Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'wiersz' .
-
Tak to ten wieczór i zaczynam drgać, stojąc na dywanie upadam na twarz , kiedy piszczy w uszach, paraliż łapie mnie, epilepsja nadchodzi , bardzo czuję się źle. I znów nadchodzi aura i to wydarzy się, złowieszcza padaczka niszczy całe dnie, ból głowy i drgania wciąż nieznośne są, moja kochana Maria przytula, mą obolałą dłoń. Tak bardzo sie boję, być w centrum miasta sam, bo i tam mogę, na chodniku drgać, czy obcy uratuje, czy może raczej nie, moje cudowne życie, już zakończyło się. Niegdyś uszkodzona ręka chciała na pianinie grać , a dzisiaj rozedrgana ,czeka aż atak minie , Niepełnosprawność to taka przeszkoda , i mało pomaga lekarska diagnoza , doceniaj swoje zdrowie jeśli je wciąż masz , mogę o nim marzyć bo tak mi go brak.
-
Gdy umiera nadzieja, rodzą się poeci.
degatoja opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Nie gonię już za czyimś ideałem, a ciągle - jakby w biegu. Nie chcę grać w grę, w której nie znam reguł. A znów gram w jakimś chorym scenariuszu. Po co wracasz? Przynosisz wspomnienia i krzyki. A ja pragnę ciszy, zwłaszcza kiedy ten świat mnie woła - raz ciszej, raz głośniej, ale zawsze głosem echa tej postaci z wczoraj. Jaka była cena? Samotność? Dziś już nie boję się zamieci. Spójrz - gdy umiera nadzieja, rodzą się poeci.- 7 odpowiedzi
-
6
-
Lawina skalna schodzi w mgielną, skąpaną w jesiennych barwach, głęboką dolinę. Kamyki, skały, całe góry, wolno, powoli brną ku mnie z każdym rokiem szybciej. Nie przyjdą jednak dusze tych, których zabrały, zdradliwe pod śniegiem i lodem ukryte rozpadliny. Dusze spadających przez horyzont śmierci. Tafli, nieprzejrzystych, czarnych przepaści. Teraz za oknem, jedynie spadają, zaschnięte już liście. Szlaki rozmył w kałuże mętne, płacz deszczu rzęsisty. Cicho jak na cmentarzu. I tylko skomlą cicho, żałosną pieśń. Zamknięte w kojcach, pasterskie psy. Dziś rocznica. Gdy zgasłaś, złożona niemocą choroby w mych kochających ramionach. Teraz chcę jedynie patrzeć przez okno na Twój grób. Zasypany barwnym listowiem. Ze świecą wetkniętą w róg nagrobnej tablicy. Będę patrzył aż skruszeje do cna. Jak ten dom nasz rodzinny o którym tylko śmierć pamięta a Bóg widać zapomniał. Zapadnie się we mnie dusza przeklęta do wymiaru osobliwości. A pająki uplotą mi z kurzu i pajęczyn długie, siwe włosy. Nie szukam już życia w biegu jednej z głośnych, pełnej radości i zabaw metropolii. Kiedy mnie woła, krzyży drewnianych jęk. Ustawionych na ziemnych mogiłach. Opadnę jako dym ze świec, na wilgne od przymrozku przedświtu, ściany marmurowych grobowców. Zasnę na wieki jak inni. Ukołysany ciszą, pozostawionej na uboczu, zabytkowej nekropolii.
-
Czy ty wiesz, że ja oddałabym tak wiele, by mieć Cię bliżej siebie? Czy rozumiesz, co robi dla mnie twe spojrzenie? Czy widziałeś kiedyś, serca tak wielkie olśnienie? Czy urzekło Cię me widzenie? Czy ma dziwna dusza dotknąwszy Twojej zostawiła na niej swe uniesienie? Czy w Twej głowie utrwaliło się me brzmienie? Czy w mym ciele widzisz Wyższe odzwierciedlenie? Czy me słowa Cię przeszyły i rozpoczęły Twe zbłądzenie? Czy uniosłeś dłoń mą kiedy, by poczuć żeś nie zwariował doszczętnie? Czy poczułeś kiedykolwiek, żem najnieprawdziwsza z najprawdziwszych piękn na Niebie? Czy usnąłeś pełen wiary, że ja obok leżę Ciebie? Czy byłeś głodny mnie, jakby początek mój był w chlebie? Czy ty złapiesz mię za rękę i na zawsze skleisz nasze głębie?
