Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Jak już to bym bez gwiazdkowego tłumaczyciela.
A całość po Twojemu, że tak powiem :)
Pozdrawiam Babo :)
Opublikowano

Walka pokrewna seksowi, seks walce... Blisko siebie w podwzgórzu! "Naloty" obu tych "chorób" grożą ...nie będę dalej ciągnęła tematu. Cel osiągnięty został bez mojego gadania! Spocznij! Uścisk! E.

Opublikowano

Babozja, po Twojej "specjalności dla ortodoksów", tak innej w formie, choć podobnej tematycznie, znowu pojawiasz się miniaturą w stylu, który przysporzył Ci tak wielu fanów. Oba wiersze dobre, ale Twoje miniatury są tak precyzyjne jak chirurgiczny skalpel.
Pozdrowionka.
J.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @FaLcorN Dziękuję. Również się zgadzam. :)
    • rzuciło cię tu jak pixelowy błysk z kabli w ciemnym tunelu nie wiem: czy to ty czy tylko echo twojego kształtu w chmurze danych stoisz. przed sobą mam coś jak dziewczynę coś jak błyskawicę w ubraniu coś jak błąd systemu, który zaczął śnić o ciele twoje słowa - otwierają mnie nożem światła dzielą skórę na foldery skanują żyły na protokoły dusze defragmentują na sektory, lecz dotyk wciąż pamięta zapach włosów i smak porannej kawy w twoich ustach. czytam siebie od środka jakbym był twoim SMS-em, który nigdy nie został wysłany zapach? żaden kwiat. żaden ogród. raczej: spalona tapeta snu syntetyczny tlen zmieszany z popiołem twojej obecności wsysam to jak kurz po eksplozji świętości myślenie tobą to wirus to usterka to fontanna iskier po zbyt długim milczeniu kod błędu 404: miłość nie istnieje w tym systemie twoje „nie uciekaj” to kod wpisany bez pytania o zgodę tańczy mi pod czaszką płonie w gardle jakby moje języki znały tylko twój alfabet jesteś kwiatem. kłamstwem. plamą. daną mi do środka a ja jestem domem w którym nikt nie gasi pożaru bo ogień nosi twoje cudne imię i wciąż się aktualizuje ciągle na nowo. system serca nigdy wyłączony 16 Tb cisza po resecie
    • @Natuskaa dziękuję @Leszczym dziękuję
    • @Wędrowiec.1984 Wiersz doszlifowany z precyzją nano. @Berenika97 świetnie podsumowała. Podobnie uważam, pozdrawiam!
    • Rajskie Morze – tak wtedy nazywałem Solinę. Miałem siedemnaście lat, a Anka... Anka była inna. Nie pasowała do codzienności. Jej skóra miała odcień karmelu, jakby słońce wycisnęło w niej swoją esencję. Bardzo ciemne rude włosy spływały na łopatki jak bursztynowe wstążki. Wyglądała, jakby wyrzeźbił ją artysta, który z rozmysłem unikał prostego banału. Oczy – głęboko zielone, twarde niczym oszlifowane szkło – zawsze pozostawały lekko zmrużone nieufnością. Sprawiały wrażenie, jakby świat musiał się u niej najpierw sprawdzić, zanim zasłuży na jej pełne spojrzenie. W jej twarzy tkwiła surowość świtu i chłód porannej rosy, jednak to jej cisza była najgłośniejsza. Nie pustka, lecz wyzwanie – obietnica tajemnicy, której rozszyfrowanie wydawało się najwyższą nagrodą. Była ode mnie sporo  niższa, ale każda linia jej zgrabnej, proporcjonalnej sylwetki zdawała się idealnie wyważona. Poruszała się z miękką, niemal drapieżną precyzją, jakby każdy jej ruch był efektem mistycznego porozumienia między ciałem a duszą. Gdy babcia ujrzała ją po raz pierwszy, tylko szepnęła z lekkim, poznawczym uśmiechem, w którym pobrzmiewało echo uznania: – Rasowa kobieta. Wyjątkowo piękna. Poznaliśmy się nad jeziorem Solińskim – akwenem, który miejscowi, z czułym przymrużeniem oka, nazywali swoim morzem. Tamtego dnia dryfowałem kajakiem, pogrążony w bezwładnym zawieszeniu między wodą a niebem, gdy nagle dziób uderzył o zatopiony pień. Z głuchym hukiem runąłem w lodowatą toń, walcząc o oddech, w panice próbując odnaleźć powierzchnię. Strach oplatał mi gardło niczym zimna alga. Wtedy podpłynęła. Dziewczyna w słomkowozielonej koszulce i opasce w tym samym kolorze. Jej kajak sunął po tafli z niemą elegancją, nieomal bezszelestnie. Bez słowa wyciągnęła dłoń, jej palce zacisnęły się na