Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Czy ja wiem czy to moi przeciwnicy są
moimi największymi wrogami -
mam pewne powody wątpić.
Ale chociaż tyle wiem, że to jest pewien
luksus - mieć tylko przeciwnika
po drugiej stronie barykady.
No i wiem jeszcze, że jest zasadnicza
różnica między ostrożnością,
a przewrażliwieniem - co może
podwójnie szkodzić i komu co szkodzi.

Opublikowano

Jeśli stosujesz interpunkcję , bądź konsekwentny do końca:)
Umiejętnie pokierowałeś tekstem,tak by czytelnik zatrzymał się nad wierszem.
Przeciwnik nie musi być wrogiem. Ale nadwrażliwiec tego nie wyklucza.
Przewrażliwienie potęguje strach przed byciem skrzywdzonym, potęguje emocje
trudne do opanowania. Jednakże nadwrażliwość można skierować na właściwe tory
tak by nikomu nie szkodziła.
PozdrawiaM.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Dziękuję bardzo za uwagi, ale i tak nie wiem, jak się do nich ustosunkować, poza tym, że w odpowiednim czasie pewnie skorzystam z rad i sugestii. No i zawsze to lepiej mi już wiedzieć, czego nie wiedziałem (przynajmniej co do pewnych zagadnień). Pozdrawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


To jest prawda, a nawet święta prawda, co mówisz przytaczając, tylko że ja nie piszę wierszy tylko dla Ciebie. Żebyś Ty wiedział, jak ja się wynudziłem czytając sporo wybitnych (a przynajmniej uznanych powszechnie za takie) dzieł, właściwie tylko dlatego, żeby być na pewnego rodzaju topie z tym, co się raczej powinno znać. Mnie nie ma obowiązku czytać (znać), więc Ci zanudzenie na śmierć (z mojego powodu) nie grozi. A na razie współczuję Ci tylko, że mnie jednak czytasz, i dziękuję Ci że ostrzegasz innych przede mną. Pozdrawiam
Opublikowano

intuicja peela nie myli - to klakierzy stanowią największe zagrożenie....bezkrytyczność usypia, więcej - pozorne przeciwieństwa okazują się grą, z której zwycięzki wychodzi ten, co grę prokurował -
- niezależnie od tekstu - nie widzę w nim wiersza, poezji...a to bardzo poważny zarzut...

J.S

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Zdaję sobie powagę z zarzutu. I nie upieram się, że jest w tych wierszach to, czego oczekuje poważna krytyka (nawet jeżeli dla niektórych miłośników poezji jest w tekście i wiersz i poezja). Zaiste myślenie poważnej krytyki o tym utworze przypomina mi myślenie (zresztą czy tak bardzo dawno temu) o twórczości Norwida, czy E. Dickinson. Których to twórczość nie była ni z ząb do pojęcia dla ówczesnej akademickiej krytyki i palestry opiniotwórczej. I w tym miejscu nie przyjmuję zarzutu, o porównywaniu się z kimkolwiek, bo jedno co mi nikt nie zarzuci, to jest właśnie to, że moja twórczość jest porównywalna z jakąś inną. A tak to właśnie jest z czymś, co się nie mieści w kanonach literackich, a więc z czymś, co nie podpada pod zakres uznania, a właściwie krytycznej uznawalności; czyż tylko (bądź głównie) nie dlatego, bo dotychczas jeszcze tego nie było, nie ma się więc twórczego odniesienia. Zatem, co do mojej twórczości (nawet jeżeli za dużo chcę i wyobrażam sobie), to wystarczy mi opinia, i taką najczęściej mam, że zastanawia, że jest więc (po mojemu mówiąc, a więc mówiąc infantylnie) zastanawiająca, a nawet oburzająca knajackim słownictwem. Ale to właśnie dla mnie jest najważniejsze i najcenniejsze w twórczości; taka więc nieokrzesana, bezpośrednia szczerość. Pozdrawiam.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Podzielam refleksję, choć dodałbym jeszcze uszczegółowienie "pseudo" (o podwójnym odniesieniu).
Nawiązując zaś do metafory "barykady" - proponuję ukuć nowe określenie dla peela tego wiersza: komunałrd
(proszę nie mylić peela z autorem, oczywiście).
Pozdrawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Podzielam refleksję, choć dodałbym jeszcze uszczegółowienie "pseudo" (o podwójnym odniesieniu).
Nawiązując zaś do metafory "barykady" - proponuję ukuć nowe określenie dla peela tego wiersza: komunałrd
(proszę nie mylić peela z autorem, oczywiście).
Pozdrawiam
Marek Konarski,
dawniejbezet,
nie ma w moich wierszach, ani w komentarzach niczego takiego czegoś, żeby nie było całym mną. Co znaczy tyle, że piszę tylko to, co czuję i myślę, ale też piszę po swojemu, czy się to komuś podoba, czy nie podoba. I nawet jeżeli moja twórczość zawsze dla kogoś będzie zwykłą nieudolnością, wolę już, żeby taką właśnie była, niż np. sztukmistrzowską literackością. I moja więc twórczość nie tylko ma skazę osobistą, bo nawet jest cała przesiąknięta, wręcz skażona moją osobistością i osobliwością. No i ja jestem pewny swego, a przynajmniej wierzę w to co robię, a wam Panowie tylko się wydaje i przyszywacie łatki komunałów, oczywiście, że jeśli nie autorowi, to peelowi. Dla mnie to nie pierwszyzna, a nawet dziwiłbym się gdyby było inaczej. Każdy w końcu robi to, co potrafi jak najlepiej, tak czy inaczej (jak nie z jednej, to z drugiej strony) pokazuje siebie. No i co byście mi jeszcze nie zarzucali (zarzucając tymi zarzutami, którymi zarzucacie), ja na pewno nie stawiam i nie buduję się czyim kosztem, tylko pokonując (okiełznując), bądź nie pokonując własne słabości i ułomności. Pozdrawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Ale widocznie komuś coś (zawsze) szkodzi, a najbardziej nie do pojęcia inność (swojskość). I to dopiero jest trwała przywara, może nawet mocniejsza i trwalsza niż charakter i natura. Pozdrawiam
Opublikowano