-
Siadam do stołu, talerz czeka na słowo, zupa paruje, jakby chciała mówić, ale naprzeciwko tylko krzesło, które pamięta ciężar dawnych dni. Było lato u dziadków, pachniały jabłonie, piasek rzekał pod stopami w drodze do wody, teraz wspomnienia wieszają firanki, żeby zakryć nagą samotność ścian. Jedno słowo, rzucone jak kamień, roztrzaskało lustro wspólnych rozmów. Nie da się go cofnąć, choć milczenie próbuje sklejać odłamki. Wszyscy kruszeją powoli jak kreda, ich spojrzenia są dłuższe niż zdania. Nie pytają, czy wrócę, bo wiedzą, że pustka nie znosi pytań. Święta nie pachną już cynamonem, choinka stoi obok telewizora. Światło lampki nie rozgrzewa, tylko podkreśla zimno stołu. Wspólne obiady to teraz echo, słyszalne w talerzu stukającym samotnie. A ja liczę łyżki, jakby miały przypomnieć liczbę wspomnień. Z czasem zrozumiałem - pustka to wybór, który karmią urażone serca. Nie jest wieczna, choć próbuje udawać nieśmiertelną. Więc wyciągam dłoń ponad ciszę, szukam mostu wśród spalonych belek. Bo rodzina jest wszystkim, i to tylko tyle co chcę mieć.
-
Wszystko, co piękne, brukuje piekło, ale Jej dotyk pobudza sensor. Proszę, chodź ze mną — albo przynajmniej nie daj mi się zgubić. Zapomnijmy na chwilę o tym, jak wiele nas różni. Chwyć za mą dłoń, kiedy płyniemy z nurtem pod prąd. Wykorzystajmy tę szansę, by naprawić tamten błąd.
-
Gdy za oknem pada deszcz, piszę wiersze o zapachu jesieni. Życie znów prosi do tańca, a ja wciąż nie umiem tańczyć. W tłumie tamtych ludzi zawsze czułem się jak Stańczyk. Dlatego teraz — ja i goździkowa kawa. Uwielbiam ten klimat goryczy. Nie muszę być miły, siadam spokojnie i spuszczam demony ze smyczy. Zawsze lubiłem ten półmrok. Wiosna rodzi kwiaty, a ja czekam, aż umrą.
-
Siedzę na dachu, pod nami miasto. Czas płynie powoli, choć powinien zaśpiewać presto. Niebo ma barwę rozlanej kawy, jakby samo szukało w nas dawnej sprawy. Myślę o życiu, o tych, co odeszli, zostawiając pytania w szumie powietrzy. Wszystko, co mamy, to wczoraj i dzisiaj, a jutro jak kartka, co wciąż się zapisze. „Dlaczego ja? Dlaczego teraz?” To pytanie jak ból, co rwie cię od nerwów. Czy życie to żart, czy poważna rozmowa? Może jesteśmy tylko kroplą w morzach słowa.
