Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'smierc' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


  1. Zważajcie błagam Was na los tych, którzy dotknięci ciężką chorobą umysłu czy po prostu szaleństwem. Wracają w struktury społeczne jakby zupełnie odmienieni. Wraca im chęć do życia i zdawać by się mogło, że żyją jak dawniej przed chorobą. Śmieją się i korzystają z dobroci młodzieńczego wieku. Lecz kto wie czym żyją i czym karmią swe umysły udręczone latami straconymi, barykadując się po zmierzchu w swych ciemnych, trąconych zimną grozą domostwach. Kto wie czy w korytarzach nie czają się duchy przeszłych, tragicznych zdarzeń, sącząc im do uszu i serc kłamliwe podszepty. Bo kto trucizny miłości choć raz zaznał, ten nie będzie szukał półśrodków by się ratować a sięgnie po rozwiązania skuteczne i nieodwracalne w swoim następstwie. "Lalka” Witaj przyjacielu! Piszę do Ciebie niezwłocznie po powrocie do domu i swego owalnego gabinetu, pachnącego drażniącym nos, lakierem do drewna, kwasowością rozlanych chaotyczną wstęgą niczym kontynenty na bezkresie oceanów, plam zapleśniałej, czerniejącej miejscami pęcherzykami zarodników, spękanej latami całemi skruszenia ścianie. Wilgną słodyczą na dębowej mozaice i wąskim zielonym chodniku. Skołtunionej okrutnie, zaplątanej w trwałym uścisku, mętlice uchowanego wszędzie wokół kurzu i brudu. Wedle lekarzy jestem już zdrowy i dalibóg takim się czuje. Pobyt najpierw w klinice a później uzdrowisku bardzo mi pomógł. Nieprzejednanie wielkie i skuteczne są zalecenia w terapii pana profesora J. To Ty sam poleciłeś mi terapię u niego. Leczyłeś się wtedy z traum i bezsenności, które powstały u Ciebie po pierwszych latach wielkiej wojny. Ach! Jakież to są dwie największe niesprawiedliwości tego świata! Miłość i wojna! Ach tak! Jeszcze obłęd do którego obie ich ścieżki prowadzą. Dasz wiarę że panna D. jest już szczęśliwą mężatką, w ramionach naszego wspólnego znajomego, choć dla mnie jest on bardziej frantem ostatnim i złodziejem. Pana N. Widziałem ich dziś w kościele, siedzących na czele rzędów ław, na wprost samego ołtarza. Jak dwa białe gołąbki, cicho gruchające, zapatrzone w siebie pod wpływem tej trucizny. Żaru uczucia, co pali trzewia, zmysły paraliżuje, cały mózg. Zabija wolną wolę i prowadzi nagminnie w standardy i pokłady służalstwa i utraty męskiej godności. Ach! Wielki Boże! Jaki ja jestem szczęśliwy nie czując już nic, ponad wzgardę okrutną i błysk mam w oczach przy tym taki nienaturalny nieodgadniony. Powiesz mi przyjacielu, że to zazdrości ukłucie w serce kołacze. Być może. Lecz to już nie boli jak dawniej. A bolało tak jakby kto wyrwę w miejscu serca wywołał, płożącą się gangrenicznym zakażeniem na członki i umysł do tej pory lekki i lotny. Pojedynkowałem się w obronie jej godności i o mało co nie zginąłem. Kula wymierzona we mnie, przez jej teraźniejszego męża strzaskała mi