Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Krzysztof Gri

Użytkownicy
  • Postów

    19
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Krzysztof Gri

  1. I gdy tak leży z sił opadła Brakiem tchu, do podłoża przybita Okryta zmurszałym poczuciem winy Odcięta od duszy, wciąż szepcząc jeszcze Skowytem nagłym oznajmi bram niebios upadek Grzechu własnego brzemię, które więzi dwoje Spaja i łączy na wieczność, choć rozrywa duszę Gdy ranek nadejdzie, gorzki smak poczuje Wybuch bolesny wspomnienia zbudzi Krwawej jutrzence pokłony złoży Świat niebawem zapomni.
  2. …zaczął się świetnie, z reszta jak wszystko za co zabierał się B. Udało mu się pozyskać odpowiednie środki na przebudowę szpitalnych podziemi, na zatrudnienie dodatkowego personelu, w końcu na odpowiednio wysokie ubezpieczenie wszystkiego i wszystkich. Jego żona Marta odradzała mu od samego początku tak śmiałe posunięcia, tak jak jego przyjaciel Mateusz D., który jednak wciąż był dla niego wsparciem i pełnił jedną z najważniejszych ról w jego eksperymencie. Projekt nosił nazwę Letarg. Całość była efektem wieloletnich interdyscyplinarnych działań wielu specjalistów. Głównym jednak sprawcą był B. we własnej osobie. Był głównym pomysłodawcą, realizatorem, obiektem doświadczalnym i obserwatorem w jednym. Był stwórca nowego specjalnego świata, który przyjmował do swego wnętrza jedynie wariatów, bo tylko wariat mógł ogarnąć umysłem coś tak absurdalnego, coś tak nierealnego dającego zarazem poczucie bycia prawdziwym, a człowiekowi którego zagarnął mącił w głowie i stawiał w sytuacjach tak ekstremalnych, że chwila w nich spędzonych zmuszała do refleksji tak głębokiej, jak głęboce może być zraniona psychika niczego nieświadomego człowieka, gdy wyrządzana jest mu wielka krzywda. B. miał zostać wariatem. Od momentu spotkania z pierwszym tak bardzo chciał być wariatem, tak bardzo chciał zrozumieć siebie i innych. Nie sądził jednak, że cały scenariusz, choć znał go doskonale, zadziała idealnie, na tyle dobrze, ze mimo tego iż znał swoją rolę, przebieg wydarzeń, poddał się całkowicie historii, którą napisał… Tak przynajmniej powiedzieli nam Mateusz i jego żona… A ja dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo śmierć jest podobna do córki B. - I dobrze wiesz co teraz będzie, dobrze wiesz że nam nie uwierzysz a gdy stąd wyjdziemy będziesz próbował uciec w obawie o swoje życie i zdrowie. - Chcesz powiedzieć że to ja wymyśliłem, całe to katowanie. Pielęgniarka mówiła, że potrącił mnie samochód. -A cóż innego mogła powiedzieć, skoro sam ją do tego zatrudniłeś? -Idźcie już…- wydusił przez zaciśnięte przez zbliżającą się. Ociekającą rzewnymi łzami, gorycz niezrozumienia i opuszczenia. Po chwili pozostał sam bijąc się z myślami co ma zrobić, czy powinien uciec, czy pozostać i uczynić na złość czy może powinien wierzyć pielęgniarce? W trakcie, gdy myślami błądził w odległych krańcach świata skojarzeń do pokoju niepostrzeżenie weszła jego córka… - Wszyscy Cię kochamy tatusiu. Oni czekają. Nim B. zdążył wydusić z siebie cokolwiek dziewczynka zniknęła za drzwiami. Jeszcze przez chwilę patrzał na swoją dłoń uwolnioną z pętów, wygiętą w błagalnym geście, sięgającą w kierunku drzwi. Nie minęło piętnaście sekund a już stał rozplątany w drzwiach sali wyczekując idealnego momentu na ucieczkę ze szpitala. Gdy nagle cały personel, któremu mogłoby zależeć na zatrzymaniu go w budynku gdzieś zniknął ruszył pędem w kierunku głównego wejścia. Tuż przed nimi został zmuszony do poszukania innej drogi ucieczki gdyż za taflą szkła poruszana za pomocą jakiejś magii, gdy tylko ktoś pojawił się obok niej stanęło dwóch sanitariuszy, dwóch aniołów z psychiatryka. Skręcił szybko w prawo pędząc ku bocznemu wyjściu ewakuacyjnemu. Okazało się, że drzwi są zamknięte, ale na tyle słabe, że uderzenie barkiem z rozpędu pozwoliło wyważyć zamek. Na zewnątrz zauważył stojącą pod sklepem ciężarówkę z otwartą plandeką naczepy. Wskoczył do niej bez zastanowienia. W drodze zasnął bardzo szybko. -No co jest? Pospało się? Koniec podróży! Ryczał nad jego głową kierowca ciężarówki. Jednocześnie szarpiąc go za ramiona. -Już, już mnie nie ma. Wydusił z siebie B. po czym w szpitalnej piżamie wyskoczył z przyczepy i pobiegł w nieznany sobie las otaczający zewsząd ciężarówkę.