moich z siłą, której nie oczekiwałem. Pomogła mi wydostać się z wodnej pułapki, a potem, z wprawą godną weterana, przyczepiła mój zalany kajak do swojego i zaczęła holować nas ku brzegowi. Ja, mokry i milczący jak wyrzucona na brzeg ryba, sunąłem za nią, będąc jedynie cieniem, który nie śmiał naruszyć jej skupienia. Na brzegu spojrzała na mnie. I wtedy, po raz pierwszy, uśmiechnęła się. Nie całym sobą – tylko kątem ust, jakby z przekory, jakby dzieliła się tą radością z własnym odbiciem. – Wyglądasz jak śledź w dresie – rzuciła, a w jej zielonych oczach zatańczyła psotna iskierka. Nie zdążyłem odpowiedzieć. Odpłynęła. Patrzyłem, jak jej kajak staje się coraz mniejszym punktem na horyzoncie, a serce ściskało mi się w przedziwnym lęku. Nie, to nie był lęk przed samotnością, lecz obawa, że ta niezwykła istota zniknie tak nagle, jak się pojawiła, rozwiewając się niczym poranna mgła nad wodą. Nazajutrz odnalazłem ją w parku. Siedziała na ławce, w turkusowej sukience, z otwartą książką na kolanach. Jej włosy lśniły w słońcu, jak liście w ostatnich, złotych dniach października. Zerwałem bukiet dzikich kwiatów, tych z najintensywniejszym zapachem lata, i podszedłem. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, podniosła wzrok znad stronicy. Spojrzała na mnie, a w jej oczach błysnęło to dziwne, rozpoznawcze światło, jakby znała mnie od dawna. – Ach, to ty – rzuciła, a w jej głosie pobrzmiewała nuta zaskoczenia, podszyta lekkim rozbawieniem. Podałem jej kwiaty i usiadłem obok, czując, jak mój oddech przyspiesza w jej obecności. Opowiedziała mi, że studiuje prawo, że właśnie kończy piąty rok. Opowiedziała też, jak ludzie często widzą w niej tylko fasadę, rzadko próbując zajrzeć głębiej, za lśniący, niemal idealny obraz. Gdy się śmiała, śmiały się jej oczy – mrużyły się w drobne szczeliny, w których odbijały się iskierki słońca, jakby ktoś podrzucał w nie diamentowy pył. Byłem oszołomiony, chłonąłem każde słowo, każdy gest. Jej obecność miała w sobie cichą, ale nieodpartą siłę, niczym niewidzialny nurt, który porywa. Pod maską chłodu ukrywała światło – kobiecość nieoczywistą, ulotną niczym ciepło, które przesiąka przez szybę w zimowy dzień. Dla mnie zaczynało się coś, czego nie potrafiłem jeszcze wtedy nazwać. Od spotkania w parku byliśmy niemal nierozłączni. Pływaliśmy razem, jej kajak sunął obok mojego, cicho rozcinając taflę. Spacerowaliśmy ścieżkami pachnącymi żywicą i wilgotną ziemią, graliśmy w tenisa na starym korcie, gdzie linie wyblakły od lat, niemal zatarte przez czas. Mieszkaliśmy w tym samym eleganckim domu wypoczynkowym w stylu góralskim. W jadalni Anka siadała zwykle sama, przy oknie, z widokiem na jezioro. Ja – z babcią w głębi sali, lecz wzrokiem zawsze szukałem jej sylwetki. Pewnego dnia, w przerwie między kęsami śniadania, zapytałem: – Babciu, czy nie miałabyś nic przeciwko, by dołączyła do nas jeszcze jedna osoba? – Kto taki? – ton babci był zaintrygowany, w jej głosie wyczułem cień domysłu. Wskazałem Ankę wzrokiem. Babcia spojrzała na nią, a w jej oczach pojawiło się lekkie, ulotne wahanie, zanim odpowiedziała z charakterystyczną dla niej nonszalancją: – Och, oczywiście, że nie. To bardzo miło z twojej strony. Podszedłem do niej, czując lekkie drżenie. – Byłoby nam bardzo miło, gdybyś zechciała zjeść z nami? Zawahała się, a w jej oczach, które zazwyczaj były twierdzą, dostrzegłem cień zaskoczenia. Po chwili jednak skinęła głową. Babcia, kobieta obyta w świecie, przywitała ją z uprzejmością i tym szczególnym uznaniem, które pojawia się, gdy spotyka się kogoś naprawdę wyjątkowego, poza wszelką konwencją. Lipcowe dni mijały leniwie, pachnąc żywicą, słodyczą dojrzałych truskawek i rozgrzanym słońcem. Ludzie patrzyli na Ankę – z zachwytem, czasem z nachalną ciekawością, a nawet zazdrością. Ona ich nie dostrzegała. Była osobna, zamknięta w swojej aurze. Nie flirtowała, nie prowokowała. Nie potrzebowała