Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

trochę trwało wyburzanie maja
zmywanie gryzącego pyłu znad kwitnących sadów
czyszczenie skóry oczu i języka

i być może dałoby się uciec
od westchnienia truskawek czereśniowych werbli
pęków młodych opalonych nóg
w idy czerwcowe i wódczane męstwo
gdyby nie moja prawobrzeżna męska słabość
miękki odsłonięty brzuch

budzisz się po lewej stronie
na śniadanie
rzeka

Opublikowano

Nie powiem, że czegoś temu wierszowi brakuje, bo nawet ma troszeczkę czegoś za dużo. A może to tylko ja mam skrzywione widzenie vel odczucie, ale dla mnie kilka wersów…, co by nie powiedzieć…, są jednak zbyt rozliryzowane. Ale też wcale nie mówię, żeby (nie daj Boże) usunąć te kilka wersów, bo wtedy wiersz na pewno więcej by stracił niż zyskał. Wiersz jest bardzo aktualny (zresztą wszystkich poetów, wszystkie wiersze są aktualne, nawet jeżeli mówią o przeszłych czy przyszłych czasach /nie mówię o wierszokletach/), no i ciekawie się kończy, a to już jest większa sztuka, i nie bardzo dostępna dla wszystkich, przynajmniej w takim stopniu, jak autorowi tego wiersza. W końcu, i mi też wychodzi na to, że to dobrze, że są takie różne (odmienne) wersy, bo jak mówiłem, jedne są bardzo liryczne, a inne bardziej chłodne, czy tylko oschłe. Pewnie temat wiersza tego wymagał, żeby to tak wszystko przeciwstawić sobie, no bo pewnie wtedy to większy efekt wywołuje na czytelniku. Innymi słowy, po prostu jest dobrze. Pozdrawiam i gratuluję.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Trochę asekuracyjny komentarz ;)
Dziękuję.
Prawda, prawda, ale też wolę sygnalizować, niż pouczać (nawet jeżeli czasami nie udaje mi zachować umiaru i czasami się nie powstrzymuję /czego zresztą potem b. żałuję). No i wolę być uważany za pobłażliwego, niż mądrzącego się (czy też wyżywającego się na czymś, a w istocie na kimś). No i zawsze dopuszczam możliwość własnej pomyłki (w końcu twórczej). I nie wypieram się własnych błędów i słabości, co nie znaczy, że się ich nie wstydzę, czy też nie staram się ich wyrugować ze siebie. Ale, że tak powiem, najtrudniej jest być prorokiem we własnym kącie, czyli dla siebie. Co nie znaczy, że łatwo jest komuś radzić, przynajmniej dobrze. No i w końcu lepiej czegoś nie dopowiedzieć, niż powiedzieć za dużo, acz ta reguła nie zawsze się sprawdza, a nawet częściej przez niedopowiedzenia wyrządza się komuś wielką krzywdę. Reguły więc (jednej) na wszystko nie ma, ale do wszystkiego trzeba mieć ludzkie podejście. No, i jak to się mówi, jeśli nie wiadomo jak postępować, co sądzić, to trzeba postępować dobrze i nie sądzić. Nie ma problemu, jeśli się wie, a ja, niestety, ale najczęściej mam wątpliwości. Pozdrawiam i przepraszam, że znowu nie jestem, jak i nie byłem konkretny.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Trochę asekuracyjny komentarz ;)
Dziękuję.
Prawda, prawda, ale też wolę sygnalizować, niż pouczać (nawet jeżeli czasami nie udaje mi zachować umiaru i czasami się nie powstrzymuję /czego zresztą potem b. żałuję). No i wolę być uważany za pobłażliwego, niż mądrzącego się (czy też wyżywającego się na czymś, a w istocie na kimś). No i zawsze dopuszczam możliwość własnej pomyłki (w końcu twórczej). I nie wypieram się własnych błędów i słabości, co nie znaczy, że się ich nie wstydzę, czy też nie staram się ich wyrugować ze siebie. Ale, że tak powiem, najtrudniej jest być prorokiem we własnym kącie, czyli dla siebie. Co nie znaczy, że łatwo jest komuś radzić, przynajmniej dobrze. No i w końcu lepiej czegoś nie dopowiedzieć, niż powiedzieć za dużo, acz ta reguła nie zawsze się sprawdza, a nawet częściej przez niedopowiedzenia wyrządza się komuś wielką krzywdę. Reguły więc (jednej) na wszystko nie ma, ale do wszystkiego trzeba mieć ludzkie podejście. No, i jak to się mówi, jeśli nie wiadomo jak postępować, co sądzić, to trzeba postępować dobrze i nie sądzić. Nie ma problemu, jeśli się wie, a ja, niestety, ale najczęściej mam wątpliwości. Pozdrawiam i przepraszam, że znowu nie jestem, jak i nie byłem konkretny.