  3. Dookoła… …mnie roiło się od nich, nie opuszczali mnie nawet na jedną sekundę, kroczyli za mną w bladym milczeniu po ulicach bezkresnej aglomeracji mojego rozdętego umysłu. Widziałem ich w refleksach świetlnych odbić witryn sklepowych, widziałem jak zbliżają się z wyciągniętymi w moim kierunku dłońmi zbudowanymi z kości i ścierwa ścięgien. Zawsze gdy tylko odwracałem się aby sprawdzić czy refleksy znajdują jakieś materialne podstawy obrzydliwości, które obserwowałem, nie było za mną niczego. Bałem się nie odwrócić i nie sprawdzić, bałem się co się stanie, jeśli się nie odwrócę i w odbiciu ujrzę, jak dopadają mnie i pojawi się ona. Ona, ta sama dziewczynka, która szturchała gałązką pierwszego. Ta sama. Która najwyraźniej towarzyszyła mi od początków mojego żywota, ta sama , która przyszła po mnie tamtego wieczoru. To ona wyznaczała ścieżki mojego życia. Teraz pamiętam, była przy mnie w dzieciństwie, wtedy podejrzewano u mnie różne schorzenia, bo przecież widziałem osobę, której nie było. A ona dorastała wraz ze mną, ale nieco szybciej… Pokazywała mi jak szybko ucieka moje życie była coraz starsza i starsza, wyprzedzała mnie wiekiem a ja nie byłem w stanie zrozumieć tego przesłania. Jej biała sukienka skrywająca niegdyś dziewczynkę w zaledwie kilku fałdkach, z czasem szarzała i mizerniała, przecierała się i rozdzierała, aż stała się czarnym łachmanem pokrytym wyrazistymi śladami bezszelestnie upływającego czasu. Każdy ma swoją śmierć, która idzie przez życie wraz z nim, wystarczy ją zauważyć i mieć nadzieję że nie zacznie się starzeć zbyt szybko. Jakimi głupcami są Ci, którzy sądzą, że ona się nimi nie interesuje i mogą życie dawkować bez umiaru. Nie myślą o tym co będzie gdy życie przestanie za nimi nadążać, gdy zbyt szybko wykorzystają limit czasu, który został im wydzielony z wielkiej czary, z której pozwolono im zaczerpnąć, gdy przychodzili na ten ziemski padół. -Czas nie płynie kroplami, płynie strumieniem, którego nie sposób powstrzymać. Jego nurt porywa wszystko i ściąga w nieistnienie w najmniej oczekiwanym momencie. -Znów zaczynasz, ten swój chory bełkot, lepiej się zamknij zanim zauważą. Mało Ci siniaków?... wyjąkała któraś z kropel w morzu pełnym wariatów Zamilkł natychmiast trafiony jak niegdyś w najbardziej nieosłoniętą część jego słabego bytu. Był niemalże pewien, że cios, który na niego spadł był tym samym, tyle że słabszym. Uderzony przez byłego współpracownika, niejakiego Mateusza D. Zaczął łączyć fakty i w mgnieniu oka leżał na oprawcy dusząc go tak silnie, ze ten w ciągu kilkunastu zaledwie sekund stracił przytomność… Kolejne dni były dla B coraz cięższe. Sprowadzony do izolatki na najniższym z piwnicznych pięter szpitala, katowany przez Mateusza i innych próbował pozlepiać w jakikolwiek, przypominającą sensowną całość obraz jaki mu się jawił od momentu gdy rozpoznał, tego, który spowodował jego uwięzienie w Sali, w której niegdyś skonał pierwszy, tracił resztki kontaktu ze światem. Z każdym kolejnym razem odpływał coraz dalej i coraz głębiej zapadał się w nierealne ramiona śmierci. Nie była sroga jak w kwietniu, znów go opatulała, ale czuł się z tym bezpiecznie, nie czuł już uderzeń, nie czuł bólu, ale wiedział że pojawią się kolejne ślady pokazujące poziom jego niesubordynacji. -Tłucz mnie dopóki nie padnę!... wtedy znikną, nie będę już musiał ich oglądać. -O kim Ty znowu gadasz, ale to dobrze, tym gadaniem, sam nam pomagasz…- Zakończył ironicznym uśmiechem Mateusz. Jego parszywa gęba wyglądała tak samo, jak wtedy gdy B upadł po raz pierwszy… -Teraz pamiętam, pamiętam! To Ty wtedy na mnie napadłeś… To dlatego nikt mnie nie szukał, ani żona, ani córka, nikt, razem postanowiliście ułożyć sobie na nowo wspaniałe życie!- Wykrzyczał B, jakby było to paradygmatem znanym całemu światu, a nie informacją powstałą w umyśle szaleńca. Z każdym uderzeniem, które po tych słowach, Mateusz zadawał coraz częściej z miną wściekłego pit bulla, tocząc pianę z ust i doprowadzając z wysiłku oczy do przekrwienia tak ogromnego stopnia, że obraz, który widział nabierać zaczął czerwonawego odcienia, B składał ze sobą coraz więcej faktów. W końcu po silnym kopnięciu wprost w obnażoną klatkę piersiową B. po przejechaniu kilku metrów w ogromnej piwnicy, której nigdy przedtem, gdy był jeszcze pracownikiem szpitala nie miał okazji widzieć padł boleśnie ocierając twarz i niczym nieosłonięte części ciała, na przedziwnej powierzchni podłogi. Obudził się najwyraźniej po kilku, gdyż światło, które wpadało przez maleńki otwór w ścianie, jakby przez dziurę po kuli świeciło teraz w zupełnie inną stronę. Oczy B powoli zaczęły się przyzwyczajać do nowej sytuacji i z każdą chwilą zaczynał widzieć coraz więcej. Dziwna powierzchnia podłogi okazała się być rozsypanym żużlem, którego kawałki tkwiły teraz w wielu drobnych ranach ciała B. sprawiając mu przy tym niemiłosierny ból. Na prawej stopie poczuł coś dziwnego, jakby był tam pies i oblizywał delikatnie, rozsmakowując się w smaku ludzkiej krwi ranę powstałą na pięcie. B. powoli odwracał głowę , tak aby móc zbadać w jak kiepskim położeniu znalazła się jego własna noga. Gdy był już w stanie zobaczyć co się dzieje nie mógł uwierzyć w ten widok. Z cienia wyłaniała się bowiem młoda gałązka zakończona zielonym, mokrym listkiem, najwyraźniej trzymana ręką małej dziewczynki. B. zawył niczym pies, który tygodniami nie zatapiał swojego pyska w żadnym rodzaju pożywienia, wydający ostatnie tchnienie i konając z głodu, po czym utracił kontrolę nad swoimi mięśniami i poczuł że znów spada. Stracił przytomność… -Dzień dobry. Proszę na razie się oszczędzać, przespał Pan kilka tygodni. Za kilka dni powinien poczuć się Pan zdecydowanie lepiej i kto wie, może będzie Pan nawet mógł wyjść do domu. Ten miły akcent na początku kolejnego z jego żyć, na początku kolejnej z szans danej przez los wydał mu się zdecydowanie dziwnym i nie na miejscu. Jeszcze niedawno byłby skonał w piwnicy pod szpitalem psychiatrycznym. -Do jakiego domu? Przecież moja żona, moja córka i… i mój były współpracownik, przecież oni to uknuli, przecież przez nich tu jestem. - To niemożliwe proszę Pana, Pańska żona od wypadku, jest tutaj wraz z córką i czekają aż się Pan obudzi. Czy Pan nic nie pamięta? -Pamiętam i to zbyt wiele- odpowiedział machinalnie B. - Wydaję mi się jednak, że nie wszystko Pan pamięta. Otóż w kwietniu został Pan potrącony przez samochód pod Warszawą, gdy wracał Pan z pracy, nikt jednak nie wie dlaczego wracał Pan na piechotę. Pański samochód stał na parkingu pod szpitalem w nieskazitelnym stanie, z pełnym bakiem i z w pełni naładowanym akumulatorem. Po tym trafił Pan tu do nas. Nasi chirurdzy i ortopedzi mieli z Panem sporo roboty, ale efekty są nad wyraz dobre, znacznie prześcigają nasze najśmielsze oczekiwania. I jak już mówiłam być może niedługo opuści nas Pan o własnych siłach.-Taką bajkę opowiedziała B. pielęgniarka, przynajmniej tak ja odebrał. Wtedy do Sali wszedł Mateusz D. z mina jakby skruchy, może przejęcia losem dawnego przyjaciela. B. natychmiast zerwał się z łóżka zrzucając ze stolików sprzęty, które stały tuż przy nim i monitorowały jego stan przez cały czas pobytu w szpitalu nie dając śmierci zbliżyć się ani na krok grożąc jej ostrzegawczymi dźwiękami w typowym dla siebie języku. I znów był bez szans, wobec białego personelu, znów po chwili leżał przypięty do łóżka, szamocąc się i bełkocząc coś o zdradzie, o niszczycielach, o małej dziewczynce z gałązką z zielonym listkiem. Kolejne przebudzenie było dla niego jeszcze mniej szczęśliwe. Tuż nad nim stała żona z córką a w kącie pokoju na obszytym kremową skóra fotelu siedział Mateusz mówiąc: - I po co Ci to było, no po co? Przecież wszyscy próbowaliśmy Cię od tego odwieść, ale Ty brnąłeś w ten swój świat coraz głębiej i głębiej, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo burząc to wszystko co miałeś tutaj. Pamiętam dobrze, jak mówiłeś, że choćbyś błagał o litość mamy kontynuować…
  4. I gdy tak leży z sił opadła Brakiem tchu, do podłoża przybita Okryta zmurszałym poczuciem winy Odcięta od duszy, wciąż szepcząc jeszcze Skowytem nagłym oznajmi bram niebios upadek Grzechu własnego brzemię, które więzi dwoje Spaja i łączy na wieczność, choć rozrywa duszę Gdy ranek nadejdzie, gorzki smak poczuje Wybuch bolesny wspomnienia zbudzi Krwawej jutrzence pokłony złoży Świat niebawem zapomni.
