Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

A jeżeli jesteś słońcem, pragnę być deszczem.
Obmywać lekkie stopy, zlepione piaskiem.
Spływać kaskadą drobnych kropel po policzkach.
Zawieszać się na podbródku, delikatnie schodząc między piersi.
Zamknę nam oczy, żebyśmy mogły w drobnym uścisku,
napawać się oddechem.

To ciepło. Ten blask bijący z nagiej skóry.
Bursztynowy snop światła, za którym jesteś schowana
– w kokonie mojej miłości.
Odlana tymi rękami, które nie mogą cię wypuścić.

Boję się, że cię zgubię, a ludzkie spojrzenia
zadepczą to piękno brutalną zazdrością.
Dlatego wiążę cię kochana, w brylancie słonych łez.

Opublikowano

Bez ostatniego, trochę zbyt tkliwego przez "brylanty", wersu, jest bardzo ciepło i z mnóstwem emocji jakże delikatnych. A może jakby jeszcze wyjąć "kokon"? No, ale nie jestem pewna. Nic nie zakazane! Boże broń przed takimi zakazami! Zwyczajnie - ładnie! Pozdrawiam. Elka.

Opublikowano

bardzo dziękuję dziewczęta za ciepłe słowa :)
to tak, na kolanie napisane więc nie spodziewałam się pozytywnego odzewu ze strony szerszej publiki ;) ale miło :)

co do kokonów i brylantów, miało być tak ckliwie i romanticznie :D

Opublikowano

omatko.
przepraszam, ale jak tak czytam, czytam i czytam.... to zaczynam zastanawiać się, czemu w każdym następnym podejściu... ale czy mogę?

trudno! jak się powiedziało "aaaa" a raz kozie śmierć! :((

czytam podtekstami, drugimi dnami (jam z poprzedniego wieku - tak mam)
a więc:

to co się zawiesza i obsuwa po podbródku... to zarost kilkudniowy (?) - w końcu w takich okolicznościach przyrody (częste opady atmosferyczne), trudno się dziwić, że łapie się słońce na full, na całość, czyli na postrzyżyny nie ma czasu ;((. niech se broda rośnie po podbródku!

bursztnowy....sorry...ino...świerzop - ale to już moje chore, filologicznie zboczenie ;((

kokon kojarzy mi się tylko w jeden, jedyny sposób, kompletnie nie jako otulina miłości.... ;(( ("otulina" też koszmar jakiś!).

no i... "odlana tymi rękami" i tu już wyobraźnia moja zaczyna intensywnie działać w temacie odlewania, ale zachowam szczegóły swojej chorej imaginacji.

nie chcę, rzecz jasna, zadeptać tego piękna brutalną zazdrością, a więc idę się zalać brylantową nalewką, a może posolić tequilę.

serdecznie pozdrawiam, wiersz do przepracowania, po poprawkach może stać się, jak mówi Rustyk - "bardzo fajnym erotykiem z zaborczą nutką".

bez urazy
:))

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.





O matko! Ale się porobiło!!!! :))))))))))) To ja i inni "podobujemy się" wierszyko-erotykiem, a

Taka Tara tylko o sikaniu myśli!!! To ja - aaaa..., że te ręce takie delikatne, a Ta Tara, że

odlewać sie pomagają! O matko! No, to nie wiem sama....Jedni z romantycznej pożądliwości

chcą widzieć tu:

"bursztynowe otuliny miłosne", inni - sprowadzają tych" bujaczy obłokowych" na twardą,

fachową, poetycką, poprawną konieczność i każą ponownie myśleć. Ja się już

nie podejmuję tego wysiłku, nie myślę

więcej. Nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem. Inni! Odezwijcie się! Dobra wprawka. Uściski

wciąż. Elka. ( nawet mi się tekst rozjechał!)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.





;(((((

o sikaniu? nie padło u mnie takie słowo!!
mam wyobrażenia, ale jak powiedziałam - zachowam je w ukryciu - taka jestem introwertyczna!
no i sie porobiło! ale w końcu forumny są po to, żeby się werbalizować terapeutycznie, do czego służy poezja.
mam nadzieję, że Autor/ka się nie obrazi, albowiem chlastanie wierszy (nie autorów) jest zadaniem forów owych!
serdecznie pozdrawiam!
:))
Opublikowano

hahaha :D dobre Tarło xD
Tararara nam tu zatrzepotała rzęskami i dolała oliwy do ognia xD :P
jak pisałam, wiersz na kolanie pisany więc nie przejmuję się krytyką bo na wierszy nie bardzo mi zależy :P a zamieściłam z nudów więc lać wodę po nim można! a nawet trzeba! :D

Opublikowano

ok. to ja se poleje.:)
a ta kochanka to hetero poszukująca czy homo?:)
taki żart, może głupi. całość mi się podoba i tyle. i kokon nawet. jednemu kokon może się kojarzyć z motylem innemu z mumią, a mi się kojarzy tutaj z zaborczą miłością. bursztynu się nie czepiam, bo dziewczyny lubią brąz, a brylanty...no któraś nie lubi>>????
radości:)!