-
Chcąc zaczerpnąć dopływu świeżego powietrza jak i życiodajnego światła letniego słońca. Otworzyłem na oścież, ciężkie, drewniane okiennice i wychynąłem głowę poza obręb parapetu. Dzień był suchy i skwarny. Niemiłosiernie uciążliwy żar, lał się z błękitnego nieba, niepohamowaną strugą. Promienie słoneczne, roztapiały wręcz bruk a ściany i elewację kamienic zamieniały się pod ich władztwem w rozpalone kotły piekielne z tonącymi w ich wnętrznościach, pomstującymi na pełnie lipcowych upałów, wyczekujących na mrozy, niewdzięcznymi, ludzkimi grzesznikami. Rynek był prawie zupełnie wyludniony. Ogródki kawiarni tchnęły letargicznym spokojem i parną dusznością. Pojedyncze kramy i rzemieślnicze wozy, sennie przycupły w cieniu gzymsów i balkonowych nawisów. W bramach, okutane w szale i chusty, babulęta w kwiaciastych, ciężkich spódnicach, handlowały mlekiem, serem i czosnkiem. Właścicielki zdobnych, jedwabnych sukien, ukryły swe alabastrowe cery i dłonie pod zbawczymi rozłożysztymi cieniami parasoli. Oddając swe ramiona pod protekcję, dżentelmenów w skrojonych na miarę surdutach i garniturach, uchylających ronda meloników i fedor przed szacownymi na równi sobie przechodniami. Dzieci i pacholęta, nie trwożyły się wcale. Ich śmiechy, krzyki i kwilenia niosły w obraz ten sennie ciężki, trwałe nośniki życia i szczęścia. Zajęte igrami uciesznymi i beztroską swawolą, korzystały z młodych swych chuci w całej pełni. Nim na powrót cofnąłem się do powoli nagrzewającego się mieszkania, pozdrowiłem jeszcze ochoczo, oblicze sąsiada z naprzeciwka, który palił fajeczkę na parterowym tarasie u stóp małego angielskiego ogrodu. On był malarzem życia i piękna. Ja poetą mroku i żałoby Widać w złej godzinie umysł mój wywołał to słowo z niebytu, letniej, delikatnej atmosfery. Żałoba - wkradła się gwałtem niczym obca armia. Jak skuteczny, cichy złodziej do tego pałacu beztroski. Nagle znikąd nadpłynęła burzowa, ciężka pełna wodnego balastu chmura, skutecznie otoczyła swym srogim jestestwem tarczę radosnego słońca. Kto żyw, uniósł swe oblicze na niebo teraz stalowo szare i mętne. Chmura wygrażała ludziom i ziemi. Choć nie wyszedł z niej ani jeden grzmot. Ani jedna kropla deszczu nie zmąciła wysuszonej na wiór, pełnej pyłów i lekkich drobin gleby. Wtem kolejny nagły i przewrotny ton dał o sobie znać, ostrym, nachalnym dźwiękiem. Na skraju prowadzącej na południe ulicy, stał od wieków mały, murowany kościółek z kaplicą. Ciszę przed burzą, przerwał dźwięk jego dzwonu. Groźny, głęboki, hipnotyczny tembr jego serca tak dalece bardziej okrutny w odbiorze niż radosne, ratuszowe kuranty zegarowej dzwonnicy. Bił smutno, przeciągle. Wtem odrzwia świątynne rozwarły się jękliwie, skargą zastygłych zawiasów. Zdać by się mogło, że tak ten obraz zastygnie na wieki ku zdziwieniu mieszkańców. Lecz wreszcie, ujrzałem dobrze postać księdza, który pewnym, sprężystym krokiem przekroczył święty próg. Dierżył w dłoniach, wysoki, drewniany krucyfiks. Zatrzymał się u schodów widać czekając na kogoś. Po krótkiej chwili, wychynęło na zewnątrz kilku starszych, lekko podgarbionych jegomości w steranych już i przesianych marynarkach. Stanęli, robiąc widać miejsce kolejnym za sobą. Ludzi było już jednak tylko kilkoro w tym dwie, starsze już kobiety. Wszyscy na czarno odziani, z głowami opuszczonymi w zadumie. Wyglądali jak te kruki cmentarne, które gnębią żywych z dachów grobowców i desek nierówno zbitych krzyży o chlebową jałmużnę ku zbawieniu dusz czyśćcowych. Wreszcie w