  5. ja fragmentem marnym ,puchu wietrznego okruchem cieniem nie rzucanym, zapałką zgaszoną oddechem marne fragmenty, puchu wietrznego okruchy cienie nie rzucane, zapałki zgaszone oddechami i Ty my między wierszami, nad marzenia marzenie pomimo kruchości, zewsząd wypełzną radości wiersze pomiędzy, marzenie nad marzeniami kruchość pomimo, smutki zewsząd nadejdą I Bez nas
  6. Wszystko zaczęło się od śmierci... …z którą widywałem się nie raz. Za każdym razem patrzeliśmy sobie głęboko w oczy. I zawsze gdy tylko się do niej uśmiechałem, ona kierowała wzrok w zupełnie inne miejsce. Można by pomyśleć, że mówiąc tak postradałem zmysły, ale Śmierć to takie zjawisko, które otacza człowieka w całości, zarazem przenika i łamie wszystko, co ludzkie w nim pozostało i tylko dzięki odrobinie szaleństwa można pozwolić, aby zwierzyła się ze swych tajemnic. Tym razem było zupełnie inaczej. Przyszła po mnie. Niestety zrozumiałem, to dopiero wtedy, gdy odpowiedziała lustrzanym uśmiechem. Ruszyła na mnie, nie dając żadnych oznak przygotowań do ataku. No tak, co miała zrobić, powiedzieć, że na mnie już czas? Ona nigdy nie przemawia. A jednak otulając mnie czarnym płaszczem, który w mgnieniu oka zasłonił wszelkie perspektywy ujrzenia jeszcze czegokolwiek w moim życiu, przytuliła, do skostniałej piersi moją głowę, tak mocno, jakby chciała ją rozgnieść tak, jak z obrzydzeniem mali chłopcy rozgniatają pod dziurawą podeszwą swojego trampka każdego napotkanego insekta. Zdążyłem tylko pomyśleć, że już więcej nie zobaczę miejsc tak znienawidzonych i ukochanych zarazem, jak dworzec kolejowy w moim rodzinnym mieście. Obudziłem się kilka godzin później. Zalewająca lodowatymi hektolitrami trawę, moje włosy, twarz, uszy i ubrania rosa pozwoliła mi czuć się tak świeżo jak jeszcze nigdy w życiu. Po dłuższej chwili zastanowienia, zaczynam przypuszczać, ze takie uczucie może nam towarzyszyć w życiu płodowym… -Nie przypominam sobie abyśmy znali się na tyle, by mógł Pan spać na samym środku mojego trawnika!- Jegomość, z ust którego wylatywały niczym rozjuszone pszczoły słowa, wydał mi się nieco dziwny. Stał ubrany jedynie w pękających na szwach slipy, ukrywając bose stopy w mokrej trawie. A mnie tak bolała głowa… Nie wiem czy spowodowane to było uściskiem śmierci, który najwyraźniej udało mi się w jakiś sposób przetrwać, czy zwyczajne przemęczenie. - Śmierć szykowała mnie do wiecznego snu, a ja jednak przeżyłem! - chciałbym Ci przy tym powiedzieć jak szczęśliwym jestem człowiekiem i jakie noszę imię. Zrobiłbym to z pewnością gdybym tylko mógł sobie przypomnieć… Wybacz, że tak krótko opisuję zdarzenia z kwietniowego wieczoru tamtego roku, ale od razu chciałbym zabrać Cię do dnia dzisiejszego. Wyobraź sobie, ze siedzisz teraz obok mnie na zwykłej parkowej ławce zawieszonej twardo w powietrzu na żeliwnych, majestatycznych, czarnych nogach, pięknie kontrastujących z widmową bielą drewnianych Siedziska i Oparcia, ustawionej pod gałęziami Klonu, wyrastającego soczyście z Ziemi pokrytej Morzem trawy o zielonych kroplach tak gęsto stłoczonych, jak piasek na pustyni. Gdy spojrzysz kawałek dalej przez lewe ramię, ujrzysz zawsze spokojną i wyniosłą Rzekę wpadającą wprost w szerokie obejmujące ją w całości ramiona olbrzymiego Jeziora. A gdy, tak jak i mnie, znuży Cię ten widok, -Wznieśmy razem wzrok, by ujrzeć majestatyczne, wszędobylskie, wścibskie i zalewające cały ten widok Niebo. Jak ja uwielbiam odbierać innym ich tożsamość, i zmieniać ich w rzeczy, w zjawiska, tak jak zrobiono to ze mną! Nikt już się dziś ze mną nie liczy.- gdybyś rzeczywiście był tu ze mną, nie widziałbyś Siedziska i Oparcia, tylko dwóch sanitariuszy przyciskających mnie mocno do zimnego, plastikowego krzesła, na które przed chwilą zostałem siłą sprowadzony. Tuż za nimi staliby teraz zawsze nieobecny, z głową pełną myśli ukrytą za pokerową twarzą lekarz i schowana za jego plecami, drobna pielęgniarka. Całe Morze trawy nagle przestałoby dla Ciebie być sobą i w każdym z jego kropel ujrzałbyś takiego samego szaleńca jak ja, czy Ty. Ale pośród tych kropel, dwie na pewno przykułyby Twoją uwagę, spokojna Rzeka i wielkie Jezioro. Mówi się, że trafili tu razem, na długo przed każdym z nas. Spoglądając w górę ujrzałbyś niedawno wymienioną na pancerną, po tym jak kilkukrotnie rozbiłem ją krzesłem, na którym obecnie się znajduję, szybę gabinetu dyrektora. Tak więc znasz już wszystkich moich najbliższych przyjaciół. Tylko oni od lat starają się mi pomóc, co dzień podając mi najróżniejsze specyfiki, kładąc mnie spać, pętając jak dzikie zwierze przygotowywane do okultystycznego złożenia w ofierze, abym czuł się bezpiecznie. Często też obdarzając mnie nader uczciwym uśmiechem zapominają o tym, że byłem kiedyś jednym z nich, ze stałem po ich stronie. Nie byłem jak oni, pazernym, ohydnym stworem czyhającym gdzieś w cieniu, zbierającym siły do zadania ostatecznego ciosu niszczącego czyjeś człowieczeństwo. - Chyba nigdy nie dowiem się dlaczego tak to uwielbiacie, dlaczego pławicie się w cudzym nieszczęściu, w niszczeniu cudzej duszy, w łamaniu wszelkich zasad i barier ? -Siedź cicho to nie skończysz jak ostatnio… Ostatnio skończyłem nie najlepiej. Twarz ociekająca krwią leniwie spływającą z czoła, zakrywając oczy karmazynową stygnącą, dającą dziwne poczucie bezpieczeństwa kotarą. Gdy tylko pojawiała się krew, przestawali okładać i nie zaczynali na nowo dopóty, dopóki starych ran nie zmazał czas. Dziś zasnę spokojnie na swoim