przez jedenaście lat pracy ani razu nie widział trupa. A od pierwszego rozpoczął się na nich istny sezon. Śmierć coraz gęściej tkała nici swej intrygi, owijając B. coraz ciaśniej i ciaśniej, aż do momentu w którym mogła na niego naskoczyć z wykorzystaniem innego zbłąkanego szaleńca w ludzkiej skórze.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...