kompletnej ciszy wyniesiono, sosnową trumnę bez zdobień. Wsparło ją czterech, silnych chłopców, najpewniej pomocników grabarza. Uszli z nią do podnóża schodów i złożyli z czcią na wcześniej podstawiony wóz. Powoził nim wikary. Ksiądz wyszedł na czoło konduktu, zaintonował pieśń pogrzebową i wszyscy ruszyli tropem zmarłego po wybujałym, krzywym bruku w stronę mojej kamienicy. Dzieci ucichły, spętane uściskami matek i babć, które nagle pojawiły się u ich boków by zmarły mógł odejść w godności i spokoju. Dżentelmeni i ich damy, chronili się na granicach ulicznego rynsztoku, spuszczając głowy i odprowadzając duszę zmarłego znakiem krzyża. Starsze przekupki, wyciągały z tobołków i fałd ubrań różańce i krzyżyki, przystawiając je do ust, sączyły wyschniętymi wargami, słowa modlitw, żegnając się z dewocką natarczywoscią. Gdy kondukt kroczył pod mym oknem spojrzałem raz jeszcze ku tarasowi z ogrodem. To co ujrzałem, wprawiło mnie w rozstrój i szaleństwo. Sąsiad nadal tam był. Widać gdy nie patrzyłem skupiony na pochodzie konduktu, on dopalił fajkę i rozstawił sztalugę z płótnem. Malował i to nie byle kto służył mu za modela. A była to Śmierć. Wysoka i dumna. Odziana w swój, najczarniejszej nocy płaszcz. Przywdziała maskę śmierci szkarłatnej. Pozowała z kunsztem jak najprawdziwsza diwa. Na tle krzaka pąsowych róż, które dałbym sobie rękę uciąć. Żyły pełnią kwitnienia, jeszcze przed kwadransem. Teraz opadły, uschły, zmarniały. Dotknięte zgnilizną. Obsypane czerwiami.
-
Zimny neon w moich oczach, stoję na pustym peronie. Wokół — zadrapane mury, i to lustro, które patrzy z pogardą na me poranione dłonie. Słowa toną w mojej głowie, niczym kronika pełna znaczków. Noszę w sobie całą przeszłość, jak to drzewo z inicjałami naszych dziadków. Bywałem tu nie raz — dlaczego wracam z nienawiścią? Czułem radość, później strach, dziś obojętnie patrzę w przyszłość. Czas jak złodziej kradnie noce, choć miały trwać bez końca. Popaliłem stare mosty, chciałem poczuć ciepło — jednak dym tylko przesłania mi widok z okna.
-
Drogi Pamiętniku, czy przyniesiesz mi ukojenie? Pragnę zacząć, by nie kończyć. Zaczynam pisać, by nerwy uwolnić. Tkwię w tym szaleństwie. Kocham. Cierpię. Próbuję zrozumieć bezkres, przytłaczający stres. Gdy zniknę — oznajmię ci: to był mój grzech. Ten ciągły lęk. Owszem, wiem, że masz żal. Ale podsumuj swój wszelaki wkład. Którą z moich wad karmiłeś? Te wszystkie lata... Szukanie rozwiązań? A dziś stawiasz mnie nagiego, bez szacunku, w złym świetle wizerunku. Źle mi patrzeć w lustro. Kiedyś widziałem w sobie bóstwo. Czas zmienił me odbicie w oszustwo. Nienawidzę siebie. Skłonny jestem do szaleństwa. Uwagę przyciąga bestia. Mroczna agresja. Ciągnie mnie w dół, tam, gdzie presja ma głos. Coś się kończy. Coś rodzi na nowo. Przepraszam. Zawsze byłem sobą. "Nieświt"
-
Ten dzień postawił mnie w bardzo trudnej jak dla mnie sytuacji. Nagle dochodzi do ciebie – nie masz racji, że przez całe życie szybko decydować, od ciebie samego zależy, jak powinieneś postępować, jak barkę kierować. Ciągła presja — jak postąpić? Zaczynam już wątpić. Nie zrozumiem tego wszystkiego na raz, tak łatwo wmawiamy innym zło, że się nie da, "że coś". Poskładałem to w całość właśnie dziś, od chwili, po której ukochana osoba zamyka przede mną drzwi. Zarzuca na mą szyję ciasno linę, zrzucając całą tę winę — pętla zaciska się w krótką chwilę. Dla mnie — wielkie zaskoczenie. Biorę głęboki ostatni wdech, dociera do mnie, że ona pragnie, bym zakończył ten sen... Jeszcze