królewskim łożu, królewskim, bo przecież jest miękkie, przyzwyczaiłem się do niego na tyle że potrafię się na nim wyspać. Choć wiem, że nie jestem i nie będę królem, na pewno nie tutaj… -Czy wiesz czym się różni żółty liść od zielonego? Znów obudziły mnie te same słowa. Jak zawsze rozejrzałem się wkoło. W pokoju nie było nikogo oprócz mnie, królewskiego łoża, szafki, radia i drugiego mnie, ukrytego i cicho to raz chichoczącego to znów szlochającego, za taflą szkła. -Skoro to żadne z nas nie zadało mi tak absurdalnego pytania musiałeś to być Ty, prawda? Zaczynasz znać mnie lepiej niż ja sam, znasz moje myśli, sam wiele Ci w nich opowiadam, wiesz o wszystkim, co mówię a na dodatek możesz do każdego słowa i każdej myśli wracać tysiące razy. Wątpię, abyś tego chciał i tak właśnie robił, ale to jedyne na czym jestem teraz w stanie skupić mój umysł. -Czy wiesz, że wcale mi nie pomagasz, że sprowadzasz przez to na mnie kłopoty, że mącisz mi w głowie sama swoją bytnością? I znów nie wiem, czy sam zapędziłem się za daleko z moimi przemyśleniami, czy to może Ty podsuwasz mi do głowy wciąż nowe i nowe pomysły. -I chociaż jeszcze nie mieliśmy okazji się oficjalnie poznać, to ja wiem że jesteś gdzieś tam we wszechświecie próbując ogarnąć umysłem mój mały drukowany czarno-biały świat. Nie wiem czy jesteś mi przyjacielem, dlatego nie mówię wszystkiego otwarcie, musisz się trochę postarać i czasem czytać w moich myślach. Czy może uważasz, że znasz mnie już na tyle żeby przewidzieć mój kolejny ruch. -Ach, gdyby tak sufit nad moją głową był stropem białej budowli kartek tego przedziwnego świata, chciałbym abyś pomógł mi go zburzyć, spalić, sprowadzić do nieistnienia! - Tym razem przesadziłeś!- ryknął wściekle jeden z pracowników szpitala, nie wiem nawet który, z resztą wszyscy wyglądają tak samo. W ruch poszły różne narzędzia z grupy uspokajaczy, od pasów i leków po kaftan. Już niedługo nadejdzie nowy dzień. Wybacz, iż tak lekko oddałem głos bohaterowi, ale jakby to powiedzieć, znamy się nie od dziś i jesteśmy trochę zżyci ze sobą, sporo sobie zawdzięczamy i wiem, że nie mógł zrobić nic złego. Wróćmy teraz do czasów w których życie naszego bohatera wyglądało zgoła inaczej. Chciałbym Ci zdradzić jego imię, lecz niestety mam dziwne odczucie, tak jakby nie tylko on został tej feralnej nocy uderzony w potylicę. Zacznijmy go zatem nazywać B. Otóż kiedyś B. prowadził całkiem zwyczajne życie, na tyle zwyczajne na ile zwyczajnym mu się być zdawało. Pomimo trudności w swoim życiu udało mu się osiągnąć parę rzeczy. Zapytany o sukcesy w życiu odpowiadał zawsze, że ma trzy: -Córkę, żonę i to, że jak ślepiec zostałem przez los doprowadzony do miejsca w którym teraz jestem. Mówiąc o miejscu na myśli miał swój zawód, otóż był psychologiem klinicznym w wieku na tyle młodzieńczym i na tyle średnim, aby czuć się silnie związanym z własną córką a zarazem móc dokonywać dojrzałych wyborów i aby być odpowiedzialnym za kogoś. Dlatego był kiedyś jednym z nich, jednym z niszczycieli, jak zwykł ich ostatnio nazywać. Życie B. układało się dotychczas znakomicie, rozwijał swoją karierę, wspinał się po kolejnych szczeblach, a przy tym znajdował odpowiednią ilość wolnego czasu na poświęcanie go rodzinie z efektem idealnego wręcz równoważenia tych rzeczy, które w rodzinach się udają z tymi, które pomagają budować pewne przeszkody na drodze do szczęścia. Niestety B. miał tą jedną jedyną złą przypadłość, nie potrafił czerpać szczęścia z życia na tyle ile powinien był to robić. Z czasem widział i brał z niego coraz mniej, aż w końcu pojawiła się ona. Pojawiła się wraz z trupem numer 1 w jego karierze. Jak zawsze był w pracy chwilę przed planowana godziną wejścia na piętro na którym urzędował. Był dość czujnym i dobrym obserwatorem, więc nie wiele czasu zajęło mu odkrycie, iż pacjent, którego zazwyczaj o tej porze zawsze było pełno na korytarzu zaginął. Postanowił po cichu wybadać sytuację prze delikatnie otwarte drzwi do pokoju trupa. Nie zdążył jeszcze dobrze wściubić nosa w tą cholerną szczelinę a był już pewien tego co się stało. Szarpnął mocno za klamkę i drzwi otworzyły się na oścież a ku jego zdziwieniu, mimo iż spodziewał się takiego widoku, ujrzał pierwszego jak dynda melancholijnie i flegmatycznie na sznurku, który wziął niewiadomo skąd, powieszony na haku wystającym z sufitu, który zapewne nie został zauważony przez nikogo przy okazji ostatniego remontu pomieszczenia. Trup nie zdał mu się być niczym nadzwyczajnym, za to skupił się na małej dziewczynce z pięknymi blond lokami szturchającą patykiem z zielonym listkiem na końcu nogę pierwszego. Dziewczynka zdała się również go zauważyć i wypowiadając słowa -Jeszcze będziemy się widywać z nimi, z Tobą i z tymi, którzy wejdą do Twojej głowy. Modrozielony listek z końca gałązki zaczął żółknąć a dziewczynka w mgnieniu oka stawać się piękną kobietą, ostatnią, której B. spojrzał w oczy. a gdy liść był już stary i pomarszczony z kobiety pozostały już tylko kości bielejące pod zdartymi szatami podszywanymi czernią nocy i pustynnym zabójczym blaskiem poranka. Od tej chwili B. nie wiedział już w jakim jest miejscu, zagubił gdzieś równowagę. Przez jedenaście lat pracy ani razu nie widział trupa. A od pierwszego rozpoczął się na nich istny sezon. Śmierć coraz gęściej tkała nici swej intrygi, owijając B. coraz ciaśniej i ciaśniej, aż do momentu w którym mogła na niego naskoczyć z wykorzystaniem innego zbłąkanego szaleńca w ludzkiej skórze.
