Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Panie Jacku najlepszy wiersz współczesnej poezji, taka prawda choć panowie nie zdają
sobie nawet z tego sprawy.
Niektórych należałoby zadźgać tą samą bronią - tylko kto miałby zdrowie
na takich co to uważają z zabawę. Chyba tylko drugi taki.
Tym kobietom niewiele trzeba? - tym wielu kobietom potrzebna jest pomoc, a niektórym
opieka. I medycyna, mniemam dobrze o tym wie.

Pozdrawiam serdecznie

I daję plus za odważne przyznanie się o tym wierszem.
Niech pan pisze, jak może o tym wszędzie.

Opublikowano

Jacek Suchowicz.;
- wiadomo, butelka!
:))
- trzymasz nutę!
najlepszego, a przede wszystkim wspaniałomyślnych kobiet życzę Ci Imienniku z okazji Dnia Kobiet;
:)
J.S

Fly Elika.;
- ja wcale nie o martyrologii - wcale!
proszę spojrzeć na tytuł -
blondynka?

:))
J.S

Goliard.;
- no jak to tak bezceremonialnie - "gożdzik" gożdzikowi nierówny, natura ma rozmaite pomysły...
:))
J.S

Opublikowano

Jolanta S.;

ZIMNO? mało ruchu, a erotyk musi odwołać się do ruchu, wszak jest wyrazem zmysłowości;
:))
- dlatego zachęcam do ruchu...
:)
J.S

Agata Lebek.;
- acha, to ona dźgała...!? miała czym?
a on sprawdzał na końcu, kto zacz (Kati) - co zacz (Chała)???
- to chyba na Obozie Pracy w Kleczy Dolnej przy zbieraniu ziemniaków w 1954!
:))
J.S

Fly Elika.;
kiedy jestem poważny to jestem, kiedy się śmieję to się śmieję - poezja ze swej natury nie mówi wprost tylko stosuje środki poetyckiego wyrazu a więc proponuje umowną rzeczywistość gdzie stół niekoniecznie jest stołem a kat katem...
mam wrażenie że Pani bardzo wprost odebrała komunikat z tego wiersza i onże emocjonalnie wzbudził jakąś traumę - ale moim celem bynajmniej nie było naśmiewanie się z jakichkolwiek krzywd - raczej zabawa językowa, owszem - godząca w postawy feministyczne, wszak to Dzień Kobiet, jedyna okazja by od czasu do czasu powiedzieć sobie dzień dobry czyli prawdę;
pozdrawiam -
J.S

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



no...tego, panie dzieju...
panie Rewiński! nie bądź pan taki bezceremonialny - to święto które należy celebrować; bądź pan Poetą!

:))
J.S

ps.;
choć z drugiej strony, gdy się wpycha gotówkę, to ma się wiele z głowy - można skoczyć nawet na wino z kolegami (albo piwo - niech sczeźnie kto je wymyślił);
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Jak to czym dźgała !!!???
Ostrogami Jacku ostrogami :DDD


ach! taaak!
mnie sado jakoś nigdy się nie skojarzy bo jest dla mnie kosmicznie obojętne, tak niezrozumiałe...
hmmmm...
:)!!
dobrze, psze pani - dziś Pani ustępuję w arkanach....
:)
J.S
Opublikowano

kotku niezdecydowany
otwieraj szampana
a gdzie Twój uśmiech obiecany
chcę byś został ze mną do rana

twoja druga butelka

____________$$$$
____________$__$
____________$__$
____________$__$
___________$___$
__________$_____$
_________$_______$
________$_________$
_______$___________$
______$_____________$
______$_____________$
______$_____________$
______$_____________$
______$_____________$
___$$$$$$$$$________$
__$_________$_______$
_$___________$______$
$_______~~_~~_$$$$$$$$$$$
$____~~_~~~~~$_________.$
_$__~~~_~~_~$____~~__~~_$
__$__~_~~_~.$______.~~~~~_$
___$_~~~~~~$_$___~~~~~~~$
____$$$$$$$$$_$__~~.~~_~~~$
________$$_____$_~~.~_~~~$
________$$______$$$$$$$$$
________$$__________$$
________$$__________$$
________$$__________$$
________$$__________$$
_______$$$$$________$$
_____$$$$$$$$_______$$
__________________$$$$$$

serdeczne podziękowanie - Jola

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Jak to czym dźgała !!!???
Ostrogami Jacku ostrogami :DDD


ach! taaak!
mnie sado jakoś nigdy się nie skojarzy bo jest dla mnie kosmicznie obojętne, tak niezrozumiałe...
hmmmm...
:)!!
dobrze, psze pani - dziś Pani ustępuję w arkanach....
:)
J.S

Nie lubię takich wyjątkowych sytuacji ;)
Umówmy się: dziś ja ustępuję, Ty przez resztę roku ;P
Opublikowano

fajna fraszka

tutaj jednak ,,dycha" wiele zrobiła ale wydaje mi się iż spójnik ,,i" np w trzecim wersie jest zbędny, co wyrówna całość, a to w tym gatunku jest jednak znaczącym elementem do,,i"*4 jeszcze mnie zastanawia ,,kat jej" ale dlaczego nie ,, jej kat", i tak nie zmieni rytmu

Jednak jakby nie było rozbawiłem się i dlatego lubię ten portal , a takie formy własnie to odskocznia od ,,powagi"


szacuneczek

be

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
    • @Migrena Cieszę się i dziękuję :)
    • @sisy89   bardzo mi się podoba :)))
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...