chwila i bym zrozumiał, co naprawdę oznacza pech. Ten ostatni łyk tlenu wykorzystany w całości. Nie wiem czemu — śmieję się, choć przenika mnie lęk, obawa, że Kamil właśnie wykrztusił swój ostatni wydany dźwięk. Siła znacznie spadła w dół, zgasiła cząstkę nadziei. Osiada kurz, tli się jeszcze we mnie wiara, widzę, że opadła szara kotara. Nie słyszę poklasku, jedyne, co słyszę, to jak pękam w pół przy wrzasku. Szczelina w mym sercu, blizna na wierzchu — nie przeoczysz mego stresu. Gdyby nie wewnętrzny, ledwo słyszalny kierunek, pogrzebałbym swój wizerunek, przegrany los. Ciarki na mym ciele, widzę siebie jako wisielca, jako straceńca. Zrobić to niczym oszust i słyszeć swe imię na każdej parze ludzkich ust: "że on miał zły gust, zatracony tchórz." To zbyt proste. Ja nie chcę tak już. Doświadczam to drugi raz, tym razem mój różaniec wisi na mych bliskich drzwiach, tuż pod stopami — lecz to tylko w snach. Kamil Kaczyński — "Nieświt"
-
Łkasz… Tak cicho, a jednak Cię słyszę. Popatrz — znów zabiłem tę ciszę. Mędrzec nie poucza, a pomaga zrozumieć. Dlaczego więc pychą swe dzieło malujesz? Łkasz… W ukryciu, a jednak Cię widzę. Samotność dobija? Wiesz, kiedyś to minie. Mędrzec nie tępi, a wskazuje drogę. Dlaczego więc tak bardzo chcesz stawiać na swoje? Łkasz… Wiesz dobrze, że stanę na drodze. W końcu jesteś wszędzie — tylko brakuje Cię w Tobie. Mędrzec zrozumie, głupiec poczuje urazę. Czemu stałeś się zimny, jak zimowy poranek?
- 6 odpowiedzi
-
8
-
Zawsze musi być przegrany, który nigdy nie jest doceniany. Świadomość jego krąży wokół siebie, ale i tak myślą jest za siebie. Wtedy nie wiesz, gdzie masz iść, bo wiesz, że boisz się wyjść. Każdy myśli, że to takie łatwe: zapomnieć i uważać martwienie za zdatwe. Jednak pamiętasz, jakie to było piękne, mieć nadzieję i wiarę w przeznaczenie. Zaczynasz marzyć, jak mogłoby być, gdybyś naprawdę mógł zwyciężyć. Zamieniasz się w dziecko, co wierzy we sny, bawisz się w przekonanie, że to możesz być ty. Ale twoje zwątpienie nabiera na sile, gdy widzisz, że nie jesteś na szczycie.
-
Woda księżycowa Odkąd Cię zobaczyłem, świat zamarł w pół kroku, czas zatrzymał się w kadrze, jakby bał się amoku. Kwiaty, choć szczere, choć piękne bez końca, Moje myśli potrzebują garstkę Ciebie, nie promieni słońca. Rozmyślam w ciszy, słowa gubią swój rytm, jak odnaleźć drogę, byś był jedyny? Nie mówię nic, bo każde zdanie wydaje się zbyt małe, zbyt puste, zbyt słabe. Powiedz mi, proszę, co robić, jak być? Jak nauczyć się Ciebie, by miało to byt? Dwie dłonie-pragnę ich światła, to w nich kryje się ratunek dla świata. Jesteś jak woda, co blaskiem księżyca przepływa cicho przez moje sny. Ocal mnie-tylko Ty prawdziwy, Twoje ręce są moim kluczem do życia. Moon Water From the moment I saw your face, The world stood still in time and space. The clock froze tight, afraid to spin, As if it feared what burned within. The flowers bloom, so pure, so bright, Yet still they lack your gentle light. My thoughts don’t need the sun’s warm glow, Just you—no more, that much I know. I sit in silence, lost, confused, Each word I find feels worn, misused. How do I learn? What should I say, To make you mine and find a way? Your hands hold light, so soft, so true, Within them lies the world’s own hue. Like water bathed in moonbeam’s gleam, You drift so gently through my dream. So save me now, my heart you keep, Your touch’s warmth runs soft and deep. You are the key, the light, the air— With you, life’s meaning lingers there.