  7. Z upływem lat zapominamy o patrzeniu w chmury, o ciepłych promieniach słońca, o małych radościach, które gdy są, to są ogromne. zapominamy jak to jest być dzieckiem, niejednokrotnie chcielibyśmy sobie przypomnieć, jak to kiedyś było... ja dzięki krótkiej lekturze zaczynam wydobywać z siebie miłą przeszłość. Chętnie przeczytam kolejne historie o klarze. Pozdrawiam
  8. Dla zainteresowanych kolejna część w warsztacie.
  9. Wszystko zaczęło się od śmierci… …z którą widywałem się nie raz. Za każdym razem patrzeliśmy sobie głęboko w oczy. I zawsze gdy tylko się do niej uśmiechałem, ona kierowała wzrok w zupełnie inne miejsce. Można by pomyśleć, że mówiąc tak postradałem zmysły, ale Śmierć to takie zjawisko, które otacza człowieka w całości, zarazem przenika i łamie wszystko, co ludzkie w nim pozostało i tylko dzięki odrobinie szaleństwa można pozwolić, aby zwierzyła się ze swych tajemnic. Tym razem było zupełnie inaczej. Przyszła po mnie. Niestety zrozumiałem, to dopiero wtedy, gdy odpowiedziała lustrzanym uśmiechem. Ruszyła na mnie, nie dając żadnych oznak przygotowań do ataku. No tak, co miała zrobić, powiedzieć, że na mnie już czas? Ona nigdy nie przemawia. A jednak otulając mnie czarnym płaszczem, który w mgnieniu oka zasłonił wszelkie perspektywy ujrzenia jeszcze czegokolwiek w moim życiu, przytuliła, do skostniałej piersi moją głowę, tak mocno, jakby chciała ją rozgnieść tak, jak z obrzydzeniem mali chłopcy rozgniatają pod dziurawą podeszwą swojego trampka każdego napotkanego insekta. Zdążyłem tylko pomyśleć, że już więcej nie zobaczę miejsc tak znienawidzonych i ukochanych zarazem, jak dworzec kolejowy w moim rodzinnym mieście. Obudziłem się kilka godzin później. Zalewająca lodowatymi hektolitrami trawę, moje włosy, twarz, uszy i ubrania rosa pozwoliła mi czuć się tak świeżo jak jeszcze nigdy w życiu. Po dłuższej chwili zastanowienia, zaczynam przypuszczać, ze takie uczucie może nam towarzyszyć w życiu płodowym… -Nie przypominam sobie abyśmy znali się na tyle, by mógł Pan spać na samym środku mojego trawnika!- Jegomość, z ust którego wylatywały niczym rozjuszone pszczoły słowa, wydał mi się nieco dziwny. Stał ubrany jedynie w pękających na szwach slipy, ukrywając bose stopy w mokrej trawie. A mnie tak bolała głowa… Nie wiem czy spowodowane to było uściskiem śmierci, który najwyraźniej udało mi się w jakiś sposób przetrwać, czy zwyczajne przemęczenie. - Śmierć szykowała mnie do wiecznego snu, a ja jednak przeżyłem! - chciałbym Ci przy tym powiedzieć jak szczęśliwym jestem człowiekiem i jakie noszę imię. Zrobiłbym to z pewnością gdybym tylko mógł sobie przypomnieć… Wybacz, że tak krótko opisuję zdarzenia z kwietniowego wieczoru tamtego roku, ale od razu chciałbym zabrać Cię do dnia dzisiejszego. Wyobraź sobie, ze siedzisz teraz obok mnie na zwykłej parkowej ławce zawieszonej twardo w powietrzu na żeliwnych, majestatycznych, czarnych nogach, pięknie kontrastujących z widmową bielą drewnianych Siedziska i Oparcia, ustawionej pod gałęziami Klonu, wyrastającego soczyście z Ziemi pokrytej Morzem trawy o zielonych kroplach tak gęsto stłoczonych, jak piasek na pustyni. Gdy spojrzysz kawałek dalej przez lewe ramię, ujrzysz zawsze spokojną i wyniosłą Rzekę wpadającą wprost w szerokie obejmujące ją w całości ramiona olbrzymiego Jeziora. A gdy, tak jak i mnie, znuży Cię ten widok... -Wznieśmy razem wzrok, by ujrzeć majestatyczne, wszędobylskie, wścibskie i zalewające cały ten widok Niebo. Jak ja uwielbiam odbierać innym ich tożsamość, i zmieniać ich w rzeczy, w zjawiska, tak jak zrobiono to ze mną! Nikt już się dziś ze mną nie liczy.- gdybyś rzeczywiście był tu ze mną, nie widziałbyś Siedziska i Oparcia, tylko dwóch sanitariuszy przyciskających mnie mocno do zimnego, plastikowego krzesła, na które przed chwilą zostałem siłą sprowadzony. Tuż za nimi staliby teraz zawsze nieobecny, z głową pełną myśli ukrytą za pokerową twarzą lekarz i schowana za jego plecami, drobna pielęgniarka. Całe Morze trawy nagle przestałoby dla Ciebie być sobą i w każdym z jego kropel ujrzałbyś takiego samego szaleńca jak ja, czy Ty. Ale pośród tych kropel, dwie na pewno przykułyby Twoją uwagę, spokojna Rzeka i wielkie Jezioro. Mówi się, że trafili tu razem, na długo przed każdym z nas. Spoglądając w górę ujrzałbyś niedawno wymienioną na pancerną, po tym jak kilkukrotnie rozbiłem ją krzesłem, na którym obecnie się znajduję, szybę gabinetu dyrektora. Tak więc znasz już wszystkich moich najbliższych przyjaciół. Tylko oni od lat starają się mi pomóc, co dzień podając mi najróżniejsze specyfiki, kładąc mnie spać, pętając jak dzikie zwierze przygotowywane do okultystycznego złożenia w ofierze, abym czuł się bezpiecznie. Często też obdarzając mnie nader uczciwym uśmiechem zapominają o tym, że byłem kiedyś jednym z nich, ze stałem po ich stronie. Nie byłem jak oni, pazernym, ohydnym stworem czyhającym gdzieś w cieniu, zbierającym siły do zadania ostatecznego ciosu niszczącego czyjeś człowieczeństwo. - Chyba nigdy nie dowiem się dlaczego tak to uwielbiacie, dlaczego pławicie się w cudzym nieszczęściu, w niszczeniu cudzej duszy, w łamaniu wszelkich zasad i barier ? -Siedź cicho to nie skończysz jak ostatnio… Ostatnio skończyłem nie najlepiej. Twarz ociekająca krwią leniwie spływającą z czoła, zakrywając oczy karmazynową stygnącą, dającą dziwne poczucie bezpieczeństwa kotarą. Gdy tylko pojawiała się krew, przestawali okładać i nie zaczynali na nowo dopóty, dopóki starych ran nie zmazał czas. Dziś