żebra. Lecz to jej wzrok obojętny, zastygły ledwie przelotnym mgnieniem, na mym skrwawionym obliczu, strzaskał mi serce na śmierć. Pamiętasz przecież dobrze. Biegałem za nią jak wierny i głupi pies. Spełniałem zachcianki. Obsypywałem srebrem i złotem. Suknie strojne, zamorskie słałem. Zapraszałem do opery i kina. Mój Boże! Ta zdradziecka zimna Gorgona, pozbawiła mnie zdrowia i fortuny. Popadłem tylko w długi i nędzę. Dlatego dom tak wygląda. Musiałem odprawić gosposię i sługę. Teraz posiadłość przypomina bardziej opuszczony nawet przez duchy cmentarz. Ciemno w nim. Pusto i głucho, Przywdziałem swój najlepszy surdut i odpaliłem spokojnie fajkę. Pulsujący dzwon ciszy, rozległ się w korytarzach utopionego w maraźmie domostwa. Rozszedł się po wszelkich zakamarkach. Znalazł mikroskopijne ujścia przez ściany i podłogę od strychu po główny hall. W pokoju byli ze mną moi ostatni przyjaciele oczywiście oprócz Ciebie. Małomówni i nie rzucający się w oczy. Nie narzucający też swojego towarzystwa, bez zgody gospodarza. Na stole stał rubinowy, pełen smaku i dobrego gustu, zamknięty w grubym butelkowym szkle John Jameson. A w szufladzie hebanowego biurka, groźni wybuchowi i nieokiełznani, naładowani jak ciasto świąteczne bakaliami, ostrą amunicją. Ci którzy pomogą mi rozwiązać moje problemy. Panowie Smith i Wesson
  2. Zastygłem pełen niemocy. Niepohamowanej żałości. Rozpaczy, rozległej jak ta noc lodowata, kwietniowa, płacząca jękiem wichru wściekłego, nad mym zgubionym, bez zmysłów jestestwem. W półmroku, dusznej alkowy. Gdzie ogień życia, rozpala już jedynie, nie Twe lico a świecy rozżarzony knot. Leżysz cicha i blada na dębowym, solidnie zbitym łożu. W malignie, przeszłych, kolorowych snów. W bezdechu, cicho nadchodzącej śmierci. Pragnę odejść wraz z Tobą Aniele, na druga stronę tej tęczy szerokiej. W takiej chwili nie chcę być, czującą gliną człowieczą. Bo taka miłość to dopust i przekleństwo zarazem. Do ścian marmurowych grobowca, od podchodów głupich i niewinnych za małego dzieciaka. Z moich ramion Cię wyrwą i ułożą w mrok, świeżo heblowanej trumny. Jako triumf marności naszych pragnień. Jako ofiarę dla Zwycięzcy Robaka. Czas nie rzuci nas na powrót w chwile beztroski. Czarem miłości i szczęścia upojone. Nie. On nas coraz mocniej szykuję do snu wiecznego. Przeklęty. Bezduszny złodziej. Żegnasz się dziś ze mną. A witać się będziesz z alejami cmentarnymi, Starymi, powykręcanymi wiązami. Strażnikami zmarłych. Z kryptą rodzinnego grobowca, gdzie czekać już na Ciebie będzie duch, naszego przedwcześnie zgasłego malca. Zasnąłem w fotelu przy komínku. Dojrzałem ukradkiem, Twą twarz i kibić na tle wesoło trzaskającego ognia. Dobranoc. Słyszałem. Twój głos czuły. A może to tylko nadal dusza łka? Dogasam. Przy mrugającej smutno naftowej lampie. Dziś zostawiam Wam mój kolejny gotycki wiersz w estetyce grozy E.A.Poe i jego motywu "Zwycięzcy Robaka".