To nie Sąd Ostateczny, tylko internetowe forum :) Jakiekolwiek skutki, jakiejkolwiek opinii, są mocno ograniczone i zależne od dobrej woli odbiorcy...Proszę się nie ograniczać :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



ładnie, miękko. lubię :))

Wierszyk pluszak ;)
Dziękuję.

nie o taką miękkość mi idzie :) raczej o to, co Brodski określił czułością:
"doznanie podobne do tego, które staje się udziałem czubków palców dotykających po raz pierwszy piersi ukochanej, albo jeszcze lepiej, jej ramienia. Jest to teleskopowe doznanie wejścia w kontakt z komórkową nieskończonością istnienia innego ciała - uczucie nazywane przez nas czułością..."
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Wierszyk pluszak ;)
Dziękuję.

nie o taką miękkość mi idzie :) raczej o to, co Brodski określił czułością:
"doznanie podobne do tego, które staje się udziałem czubków palców dotykających po raz pierwszy piersi ukochanej, albo jeszcze lepiej, jej ramienia. Jest to teleskopowe doznanie wejścia w kontakt z komórkową nieskończonością istnienia innego ciała - uczucie nazywane przez nas czułością..."


Powodem mojej lekkiej ironii, jest tylko i wyłącznie potrzeba "utwardzenia" autora :) Skoro peel ukazuje słabość (czułość), autor już nie może sobie na nią pozwolić :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



nie o taką miękkość mi idzie :) raczej o to, co Brodski określił czułością:
"doznanie podobne do tego, które staje się udziałem czubków palców dotykających po raz pierwszy piersi ukochanej, albo jeszcze lepiej, jej ramienia. Jest to teleskopowe doznanie wejścia w kontakt z komórkową nieskończonością istnienia innego ciała - uczucie nazywane przez nas czułością..."


Powodem mojej lekkiej ironii, jest tylko i wyłącznie potrzeba "utwardzenia" autora :) Skoro peel ukazuje słabość (czułość), autor już nie może sobie na nią pozwolić :)

ja nie łączę czułości ze słabością, to dla mnie dwa zupełnie inne pojęcia :)
pl w wierszu dotyka słabości, niemniej jednak sam wiersz dla mnie, czytacza, mówi o czułości, nie zaś słabości, bo można za pomocą jabłka i orzecha pokazać przecież Słońce i Ziemię, co nie oznacza że ciała niebieskie są dla nas tymi samymi owocami ;)
choć jednocześnie w jakiś sposób są ;P

co do utwardzania ałtorów, to już, że tak powiem, nie moja dziedzina, jako czytacz bierę z wiersza tylko dla siebie, wychowywanie ałtorów zostawiam samym ałtorom oczywiście
;P
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Powodem mojej lekkiej ironii, jest tylko i wyłącznie potrzeba "utwardzenia" autora :) Skoro peel ukazuje słabość (czułość), autor już nie może sobie na nią pozwolić :)

ja nie łączę czułości ze słabością, to dla mnie dwa zupełnie inne pojęcia :)
pl w wierszu dotyka słabości, niemniej jednak sam wiersz dla mnie, czytacza, mówi o czułości, nie zaś słabości, bo można za pomocą jabłka i orzecha pokazać przecież Słońce i Ziemię, co nie oznacza że ciała niebieskie są dla nas tymi samymi owocami ;)
choć jednocześnie w jakiś sposób są ;P

co do utwardzania ałtorów, to już, że tak powiem, nie moja dziedzina, jako czytacz bierę z wiersza tylko dla siebie, wychowywanie ałtorów zostawiam samym ałtorom oczywiście
;P