Dnia: Dzisiaj 16:31:56, napisał(a): WiJa
Komentarzy: 736

Twórczość jest niekończącą się nigdy dyskusją z całym światem, choćby to miał być sam półświatek

-----------------------------------------------------------------------

'sam półświatek' z pewnością nie jest 'całym światem' ;)
stawiasz płoty/grodzie/ barykady
i obwarowujesz się na jedynie słusznych pozycjach - własnych
nie widzę w Twoich tekstach & postawie tfurczej miejsca na polemikę

ahoj! i wszystkiego najlepszego z nowym rokiem :)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Co do pierwszego Twojego wersu, to czy ja mówiłem że jest, nawet jeżeli dla niektórych (osób z półświatka) jest. A co do mojego stawiania czegokolwiek , to jest wręcz odwrotnie, bo nie stawiam, a burzę barykady. A burzę łącznikiem „choćby”, bo nie wykluczam półświatka z dyskusji, który to przecież najczęściej jest spychany na margines społeczny (czyli na margines świata), jak myślisz przez kogo. Oczywiście, że (jak świat uważa) przez samemu sobie winny półświatek. A Ty temu jeszcze dajesz wyraz wyśmiewając półświatek słowem „tfurczej”. No i jak tu dyskutować o czymkolwiek. Pozdrawiam
Opublikowano

Bez urazy, Pańskie refleksje nierzadko są niegłupie, może nawet w pewnym zakresie osobliwe i charakterystyczne, ale to są luźne refleksje, bez żadnej warsztatowej szaty wierszowej, podane w surowym stanie, dosłownie i jednoznacznie. I Pan to robi cyklicznie, jakby trochę na ślepo, nie powiem że uporczywie, ale musiałbym powiedzieć, choć Pan i tak obroni zaraz własny determinizm takiego pisania. Druga sprawa, że z czasem dorobił się Pan topornej monotematyczności w tych niestety tylko na poły wierszowych wystąpieniach; nie poetyckich - wierszowych, bo dzieli pan refleksje gołe na strofy, i nic tu więcej nie ma ponad tak niewiele. Pozdro

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Jak się tak dobrze wczytać w Twój komentarz, to jest to chyba najlepsza recenzja mojej twórczości, jaką kiedykolwiek miałem. Najpierw uważałem, że tylko do „drugiej sprawy”, ale po chwili refleksji tak samo sądzę o całym komentarzu. I proszę mi nie zarzucać, że obracam kota ogonem (do przodu, czy jakoś tak). Bo jeżeli Twój komentarz nie znaczy tego, co ja uważam, to tak samo nie znaczy tego, co Ty chcesz (i jeszcze ludzie, żeby tak samo uważali). To samo więc słowo, może mieć różne znaczenie. A jeszcze wczoraj uważałem, że nasza dyskusja to jest tylko słowo przeciw słowu. Ale dzisiaj to ja proszę przynajmniej o wyrozumiałość. Jaką wyrozumiałość? Na to już każdy samemu sobie niech odpowie. Bo na pewno, jak nie ma zbiorowej odpowiedzialności, tak też nie ma zbiorowej wyrozumiałości. Pozdrawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Jak się tak dobrze wczytać w Twój komentarz, to jest to chyba najlepsza recenzja mojej twórczości, jaką kiedykolwiek miałem. Najpierw uważałem, że tylko do „drugiej sprawy”, ale po chwili refleksji tak samo sądzę o całym komentarzu. I proszę mi nie zarzucać, że obracam kota ogonem (do przodu, czy jakoś tak). Bo jeżeli Twój komentarz nie znaczy tego, co ja uważam, to tak samo nie znaczy tego, co Ty chcesz (i jeszcze ludzie, żeby tak samo uważali). To samo więc słowo, może mieć różne znaczenie. A jeszcze wczoraj uważałem, że nasza dyskusja to jest tylko słowo przeciw słowu. Ale dzisiaj to ja proszę przynajmniej o wyrozumiałość. Jaką wyrozumiałość? Na to już każdy samemu sobie niech odpowie. Bo na pewno, jak nie ma zbiorowej odpowiedzialności, tak też nie ma zbiorowej wyrozumiałości. Pozdrawiam

Mętnie Pan odpisuję niezależnie od tego co chce Pan powiedzieć, choć należy przyznać że dorzecznie i przystępnie. Jakkolwiek nie czytać tej odpowiedzi ciężko wyczytać w niej jasne stanowisko odnośnie mojej opinii w związku z Pańską twórczością, dlatego trudno mi prowadzić dyskurs oparty na zasadzie dobrowolności obustronnych wrażeń czy też na jednostkowym, niezmiennym i hermetycznym stanowisku autora w sprawie jego własnych wytworów. Niemniej uważam co uważam i nawet uważam też to, co uważałem wcześniej: moja opinia jest opinią która nie ma na celu temperować autora lecz wpływać na jakość jego podejścia do próby ubierania własnych refleksji w poetycką szatę; dlatego cieszę się, że dostrzega Pan w mojej ocenie element zwykłej ludzkiej dobrej woli, bo moja konwersacja z Panem nie ma innego zadania poza tym, aby zachodziła w niej konstruktywna wymiana wrażeń dotyczących Pańskiej twórczości; a nie Pańskiej osoby. Pozdrawiam.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...