  3. Przetarłem knykciami, zaczerwienione, przekrwione oczy. Nie pamiętam już do końca czy spałem poprzedniej nocy. Sennie, letargiczne obrazy mar. Snuły się ospale po marmurowych zdobieniach, kremowego sufitu. A może były to jedynie twory mej bujnej ostatnio wyobraźni. Mile połechtane i zbudzone do działania, wydarzeniami, które miały ostatnio miejsce. Właśnie te wydarzenia, dały początek pewnej dozie rozkładu zdrowego rozsądku w mych dotąd nienagannie uporządkowanych i racjonalnych myślach. Sprowadziły pod ten dach nieszczęsny, coś więcej niż tajemniczą niepewność. Zadomowił się tutaj strach i groza. Atakowały one jednak nie za dni, wesołych i pełnych entuzjastycznych uniesień. Lecz czekały na zachód tarczy, krwistego słońca ku falom bezkresnego, stalowoszarego morza. Dało się łatwo wyczuć jak ciepło wczesno letnich wieczorów, zagarniają pod swe skrzydła, blade jak śmierć suchotna, ćmy. Jak biesiadują, wirując i kołując u bierwion salonowego kominka. Jak furkoczą w szale uniesienia o rozgrzane, szklane osłony naftowych lamp. Po krzywych gzymsach i wybrakowanych, ceglanych murach, zagłuszane koncertem świerszczy, wspinały się ku rozwartym na oścież okiennicom, wydłużone w postaci nieziemskich, złudnych bestii, cienie. Poczęte od mgieł przedświtu. Osiadłe za dnia skwarnego w taflach skarlałych kałuż. Ukryte w załamaniach krzewów piwonii i róż. Przycupłe wśród, zroszonych żywicą konarów, w sadach i podleśnych, krętych scieżyn, zarośniętych dzikim powojem, ostrą trawą i młodym mchem co kobiercem swym zielonym wyszedł z kniei ku oczom ludzkim. Cienie te nie niepokoiły zmysłów, dopóki wyczuwały choć odrobinę życiodajnego światła u granic okien. Szeptały jednak raz głośniej, raz ciszej do ptaków, które zlatywały ku swym gniazdom na nocny spoczynek. Widać podniebni przyjaciele bali się ich niecnych zamiarów bo czasami do późna w noc niosły się wśród bukowych gałęzi i lipowych konarów ich podniecone i zwiastujące niebezpieczeństwo świergoty. Pierwsze gwiazdy, żegnały migocząc. Ukołysane w falach słońce. Przejmowały straż nad nieboskłonem. Musiały radzić sobie w poważnym osłabieniu bo księżyc nieśmiało wychynął jedynie spoza chmur. Był u schyłku żywota. Dziś noc ostatniej kwadry. Domostwo cichło. Mury i ściany wyłapywały coraz to mniej słów i poleceń tak domowników jak i służby. Tam ostatni raz zabrzęczała srebrna taca z serwisem do herbaty, Na korytarzu ostatni jęk wydały sypialniane drzwi. Z cicha przez nikogo już nie podjęte dopaliło się cygaro, pozostawione w kryształowej popielnicy. Ostatnie życzenie dobrej i spokojnej nocy. Dmuchnięcie, gaszące ostatnie zarzewie lampy. Jeszcze tylko powolne kroki na głównej drodze. To tylko stróż, idący ku bramie wjazdowej by zamknąć jej zamki aż do zbawczego rana. I jeszcze szczek niosący się w tą niespokojną, irlandzką noc. To owczarek stróża. Rad temu, że wypuszczono go z pomieszczeń kuchennych ku bezkresowi ogrodowych trawników i leśnych duktów. Tak słuchałem wsparty o poduszki, tych narodzin kolejnej nocy. Sen był tak samo odległy jak wtedy, kiedy ległem u Twego boku w tym łożu przed godziną. Wychynąłem przez ramię. Spałaś w najlepsze. Twe czarne włosy, rozsypały się wokół lica, turmalinowym zachwytem. Błyszczały refleksami fioletowych iskier, to znów lekko rudawym zabarwieniem przy lini skóry. Skóra Twa była idealnie blada, poetycko, erotycznie