Opublikowano

A jeżeli jesteś słońcem, pragnę być deszczem.
Obmywać lekkie stopy, zlepione piaskiem.
Spływać kaskadą drobnych kropel po policzkach.
Zawieszać się na podbródku, delikatnie schodząc między piersi.
Zamknę nam oczy, żebyśmy mogły napawać się chwilą oddechu.

To ciepło. Ten blask bijący z nagiej skóry.
Bursztynowy snop światła, za którym jesteś schowana
– kokon mojej miłości.
Odlana tymi rękami, które nie mogą cię wypuścić.

Boję się, że ludzkie spojrzenia zadepczą to piękno,
brutalną zazdrością.
Dlatego wiążę cię w brylancie łez.
---------------------------------------

Gdyby taka wersja, to jestem za.
A propos - nie ma słodkich łez, one zawsze są słone,
no chyba że kwaśne :)
Pozdrawiam

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Stasieńko,
aaaaaa to wtedy zmienia postać rzeczy :)
zatem sugerowałbym miast słonych wstawić słodkich
i będzie wporzo:)
Pozdrawiam

pst. zapomniałbym; skoro w tytule - kochanka, to już wiadomo o co biega,
dlatego w ostatnim wersie - Dlatego wiążę cię kochana,

brzmi wcale nie tak czule, a raczej slangowo/służbowo np. w relacji szef-podwładna:
O kochana, na premię trzeba sobie zasłużyć.
Tym o to brzęczącym akcentem wycofuję się na tylne pozycje.:))
Opublikowano

"Zamknę nam oczy, żebyśmy mogły w drobnym uścisku"
czy ja sobie coś imaginuję czy to o dwóch babkach? czy pomyłka przy pisaniu i powinno być "mogli"?, jeśli nie pomyłka to w takim razie nie szef - podwładna, co najwyżej szefowa,
ale ja to jeszcze inaczej widzę....
pozdrawiam:))

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Niestety to próżność i bylejakość zdobywa dziś poklask a kunszt i talent biedują w odmętach skrytych szuflad czy zeszytów. 
    • Urzekł mnie styl opisów miasta. I ten przygnębiający ton wypowiedzi podmiotu. Tak piękny w odbiorze choć nie dający nadziei.
    • Wyszedłem, na odchodne rzucając  do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu  na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej  przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli  swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce  na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał  mógł w pierwszym wrażeniu  podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie  w towarzystwie papierosa wystającego  z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami.     Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi.      Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę,  nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną  lecz tak samo cyniczną melodię      Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić  bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi.  Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie.   Noc mimo wrześniowej pory,  była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd  jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew  ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych,  dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form  za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem  poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo.  Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich.   Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem  siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki  do źródła ognia i odczytałem godzinę  Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila.   Rozpalone żarem dnia szyny,  stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy  by słyszeć ten dźwięk.  Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą  osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic  rozrzuconych wśród kęp młodych traw.     Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo,  pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał  ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci.   Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne  czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei,  zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem  a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów  załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia.   Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie.     Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko.  Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać  stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około  dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni  bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej.     Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł  z pobliskiego wiaduktu  usytuowanego zaraz za łukiem szyn  za moimi plecami  w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym.  Wspomnienie, które żyło w szynach  i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę  palacza i maszynisty.  Wysoki brunet, ogolony na gładko,  nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie  unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków.     Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi  na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się  miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny  do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie  o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale.     Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz  przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny,  żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk  i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt.     Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta,  zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli  zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia  ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło.   Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.      
    • Człowiek kiedyś, obawiał się - omówienia, potem opisania, a teraz pokazania –   siebie.   Nazwania-utrwalenia-zobrazowania. Suma człowieczeństwa po nowemu   Choć lustro ego pożąda pamięci i sławy, jak łakoci.   Na pokaz eksponując eksponaty próżności, karmiąc ciekawość cudzych oczu i skrupulatność szklanych kartotek.   Pętla ulotności w łożysku istnienia i dzwon, co budzi i usypia.
    • Ładnie, a wie pani: podobno dobrzy ludzie młodo umierają...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...