zasnę spokojnie na swoim królewskim łożu, królewskim, bo przecież jest miękkie, przyzwyczaiłem się do niego na tyle że potrafię się na nim wyspać. Choć wiem, że nie jestem i nie będę królem, na pewno nie tutaj… -Czy wiesz czym się różni żółty liść od zielonego? Znów obudziły mnie te same słowa. Jak zawsze rozejrzałem się wkoło. W pokoju nie było nikogo oprócz mnie, królewskiego łoża, szafki, radia i drugiego mnie, ukrytego i cicho to raz chichoczącego to znów szlochającego, za taflą szkła. -Skoro to żaden z nas nie zadał mi tak absurdalnego pytania musiałeś to być Ty, prawda? Zaczynasz znać mnie lepiej niż ja sam, znasz moje myśli, sam wiele Ci w nich opowiadam, wiesz o wszystkim, co mówię a na dodatek możesz do każdego słowa i każdej myśli wracać tysiące razy. Wątpię, abyś tego chciał i tak właśnie robił, ale to jedyne na czym jestem teraz w stanie skupić mój umysł. -Czy wiesz, że wcale mi nie pomagasz, że sprowadzasz przez to na mnie kłopoty, że mącisz mi w głowie sama swoją bytnością? I znów nie wiem, czy sam zapędziłem się za daleko z moimi przemyśleniami, czy to może Ty podsuwasz mi do głowy wciąż nowe i nowe pomysły. -I chociaż jeszcze nie mieliśmy okazji się oficjalnie poznać, to ja wiem że jesteś gdzieś tam we wszechświecie próbując ogarnąć umysłem mój mały drukowany czarno-biały świat. Nie wiem czy jesteś mi przyjacielem, dlatego nie mówię wszystkiego otwarcie, musisz się trochę postarać i czasem czytać w moich myślach. Czy może uważasz, że znasz mnie już na tyle żeby przewidzieć mój kolejny ruch. -Ach, gdyby tak sufit nad moją głową był stropem białej budowli kartek tego przedziwnego świata, chciałbym abyś pomógł mi go zburzyć, spalić, sprowadzić do nieistnienia! - Tym razem przesadziłeś!- ryknął wściekle jeden z pracowników szpitala, nie wiem nawet który, z resztą wszyscy wyglądają tak samo. W ruch poszły różne narzędzia z grupy uspokajaczy, od pasów i leków po kaftan. Już niedługo nadejdzie nowy dzień. Wybacz, iż tak lekko oddałem głos bohaterowi, ale jakby to powiedzieć, znamy się nie od dziś i jesteśmy trochę zżyci ze sobą, sporo sobie zawdzięczamy i wiem, że nie mógł zrobić nic złego. Wróćmy teraz do czasów w których życie naszego bohatera wyglądało zgoła inaczej. Chciałbym Ci zdradzić jego imię, lecz niestety mam dziwne odczucie, tak jakby nie tylko on został tej feralnej nocy uderzony w potylicę. Zacznijmy go zatem nazywać B. Otóż kiedyś B. prowadził całkiem zwyczajne życie, na tyle zwyczajne na ile zwyczajnym mu się być zdawało. Pomimo trudności w swoim życiu udało mu się osiągnąć parę rzeczy. Zapytany o sukcesy w życiu odpowiadał zawsze, że ma trzy: -Córkę, żonę i to, że jak ślepiec zostałem przez los doprowadzony do miejsca w którym teraz jestem. Mówiąc o miejscu na myśli miał swój zawód, otóż był psychologiem klinicznym w wieku na tyle młodzieńczym i na tyle średnim, aby czuć się silnie związanym z własną córką a zarazem móc dokonywać dojrzałych wyborów i aby być odpowiedzialnym za kogoś. Dlatego był kiedyś jednym z nich, jednym z niszczycieli, jak zwykł ich ostatnio nazywać. Życie B. układało się dotychczas znakomicie, rozwijał swoją karierę, wspinał się po kolejnych szczeblach, a przy tym znajdował odpowiednią ilość wolnego czasu na poświęcanie go rodzinie z efektem idealnego wręcz równoważenia tych rzeczy, które w rodzinach się udają z tymi, które pomagają budować pewne przeszkody na drodze do szczęścia. Niestety B. miał tą jedną jedyną złą przypadłość, nie potrafił czerpać szczęścia z życia na tyle ile powinien był to robić. Z czasem widział i brał z niego coraz mniej, aż w końcu pojawiła się ona. Pojawiła się wraz z trupem numer 1 w jego karierze. Jak zawsze był w pracy chwilę przed planowana godziną wejścia na piętro na którym urzędował. Był dość czujnym i dobrym obserwatorem, więc nie wiele czasu zajęło mu odkrycie, iż pacjent, którego zazwyczaj o tej porze zawsze było pełno na korytarzu zaginął. Postanowił po cichu wybadać sytuację prze delikatnie otwarte drzwi do pokoju trupa. Nie zdążył jeszcze dobrze wściubić nosa w tą cholerną szczelinę a był już pewien tego co się stało. Szarpnął mocno za klamkę i drzwi otworzyły się na oścież a ku jego zdziwieniu, mimo iż spodziewał się takiego widoku, ujrzał pierwszego jak dynda melancholijnie i flegmatycznie na sznurku, który wziął nie wiadomo skąd, powieszony na haku wystającym z sufitu, który zapewne nie został zauważony przez nikogo przy okazji ostatniego remontu pomieszczenia. Trup nie zdał mu się być niczym nadzwyczajnym, za to skupił się na małej dziewczynce z pięknymi blond lokami szturchającą patykiem z zielonym listkiem na końcu nogę pierwszego. Dziewczynka zdała się również go zauważyć i wypowiadając słowa -Jeszcze będziemy się widywać z nimi, z Tobą i z tymi, którzy wejdą do Twojej głowy. Modrozielony listek z końca gałązki zaczął żółknąć a dziewczynka w mgnieniu oka stawać się piękną kobietą, ostatnią, której B. spojrzał w oczy. a gdy liść był już stary i pomarszczony z kobiety pozostały już tylko kości bielejące pod zdartymi szatami podszywanymi czernią nocy i pustynnym zabójczym blaskiem poranka. Od tej chwili B. nie wiedział już w jakim jest miejscu, zagubił gdzieś równowagę. Przez jedenaście lat pracy ani razu nie widział trupa. A od pierwszego rozpoczął się na nich istny sezon. Śmierć coraz gęściej tkała nici swej intrygi, owijając B. coraz ciaśniej i ciaśniej, aż do momentu w którym mogła na niego naskoczyć z wykorzystaniem innego zbłąkanego szaleńca w ludzkiej skórze.