zabarwiona różem. Nie mąciła jej żadna skaza ani niedoskonałość. Dłonie zsunęłaś ku linii bioder. Były dziewiczo delikatne. Kremowoperłowe i podobnie do nosa usiane niesymetryczną linią piegów. Pierś Twoja opadała i wznosiła się miarowo. Sen był spokojny. Oddech Twój ciepły wionął na mój bark z nieprzymknietych warg. Na nocnym sekretarzyku od Twojej strony, nadal spoczywał Twój grzebień, lusterko z kości słoniowej i taca z winem i owocami. Butelka miała nietknięty nawet korek. Zasnęłaś dziś wreszcie bez pomocy wina i leków. Wtuliłem się w Ciebie i złożyłem pocałunek na Twe rozchylone usta. Objęłaś mnie przez sen i docisnęłaś się całą sobą do mnie. I choć wiem, że powinienem równie spokojnie odpłynąć w sen. To jednak męczył mnie od środka ten robak którego zwą sumienie. A chciałem tylko wrócić do tego co było. Co było moim sensem i szczęściem przez całe lata. Życie bez miłości i sensu w niej zawartym. Nie ma celu. Dlatego zrobiłem wszystko by Cię odzyskać. I teraz od tych trzech dni i nocy, czuję że odzyskałem moc i prawo do istnienia. A mury te odzyskały prawowitą i jedyną panią. Boję się nie tego co zrobiłem a tych cieni się lękam. Myślę że to Ci którzy przychodzą tu z cmentarza. Upominają się o swoją zgubę. Wtuliłem się mocniej w Twe rozorane rozkładem ciało. Niech spróbują zaprowadzić Cię do grobowca po raz wtóry. Wolę w miłości trenie, tutaj z Tobą gnić. Niż w żałobnym płaczu, przebitego stratą serca. Wołać Twe imię po wieczność. Na zimne i głuche ściany grobowca. W hołdzie E.A.Poe za ukazanie mi piękna, cmentarnych mgieł i cieni. Za mrok i grozę ukryte w poetyckim słowie gotyckiego piękna. Za wszystkie te długie lata spędzone pod mistrzowską protekcją jego dzieł.
  4. Chcąc zaczerpnąć dopływu świeżego powietrza jak i życiodajnego światła letniego słońca. Otworzyłem na oścież, ciężkie, drewniane okiennice i wychynąłem głowę poza obręb parapetu. Dzień był suchy i skwarny. Niemiłosiernie uciążliwy żar, lał się z błękitnego nieba, niepohamowaną strugą. Promienie słoneczne, roztapiały wręcz bruk a ściany i elewację kamienic zamieniały się pod ich władztwem w rozpalone kotły piekielne z tonącymi w ich wnętrznościach, pomstującymi na pełnie lipcowych upałów, wyczekujących na mrozy, niewdzięcznymi, ludzkimi grzesznikami. Rynek był prawie zupełnie wyludniony. Ogródki kawiarni tchnęły letargicznym spokojem i parną dusznością. Pojedyncze kramy i rzemieślnicze wozy, sennie przycupły w cieniu gzymsów i balkonowych nawisów. W bramach, okutane w szale i chusty, babulęta w kwiaciastych, ciężkich spódnicach, handlowały mlekiem, serem i czosnkiem. Właścicielki zdobnych, jedwabnych sukien, ukryły swe alabastrowe cery i dłonie pod zbawczymi rozłożysztymi cieniami parasoli. Oddając swe ramiona pod protekcję, dżentelmenów w skrojonych na miarę surdutach i garniturach, uchylających ronda meloników i fedor przed szacownymi na równi sobie przechodniami. Dzieci i pacholęta, nie trwożyły się wcale. Ich śmiechy, krzyki i kwilenia niosły w obraz ten sennie ciężki, trwałe nośniki życia i szczęścia. Zajęte igrami uciesznymi i beztroską swawolą, korzystały z młodych swych chuci w całej pełni. Nim na powrót cofnąłem się do powoli nagrzewającego się mieszkania, pozdrowiłem jeszcze ochoczo, oblicze sąsiada z naprzeciwka, który palił fajeczkę na parterowym tarasie u stóp małego angielskiego