spojrzeń – miała własne światło, które biło z jej wnętrza. Czasem ogarniał mnie dziwny lęk, że ta idylla jest zbyt piękna, by trwać, że lada moment rozpłynie się jak poranna mgła, pozostawiając jedynie wilgotny ślad. Któregoś wieczoru staliśmy razem na betonowej tamie. Słońce tonęło powoli w wodzie, malując na tafli jeziora smugi szkarłatu i złota. Powietrze gęstniało od niewypowiedzianych słów, od wzajemnej, niemej presji, która wisiała między nami. Położyłem dłoń na jej dłoni. Nie patrzyła na mnie, ale jej palce, niemal niewyczuwalnie, zacisnęły się na moich, jakby szukały schronienia. Czułem jej ciepło, czułem, jak delikatnie drży, jakby drżała cała jej istota. Albo to moje serce na moment przestało bić, a potem uderzyło z podwojoną siłą. Spojrzałem na jej profil, na zaciśnięte usta, na zamknięte oczy, i w ich delikatnym drżeniu dostrzegłem coś, co wcześniej było ukryte – maleńką szparkę w jej murze, pęknięcie, przez które sączyło się światło. Odwróciła głowę powoli, jej zielone oczy spotkały moje. W ich głębi dostrzegłem moment wahania, a potem poddanie. – Och, ty mały... – szepnęła, a w jej głosie usłyszałem nutę, której nigdy wcześniej nie słyszałem: poddańczą czułość, niemal szept kapitulacji. I przytuliła się do mnie, jakby była zrobiona z ciepłego szkła, które topniało w moich ramionach, stapiając się z moim ciałem. Pocałowałem jej usta, miękkie i spragnione, powieki, ramiona. Oddychałem ciężko, z gardłem ściśniętym od napięcia, które nie bolało – było niemal święte, wywyższające. Ona przytulała się mocno, pewnie, jakby odnalazła swoje miejsce. Nasze ciała, rozgrzane jak beton pod nami, zlały się w rytmie, który nie potrzebował słów, w symfonii dotyku. Kochaliśmy się w półcieniu, przy odległych dźwiękach cygańskiej kapeli, dochodzących z drugiego brzegu, niczym szept z innego świata. To nie była scena z filmu. To było coś cichego, głębokiego, prawdziwego. Bez planu. Bez gry. Z czułością, która nie musiała być wyjaśniana, która po prostu była. Po wszystkim leżeliśmy długo, spleceni rękami, wsłuchani w bicie własnych serc. Cisi. Zaspokojeni. Zanurzeni w chwilowej wieczności, która zdawała się nie mieć końca. Czułem jej spokojny oddech na mojej szyi, czułem miarowe bicie jej serca tuż pod moją dłonią. Była tak blisko, że wydawała się częścią mnie, a ja czułem się wreszcie sobą, w pełni i bez reszty, jakby dopiero teraz odnalazł sens swojego istnienia. Nazajutrz, przy śniadaniu, patrzyłem w jej oczy. Było w nich światło – jasne, radosne, niewinne, ale też naznaczone nowym, głębszym zrozumieniem, które zdawało się przenikać do samej duszy. Wiedzieliśmy, że dziś wyjeżdżamy – ona do Warszawy, ja do Krakowa. W powietrzu czuć było zapach nadchodzącego rozstania, słodko-gorzki niczym ostatni, dojrzewający owoc lata. Na żwirowym placyku, wśród ludzi zajętych lodami i pakowaniem bagaży, pożegnałem ją. Czas zwolnił, otulił nas mgłą. Uklęknąłem przed nią, opierając głowę o jej piersi, wsłuchując się w przyspieszony rytm jej serca – najpiękniejszą pieśń, jaką kiedykolwiek słyszałem. Pochyliła się, a jej usta delikatnie musnęły moje czoło. Czułem jej dłonie, które z czułością muskały moje włosy, jakby chciały zatrzymać ten moment, utkać go z promieni słońca i ulotnego wiatru, by trwał wiecznie. – Dziękuję, Aniu – szepnąłem, czując ucisk w gardle, jakby świat chciał zatrzymać oddech razem ze mną. – Dziękuję, Jacusiu– odpowiedziała, a w jej głosie, tym razem, usłyszałem nutę smutku, ledwo wyczuwalną, ale prawdziwą, niczym ostatni, drżący akord pięknej, ulotnej melodii. W jej zielonych oczach zobaczyłem odbicie naszego „rajskiego morza” i obietnicę, że choć się rozstajemy, to wspomnienie tego lata będzie jaśnieć w nas, jak słońce uwięzione w bursztynie, niewzruszone upływem czasu. I odjechała. Lecz jej cień, utrwalony w moim sercu, pozostał. Pozostał na zawsze.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...