Oczywiście jabłko -czułość, toczy się przez wiersz ale z lekką obawą, że zostanie przerobione na chemicznie podrasowany sok -słabość (stereotypy, atawizmy, niedojrzałość emocjonalną).
Jeszcze inaczej, to nie jest wiersz o czułości "dojrzałej", świadomej, tylko o stanie jej budzenia się, z pewnym lękiem, niedowierzaniem i zakłopotaniem :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



ja nie łączę czułości ze słabością, to dla mnie dwa zupełnie inne pojęcia :)
pl w wierszu dotyka słabości, niemniej jednak sam wiersz dla mnie, czytacza, mówi o czułości, nie zaś słabości, bo można za pomocą jabłka i orzecha pokazać przecież Słońce i Ziemię, co nie oznacza że ciała niebieskie są dla nas tymi samymi owocami ;)
choć jednocześnie w jakiś sposób są ;P

co do utwardzania ałtorów, to już, że tak powiem, nie moja dziedzina, jako czytacz bierę z wiersza tylko dla siebie, wychowywanie ałtorów zostawiam samym ałtorom oczywiście
;P

Oczywiście jabłko -czułość, toczy się przez wiersz ale z lekką obawą, że zostanie przerobione na chemicznie podrasowany sok -słabość (stereotypy, atawizmy, niedojrzałość emocjonalną).
Jeszcze inaczej, to nie jest wiersz o czułości "dojrzałej", świadomej, tylko o stanie jej budzenia się, z pewnym lękiem, niedowierzaniem i zakłopotaniem :)

mam wrażenie, ze inaczej postrzegamy słowo "czułość" w tej rozmowie pisemnej :)
ja nie myślę o czułości w sposób "bycie czułym dla kogoś", tylko o czułości, jako swoistej wrażliwości na coś, percepcji, uczeniu się, dostrzeganiu, postrzeganiu
myślę, ze zgadzamy się co do widoczności myśli w wierszu, a rozmijamy w słowach, a raczej w znaczeniach, które im nadajemy. tak czy siak mam poczucie, ze mówimy o tym samym, tylko nieco innym językiem. to mi wystarcza, ze swej, czytaczej strony, uznaję porozumienie za dokonane
:))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Oczywiście jabłko -czułość, toczy się przez wiersz ale z lekką obawą, że zostanie przerobione na chemicznie podrasowany sok -słabość (stereotypy, atawizmy, niedojrzałość emocjonalną).
Jeszcze inaczej, to nie jest wiersz o czułości "dojrzałej", świadomej, tylko o stanie jej budzenia się, z pewnym lękiem, niedowierzaniem i zakłopotaniem :)

mam wrażenie, ze inaczej postrzegamy słowo "czułość" w tej rozmowie pisemnej :)
ja nie myślę o czułości w sposób "bycie czułym dla kogoś", tylko o czułości, jako swoistej wrażliwości na coś, percepcji, uczeniu się, dostrzeganiu, postrzeganiu
myślę, ze zgadzamy się co do widoczności myśli w wierszu, a rozmijamy w słowach, a raczej w znaczeniach, które im nadajemy. tak czy siak mam poczucie, ze mówimy o tym samym, tylko nieco innym językiem. to mi wystarcza, ze swej, czytaczej strony, uznaję porozumienie za dokonane
:))

Zgoda :)

Jak to ktoś mądrze stwierdził :

"bo nie rzecz w tym
by się zwierzać wierszem
lecz by się zwierzyć
wierszom"

:)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



mam wrażenie, ze inaczej postrzegamy słowo "czułość" w tej rozmowie pisemnej :)
ja nie myślę o czułości w sposób "bycie czułym dla kogoś", tylko o czułości, jako swoistej wrażliwości na coś, percepcji, uczeniu się, dostrzeganiu, postrzeganiu
myślę, ze zgadzamy się co do widoczności myśli w wierszu, a rozmijamy w słowach, a raczej w znaczeniach, które im nadajemy. tak czy siak mam poczucie, ze mówimy o tym samym, tylko nieco innym językiem. to mi wystarcza, ze swej, czytaczej strony, uznaję porozumienie za dokonane
:))

Zgoda :)

Jak to ktoś mądrze stwierdził :

"bo nie rzecz w tym
by się zwierzać wierszem
lecz by się zwierzyć
wierszom"

:)

:)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



"wyburzania maja" bardzo trafne :)
ale potem to czyszczenie języka?
i logika środkowej strofy nieco omsknięta, bo od westchnienia truskawek uciekać w idy czerwcowe?
od pęków nóg w miękki odsłoniety brzuch??

i mam zastrzeżenia co do "westchnień" - jakby nie można było inaczej.
za to "pęki młodych opalonych nóg" niebezpiecznie w wyobraźni pękają ;)

nie czytałam komentarzy, więc jak się powtarzam, to przepraszam.

Pozdrawiam
/b

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...