  10. To jest tylko preludium, które ma pomóc w odnalezieniu się odbiorcy w większej całości. Nie chodzi o artyzm, o piękne słowa, idealną i łatwą w zrozumieniu składnię, skojarzenia czy neologizmy. Chodzi raczej o sposób w jaki każdy z nas odbiera różne fakty i słowa, o to w jaki sposób dokonuje ich interpretacji. A cała reszta cóż, trochę już jest, ale nie chcę na siłę zaśmiecać forum. Bo i po co coś pokazywać jeśli nie ma nikogo chętnego do czytania.
  11. -Hmmm…- było teraz jedynym, możliwym, dobitnym stwierdzeniem odzwierciedlającym stan pustki ogarniającej prywatny wszechświat biegnący od jednej granicy umysłu do drugiego jego końca, przedzierającej się przez nieskończone zasieki tworzone przez myśli, błądzące w zawiłych korytarzach zniszczonego jestestwa. Odgłos zwykłego zastanowienia, już od dłuższej chwili stawał się coraz głośniejszy, doprowadzając człowieka, który tchnął w niego pierwszy oddech życia, do szaleństwa. Podróż jedynej myśli, na którą mógł sobie pozwolić w tej chwili przeciągała się w nieskończoność. Nigdy nie zastanawiał się nad tym jak długo może pozostawać w świecie własnych skojarzeń zanim wymkną się spod jego kontroli i prześlizgną ukradkiem wraz z powietrzem od lat uciekającym z jego wnętrza. - Nie ma mowy- wybełkotał, chowając wzrok w splecionych palcach własnych dłoni. Sprawiał wrażenie jakby rozmawiał właśnie z nimi. W końcu i tak nie uważał swojej rozmówczyni za odpowiedni obiekt do zawieszenia wzroku. Z resztą, rzadko kierował spojrzenie w kierunku kobiet, z którymi rozmawiał. -Powinieneś zastanowić się nad tym raz jeszcze. Może tak naprawdę, to wszystko nie było tak? Może to wszystko nie było Twoją winą? Może to tylko układ przypadków, które los złożył w tak dziwacznie złośliwy sposób, bez powodu niszcząc Twoje dotychczasowe popierdolone życie!?... -Sam zastanawiam się czy jego współtowarzyszka podróży przez wzburzone oceany piekielnej przeszłości, nazywana terapeutką, nie wymagała pomocy bardziej niż złamany człowiek, który siedział naprzeciw niej wpatrując się w studnię, którą zbudował z własnych rąk. -Nawet gdyby tak było, nie rozumiem po co zostały w pamięci pewne fakty, które ciągle ściągają mnie w przeszłość! Zachowujesz się jak gdyby nigdy nic! Nie wiem dlaczego przyszedłem po pomoc właśnie do Ciebie.- Krzyk zamienił się w rozżalenie a jego wzrok przeniósł się ze studni w pewną głębię, której nigdy nie był w stanie wypełnić. Być może to wspomnienia doprowadziły go do furii, wynikiem której chwilę później mijał niebieską furtkę prowadzącą z ogrodu na ścieżkę donikąd… …dziwny to sposób aby wprowadzić cię na drogę z której skorzystał splątany mężczyzna, nie mający nic wspólnego ze wszystkim tym, co zgoła zamierzasz przeczytać. Twoja droga po bezdrożach złamanego świata stworzonego przez chory umysł, w stanie totalnej inwolucji rozpoczyna się właśnie tutaj. Niebieska furtka na drodze donikąd, niech będzie Ci bramą, strażnikiem i drogowskazem. Jeśli kolejne zdania nie zniechęcą Cię to znaczy, że postanowiwszy zmierzyć się z brutalną siłą krwawego słowa zmieszanego z brudem najbardziej skrywanych myśli, masz wciąż na tyle zdrowego rozsądku, by nie brać ich do siebie… Czasem w głowach, na pozór wydających się zwykłymi ludźmi, fałszywych w obliczach postaci groteskowego świata rodzą się najdziwniejsze myśli, obrazy, wizje tak niezdrowe, że ujawniając się skazują swych kreatorów na piętno uznania za osoby niepoczytalne. Taką właśnie kreaturą jesteś Ty Czytelniku. Sięgając po coraz to nowsze rozrywki, poszukując sposobu na zabicie nieposkromionego czasu; oddalasz się od swego niebieskiego azylu. I choć wciąż jesteś w stanie zauważyć go na horyzoncie bełkotu, w którym pomału zaczynasz tonąć, coś mówi Ci że trafiłeś właśnie na pierwsze rozdroże. Pozwól, że dam Ci szansę odetchnąć od zalewającego Cię jadu nikczemnego spisku, który uknuty został po to tylko aby zaciągnąć Cię w meandry wywodu, wciąż dającego jednak szansę ominięcia zgubnej drogi. O zgrozo… by dać jakiekolwiek szanse komuś takiemu jak Ty powinno się pokazać odpowiednią z trzech dróg. Odłóż zatem ten stos wyczytanych kart, zlanych żałosnymi insynuacjami określającymi twe położenie i wróć do swego życia umysłowego nędzarza. Nie, to by było zbyt proste, prawda? Nie jest tak łatwo odrzucić myśl, że po tym, gdy złamałeś pierwsze okowy nieszczęsnej opowieści o swoim własnym losie, miałbyś porzucić tak niesamowitą przygodę napotkawszy pierwsze problemy. Nie wiesz nawet, jak głęboko zabrnąłeś. Z każdym zdaniem okazuje się coraz jaśniej, że nie wybrałeś drogi, którą Ci doradziłem. Brnij więc dalej w jedną z dróg, na której i tak nie pozostawisz żadnego śladu. Nie jesteś pierwszym ani nie będziesz ostatnim, który dopiero na końcu tej historii dowie się jak wybór traktu dokonał się sam…