-
W miejscu, gdzie strach bywa odwieczny, słychać znów płacz — bynajmniej nie wierzby. Tak wielu z nas zboczyło ze ścieżki... Skąd to zwątpienie? Za mało imersji? Pływam tak dobrze, bo nie raz tonąłem, choć czasem wspomnienia palą mnie jak ogień. To nigdy nie było tak proste — nigdy nie było proste. Styl Werterowskiego buntu, a może toksyczna miłość do ciszy? Stałem się duchem jesieni, bo kocham to, co tak bardzo mnie niszczy.
- 3 odpowiedzi
-
5
-
- autodestrukcja
- degatoja
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wspomnienia zbieram jak znaczki, te zdjęcia — jak retro puzzle. Nadal brakuje części układanki, a było tak wiele tych szans, tak, tak wiele szans. I tak wiele z nich minęło nas — odrzuceni od siebie jak dwa neutrony. Wokół wspomnień wirują te samotne atomy — to my. To my. Znów piję czystą, bo myśli mam brudne. Dwie po północy — zeruję te butle, nim usnę. Rozmowy bywają trudne, a pisanie przecież przychodzi tak łatwo. Mówią mi: „Masz to”, a ja rozmieniam znów siebie na drobne, jak kantor. Nic o mnie nie wiesz, nic ci nie powiem, bo w sumie nie warto. Mentalna ruina jak Sanok, a chciałaby, żebym jej pisał „dobranoc”. Napisałem „tęsknię”, bo wszyscy tak kłamią. Ja wolę być sam, układać swój kanon. Słucham Nirvany, a wenę zamieniam w trzeci stan. A teraz — ostatni raz.
- 4 odpowiedzi
-
5
-
- wspomnienia
- wiersz
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W okno coś puka — to grudniowy deszcz. Odczuwam nostalgię, gdy patrzę na śnieg. Choć czasem to straszne, to dziś potrzebny był mi taki dzień. Stare zdjęcia, krople rysują na oknie. Widzę w nich twarze, choć dziś niepodobne. Znów wziąłem tę dawkę i czuję się podle, a zarazem jednak tak dobrze. Emocje wysyłam na odwet.
-
Myśli ciężkie męczą głowę, słowa — burzliwe jak morze. Może pokaż mi, jak żyć, zanim opowiem o sobie. A to najgorsze, co zrobię — nie zapomnisz, co ci powiem. Zawieszeni w pętli czasu, jak na linie naszych wspomnień. Dookoła twarze — a to nie pareidolia. Jak usunąć to z pamięci, żeby głowa była wolna? Szepty, głosy — nie pomagają pogłosy, jak u polityka. Czas upływa, ja się gubię, a zegar spokojnie tyka...