ogrodu. On był malarzem życia i piękna. Ja poetą mroku i żałoby Widać w złej godzinie umysł mój wywołał to słowo z niebytu, letniej, delikatnej atmosfery. Żałoba - wkradła się gwałtem niczym obca armia. Jak skuteczny, cichy złodziej do tego pałacu beztroski. Nagle znikąd nadpłynęła burzowa, ciężka pełna wodnego balastu chmura, skutecznie otoczyła swym srogim jestestwem tarczę radosnego słońca. Kto żyw, uniósł swe oblicze na niebo teraz stalowo szare i mętne. Chmura wygrażała ludziom i ziemi. Choć nie wyszedł z niej ani jeden grzmot. Ani jedna kropla deszczu nie zmąciła wysuszonej na wiór, pełnej pyłów i lekkich drobin gleby. Wtem kolejny nagły i przewrotny ton dał o sobie znać, ostrym, nachalnym dźwiękiem. Na skraju prowadzącej na południe ulicy, stał od wieków mały, murowany kościółek z kaplicą. Ciszę przed burzą, przerwał dźwięk jego dzwonu. Groźny, głęboki, hipnotyczny tembr jego serca tak dalece bardziej okrutny w odbiorze niż radosne, ratuszowe kuranty zegarowej dzwonnicy. Bił smutno, przeciągle. Wtem odrzwia świątynne rozwarły się jękliwie, skargą zastygłych zawiasów. Zdać by się mogło, że tak ten obraz zastygnie na wieki ku zdziwieniu mieszkańców. Lecz wreszcie, ujrzałem dobrze postać księdza, który pewnym, sprężystym krokiem przekroczył święty próg. Dierżył w dłoniach, wysoki, drewniany krucyfiks. Zatrzymał się u schodów widać czekając na kogoś. Po krótkiej chwili, wychynęło na zewnątrz kilku starszych, lekko podgarbionych jegomości w steranych już i przesianych marynarkach. Stanęli, robiąc widać miejsce kolejnym za sobą. Ludzi było już jednak tylko kilkoro w tym dwie, starsze już kobiety. Wszyscy na czarno odziani, z głowami opuszczonymi w zadumie. Wyglądali jak te kruki cmentarne, które gnębią żywych z dachów grobowców i desek nierówno zbitych krzyży o chlebową jałmużnę ku zbawieniu dusz czyśćcowych. Wreszcie w kompletnej ciszy wyniesiono, sosnową trumnę bez zdobień. Wsparło ją czterech, silnych chłopców, najpewniej pomocników grabarza. Uszli z nią do podnóża schodów i złożyli z czcią na wcześniej podstawiony wóz. Powoził nim wikary. Ksiądz wyszedł na czoło konduktu, zaintonował pieśń pogrzebową i wszyscy ruszyli tropem zmarłego po wybujałym, krzywym bruku w stronę mojej kamienicy. Dzieci ucichły, spętane uściskami matek i babć, które nagle pojawiły się u ich boków by zmarły mógł odejść w godności i spokoju. Dżentelmeni i ich damy, chronili się na granicach ulicznego rynsztoku, spuszczając głowy i odprowadzając duszę zmarłego znakiem krzyża. Starsze przekupki, wyciągały z tobołków i fałd ubrań różańce i krzyżyki, przystawiając je do ust, sączyły wyschniętymi wargami, słowa modlitw, żegnając się z dewocką natarczywoscią. Gdy kondukt kroczył pod mym oknem spojrzałem raz jeszcze ku tarasowi z ogrodem. To co ujrzałem, wprawiło mnie w rozstrój i szaleństwo. Sąsiad nadal tam był. Widać gdy nie patrzyłem skupiony na pochodzie konduktu, on dopalił fajkę i rozstawił sztalugę z płótnem. Malował i to nie byle kto służył mu za modela. A była to Śmierć. Wysoka i dumna. Odziana w swój, najczarniejszej nocy płaszcz. Przywdziała maskę śmierci szkarłatnej. Pozowała z kunsztem jak najprawdziwsza diwa. Na tle krzaka pąsowych róż, które dałbym sobie rękę uciąć. Żyły pełnią kwitnienia, jeszcze przed kwadransem. Teraz opadły, uschły, zmarniały. Dotknięte zgnilizną. Obsypane czerwiami.