  12. Głównym bohaterem tej i wielu innych, jakże sielankowych opowieści zasłyszanych, gdzieś, kiedyś w dzieciństwie, prawdopodobnie podczas podsłuchiwania rozmów dorosłych, będzie niepozorny jegomość błąkający się co noc samotnie, po pustych ulicach, opętanego bezwartościowymi żądzami małego, za dnia spokojnego miasteczka… Nie wyróżnia się on z tłumu niczym. Ubrany w popielato spłowiałą, niegdyś będącą koloru smoły kurtkę i równie wyświechtane spodnie, które mimo gwarancji producenta, zapewnień dyrektora sieci sklepów oraz sprzedawcy, w magiczny sposób z dnia na dzień coraz bardziej stawały się nijakie… Człowiek odziany w ów łachmany musiałby być zabójczo wręcz… nudny i nijaki. Od samego siebieśrodka, od serca, od podszewki był każdym z tłumu. Prawdopodobnie gdyby się skaleczył krew, która wypłynęłaby z szarej rany byłaby równie pięknie barwna jak jego ubiór. Popielate, nijak nieułożone włosy osłaniające szary skalp, zszarzałą czaszkę i wszystko co pod nią szarego, pozwalały również na doskonałe ukrycie kawałka nieba. Oczy jego były zwyczajnie kolorowe, zwyczajnie błękitnomodromorskie i tak zwyczajnie inne od tych wszystkich ulicznych nadzwyczajnych szarych ślepi. Był piaty rok trzeciej dekady smutnej dziewicy, dziewiątego stulecia delfina, trzeciego tysiąclecia księżyca, gdy po raz pierwszy ktoś zagubił się w meandrach jego spojrzenia. I to tylko dlatego, że ona była nie taka, jak być powinna. Nie dość, ze przeciskała się pod prąd, to do tego przywdziewała ordynarne jasnorudoplażowe włosy. Kolor przerażał świat. Mogła śmiało stać pośród napierającej fali ludzkich ciał, a ta rozbijała się o nią jak o skałę, tyle, że nigdy nie było jej dane poczuć bryzę. Bali się jej, a ona trwała tak, aż któregoś dnia falą przyniesiony ów dziwak, oblał ją lodowatomorskim spojrzeniem, zrzucił na jej nudnobarwne zwieńczenie całe niebo, to które podobno jest gdzieś tam ponad chmurami. Z oczu wylewał strumienie, potoki, całe rzeki zimnojednostajnieporywistych zerknięć. Tłum nie pozwalał mu uciec, co gorsza pchał go ku niej. Wił się więc jak piskorz, próbując choćby ciałem uciec przed nią, nie mogąc zboczyć wzrokiem. Niestety wtłoczony między dwie betonowoludzkie ściany, ciskany wprzód szarą masą, wpadł wprost na nią. Mimo jasnorudoplażowości ramiona jej były jak każde inne… Mimo błękitnomodromorskości kurczowy uściski jego dłoni nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym… Odnaleźli się w świecie ludzi nijakich, w świecie bez skazy, gdzie czas każdy mierzy inaczej, gdzie każdemu pisany jest taki sam los. Byli tak samo szarzy jak każdy, byli taką samą cząstką masy wciąż gdzieś pędzącej, przelewającej się ulicami bezwyrazumiasta, ale dla siebie byli paletą barw w tym świecie pełnym ludzi nijakich.
  13. I gdy tak leży z sił opadła Brakiem tchu, do podłoża przybita Okryta zmurszałym poczuciem winy Odcięta od duszy, wciąż szepcząc jeszcze Skowytem nagłym oznajmi bram niebios upadek Grzechu własnego brzemię, które więzi dwoje Spaja i łączy na wieczność, choć rozrywa duszę Gdy ranek nadejdzie, gorzki smak poczuje Wybuch bolesny wspomnienia zbudzi Krwawej jutrzence pokłony złoży Świat niebawem zapomni.
  14. Pewnego dnia ludzie porzucili miasta wszystkie, zbyt wielu widziało je przez kraty jako zbyt niskie. Postanowili zbudować cały świat od nowa. Po latach wielu, ich budowla była gotowa. Lecz wtedy jeden z nich postanowił wrócić, nie mógł starego świata z pamięci wyrzucić. I gdy był już na miejscu i ujrzał świat stary, upadł na ziemię, zasnął i śnił koszmary. W marzeniach swych sennych zobaczył oba światy, niczym się nie różniły, małe budynki a w oknach kraty.
  15. Gdy kolejny świat upada, czy to mój czy przez ludzi stworzony, poprzez cały pracy znój, gdy twórca jest zmęczony i nie ma już sił na świat kolejny, pojawia się nadzieja i popycha. Pozwala na pomysł celny i zmęczenie śmiertelne znika. I pewnym można być jednego tylko faktu , padać będą i powstawać, ale gdy temat wciąż otwarty nie warto przestawać.
  16. I przybyli ludzie do Nowego Świata. I w świecie tym zaczęły się ciężkie lata. Zaczęli grabić, niszczyć i plądrować. Ich zaproszenia do Nowego Świata począłem żałować. Zbuntowali się przeciw ładowi, chaos posiali Gniew ich wzmacniał, coraz mniej się bali Byli coraz silniejsi, choć wciąż tak mali. Nie ingerowałem, myślałem niech Świat się wali, starym już był gdy ludzie przyszli. Im zawsze Malo, zawsze będą niszczyć. I choćby co dzień sto światów zbudować, zawsze znajdą siły by je zrujnować.
  17. I gdy Nowy Świat stoi już w sił pełni, lśni kolorami i życiem się mieni, pośród jego piękna, jestem jedynym który to doceni. Zataczam więc koło i ludzi zapraszam, by przybyli ujrzeć nowe lądy. Długo czekam, nim świat swój opuszczą, nim obalą stare rządy, nim zaczną od nowa swój świat w Nowym Świecie budować. Nim zaczną nowe rządy tworzyć i nowe prawa stosować.
  18. Stworzyłem nowy świat, piękniejszy od starego Ma ziemię, wodę, powietrze i ogień, nic nowego Wyrzuciłem z niego jedynie ludzi. Piękniejszy ten świat, ten mnie nie znudzi. Tyle mogę odkryć, tyle pięknych chwil przeżyć, gdyby byli ludzie, mogliby ujrzeć nie tylko wierzyć.
  19. Gdy rano budzisz się i otwierasz oczy, gdy wiesz, że sen już Cię nie zamroczy, gdy przecierasz powieki, gdy powstajesz rześki, cóż daje Ci tę siłę, która w Tobie drzemie, niszcząc Cię od środka czekając na spełnienie, która jest w stanie wybuchnąć, w ukryciu przycupnięta by gruchnąć, głową Twą o ziemię, z impetem powalić na kolana pozwolić myśli płynąć, nim zostanie porwana lub stworzyć nowe światy wznosząc się wraz z Tobą w majestaty?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...