-
Czy człowiek kocha? Dość oczywiste każda matka kocha swe pisklę Kochamy ludzi, sztukę, czasem też Bóstwa A miłość do siebie? Tak często jest pusta Czy bez miłości do siebie możemy kochać? Czy człowiek bez uczuć może zaszlochać? Czy bez ognia lampion, nawet i drogi Rozświetli drogę, zniweczy mroki? Miłość jest bajką, miłość gehenną Miłość jest różą, i wielką ciernią Miłość jest ogniem, miłość jest lodem Miłość jest życiem, miłość jest grobem Po co nam miłość, po co się męczyć Złamane serce - gorsze od śmierci Człowiek tak żyje w nic już nie wierząc a miłość jedynie nas różni od zwierząt Szukamy miłości za wszelką cenę Gonimy, wznosimy, kopiemy pod ziemię To wszystko dla paru uderzeń serca To wszystko przeminie, zostanie lekcja I co z tą lekcją co z doświadczeniem Gdy głowa katuje cię jednym imieniem Gdy idąc do snu, na słowo uwierzcie głos twój Ci mówi - zabij się wreszcie Przecież mówiła - kocham cię drogi Dla ciebie dam połamać swe nogi Miłość ulotna, z podmuchem powietrza Zniknęła na zawsze, zamieniła księcia Taki to przykład błogiej miłości Gdy człowiek nagi, pozbawion godności Z miłości do kogoś, by czuć się jak w niebie Zabił swą duszę, znienawidził siebie
-
Wierzyć przestać, serce zmęczone, Szczerość głęboka, choć czasem nie wiosła, Bez celu błądząc, jak gwiazda bez gwiazdozbioru, Po prostu istniejąc, w pustce i w deszczu morza. Niech słowa porywają jak wiatr wiatru szum, By myśli ułożyć, jak liście na drzewach, Bez celu być może, lecz wciąż czując puls, Że życia tkanka w nas tkwi, choć czasem w mgle i szarościach. Nie wierz w świat, a w wewnętrzną iskrę, Szczerość to klejnot, co mroku świeci blaskiem, Bez celu być może, lecz wciąż wędrować chcę, Bo nawet bez celu, serce ma swój rytm.
-
W bezruchu tkwię, w milczeniu tonę, Dziecięcych lat nie wspominam, w cieniu pozostaną, Nikt opowie historię mego istnienia, Jestem tylko ja i ta pustka nieustająca. Choćby cień kogoś przemknął przez życie me, To przynajmniej tkwił w nim ślad historii, Cokolwiek to byłoby, a ja tu pozostaję, Samotna wśród martwej ciszy, wciąż nieświadoma. Jedyne, co wartem na tej ziemi, to relacje, Więzy z innymi, to jedyne co cenne, Nic nie zastąpi człowieka, bo w nim tkwi istota, Tylko ja i ta wieczna pustka, bezbrzeżna i głucha
-
Kochaj mnie teraz, gdy płomień wszystko trawi, Na zgliszczach obsesji twoich staję. Wyginam ciało, nadziemskie fantazje spełniam, Kochaj mnie teraz, nim chłód nadejdzie biały. Słowa na usta zakładam, warstwy z ciała zlizuję, Mieszaninę wzroku i potu na pierzynie białej konsumuję. Kochaj mnie teraz, aż do świtu zimnego, Użyj sił swoich, by ciszę ugłaskać. Smak twych warg nie pozwala zaprzestać, Pragnienie dusi, gdy dotyk ust ustaje. Oddaj serce namiętnie, bez bólu, Ukryj je przed wzrokiem zazdrosnych. Lukrem, słodyczą i kremem je ozdób, Najlepszymi olejkami i mirrą namaszcz. Spójrz na swoje Dzieło i szepnij: kochaj mnie teraz, W objęciach namiętności złączmy się na zawsze.
-
O, pragnienie! Ciężkie i lekkie zarazem, Uginają się pod nim moje palce. Miękkie w swej istocie, Przez przeciwności losu uwiezione, Stały się niczym kamień milowy. Czy moje dłonie i twoje ręce Są wprost proporcjonalne? Czy uda nam się zważyć Szczegóły życia każdego z nas? Doświadczyć równości w sercu, Gdzie dusza współczesnego świata Tańczy nieporadny taniec? Pędzi z zamiłowaniem, marzeniem, Fantazją i ochotą ciała. Nieustannie przegląda się W prawicy natury, Cudownie pachnącej po deszczu, Umytej rosą na liściach. Przyobleczona w jaskrawą poświatę, Pragnie istnieć na tę chwilę, Obcować coraz bliżej z materią, Aż przeszyje na wskroś powieki I zakończy bieg rozkoszy W uścisku rąk, dłoni i palców.