  5. Mój licznik żyć się wyczerpał. Musiałbym płacić słone sumy pieniędzy, by go nie tyle zregenerować co wzbudzić w nim nikły płomyk nadziei. A fatum tylko na to czeka. By go stłumić w popiele. Spalić wszystkie próby wyjścia już na starcie. Zresztą musiałbym stanąć w prawdzie. Obnażony i przegrany. Bez pewności w głosie. Siląc się na spokój. Snuć opowieści jak z najgorszego koszmaru. Dla uszu, które są nieczułe na ból jednostki. Zagubionej wśród labiryntu świata, którego nie sposób rozgryźć, będąc dzieckiem gotyckiej nocy, dekadenckiej, alkoholowo-lekowej samotni. Być nie duszą, nie ciałem a tchnieniem jedynie grozy. Mroźnym powiewem, wśród wilgnych i ciemnych korytarzy domów. Porzuconych i kalekich już od upływu wieków. O północy opuszczam bar i chwiejnym krokiem idę przez środek ulicy, pustej już i grobowo wręcz cichej, jak me serce. Bez emocji, których okazywać mi nie przystoi. Ruszam ku stalowej konstrukcji mostu. Na jego wąskiej barierce nie muszę stawać ani w prawdzie ani w kłamstwie. Przeciw sobie i bliźnim. Nie ma tu uszu, które nie potrafią zrozumieć, ani oczu które nie potrafią przestać oceniać. Jest tylko wezbrany nurt, zimnej jak trup. Zimowej rzeki. Niosącej w wirach kamyki i gałęzie ku zatraceniu. Zapomniałbym w tej ostatniej minucie. Rozpiąłem gruby, wełniany, czarny płaszcz. Z malutkiej wewnętrznej kieszeni na piersi, wyjąłem nieduży skórzany portfel. Gotówkę i monety posłałem w nurt. Tak jakbym wrzucał drobne do fontanny. Nie muszę myśleć nad życzeniem. Ono się właśnie spełnia. Życzenie śmierci. Drżącymi z zimna nie strachu palcami. Wyjąłem małe zawiniątko. Twoje zdjęcie. Urzekająco doskonałe. Jak portrety, które wyszły spod Twej uświęconej, anielskiej dłoni. Zatknąłem zdjęcie w szparze jednej ze śrub. Nie umiałbym skoczyć z Tobą. Najpierw rano odnajdą tylko to zdjęcie a może nie zwrócą uwagi. Przechodnie, kierowcy. Ci wszyscy głupcy. Ślepcy. Nie skojarzą. Dopóki rzeka nie wyrzuci wzdętego od rozkładu ciała. Gdzieś w gnilne, przybite do ziemi mokrym śniegiem szuwary. Lub zatrzyma się w lodowym zatorze, pod konstrukcją kolejnego z mostów. Twarzą ku toni. Może i Ty nieraz do tego czasu jadąc tramwajem z uczelni przez tłoczny most Anichkova. Tęsknym, zmęczonym wzrokiem, spojrzysz w dół ku rzece. I wspomnisz czule tego przeklętego poetę, który nie zabiegał w życiu o nic ponad Twe względy. Do diabła z rozsądkiem. Chciałabym wrócić do dni dawnych i znów kochać i wybrać sercem. Pomyślisz, ostatni raz posyłając mu wdzięczny i ciepły uśmiech. Wtem trup z trudem drgnął i oparł się o krę. Nurt i wolne, ciężkie bryły wokół obróciły go ku jezdni. Uniósł z wolna rękę i machał aż czerwone cielsko tramwaju nie zniknęło mu z oczu, skręcając ku kamienicom na Newskim Prospekcie.
  6. Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs i kierowca nie zamierzał nawet udawać, że nie chcę spędzać na postojach więcej czasu niż wymagała tego absolutna konieczność, polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji. Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi upadku swego człowieczeństwa. Traf a może i przeznaczenie wskazało tego wieczoru, że pośród tych wyrzutków można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem nie pasował tam wcale ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic. Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to, że myśli nad czymś natrętnie lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie, zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie, że pasażer wyglądał jak duch nawiedzający kabinę pojazdu. Wnioskować by tak można po tym, że odziany był w długi, sięgający kostek dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu o uciętym ledwie widocznym daszku. Autobus ruszył w stronę kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki jak i odwiedzających nekropolię żałobników. Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń nie miała śmiałości naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w niekoszonych od dawna trawach i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne. Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci. Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby, chcieć wysiadać na nim o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku. Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi. Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić a od jutrzejszego poranka, po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz. Jaki to wstyd, że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski, które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną. Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy. Z zadumy wyrwał mnie autobus, ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu. Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie i wiedząc, że to zjazdowy kurs ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie i wydawało mi się, że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej, wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki. Z narożnika wiaty wychynęła postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni natrafieniem na siebie o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy. Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie. Minął wiatę i skierował się ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem. Bałem się Drogi Panie życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy. Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.
  7. Staram się przyzwyczaić. Dlatego też każda ścieżka, mojego porannego spaceru, znajduję swą metę na cichym, rozległym mnogością pomników, skąpanym w zbawczym cieniu wierzb, ukołysanym martwotą nieskończonej żałoby, zasłuchanym w świergocie ptaków. Starym i zaniedbanym cmentarzu. Tutaj dusze już od bramy, wołają za mną wesoło. Zapraszają, bym choć przystanął lub przysiadł z nimi na skorodowanych przymogilnych ławeczkach. Bym podzielił się z nimi chlebem i napitkiem. Pobłogosławił im w ziemskiej nadal niewoli. A upiory skrwawione do stóp, posoką często nie swoją a złapanych podstępnie ofiar. Rzucają mi spojrzenia nienawistne ale i trwożne. Rozmywają się w jutrzni budzącej, ich węglami z piekła samego, malowane postaci. Demony spętane, modlitwami. Krzyczą lub śmieją się opętańczo. Z bezdni czarnych czeluści. Spękanych ścian grobowców. Idę na sam koniec nekropolii. Pod mur ceglanym wężykiem, okalający tę oazę wiecznego spoczynku. Srebrna furta w jego środku. Przez, którą umarli już przejść nie mogą. Mi jest jeszcze to niestety dane. Furtka skrzypi nie naoliwionymi zawiasami. Czy to Ty Aniele Śmierci po moją lichą duszę kroczysz? Umrzesz w swoim czasie. Dziś innego szczęśliwca ku zaświatom prowadzę. I dołączył do sunącego brukiem, długiego konduktu. Wszedł pomiędzy księdza dzierżącego jesionowy krzyż a głowę sosnowej trumny. Stanęli nad wykopaną świeżo mogiłą. Kapłan - Śmierć i wyznawcy sparaliżowani strachem - żałobnicy. A ja wracam ku temu po co przybyłem. Szukam pośród traw strzelistych i skupisk dorodnych pokrzyw. Miejsca spoczynku na swój rychły zgon. Wreszcie, pod konarem prawie wiekowego klonu, natknąłem się widać nie przypadkiem na jegomościa zrazu przedziwnego. Wyczułem, że nie z żywym wejdę w dyskurs. I był on najpewniej tutejszym upiorem. Był w moim wieku. Wąs miał jasny i strzelisty. Policzki zaróżowione delikatnie lecz zapadłe. A oczy czarne prawie. Wyrażające dozgonny smutek i rozpacz. Czoło wysokie a na jego czubku, zaczesane starannie słomkowej barwy, gęste włosy. Koszulę miał białą i o bogatym kroju. Szerokie miała rękawy i guzy przeszyte grubą nicią. Spodnie od garnituru czarne i pas w nich zapięty na metalową półokrągłą klamrę. Brogsy o nosku wąskim, wypolerowane na wysoki glanc i z okazałym przeszytym ażurem. Nie młodzieniec już ale widać że co najmniej dobrze jeśli nawet nie szlachetnie urodzony. Czym jednak raziła w oczy jego postać? Tym, że w miejscu serca znajdowała się dziura po kuli, która nadal jątrzyła się widać i upuszczała z siebie ciemną krew. Pan się nie martwi, nie boli mnie już. Rzucił żartobliwie, widząc gdzie wzrok mój uciekł. Najpewniej rozumuję, że szuka Pan dogodnej dla swej wygody kwatery. Jak mniemam tamte okazałe i bogate w detale i zdobienia grobowce nie wchodzą w grę? Doskonale, dodał po chwili pauzy. Dotarł Pan aż tutaj, do samego końca. Witam więc w kwaterze samobójców! Jak może Pan sam jasno stwierdzić, nam ostatnich honorów poskąpiono. Nie ma tu nawet lichych krzyży czy płyt o takich wygodach nie mówiąc, znów spojrzał wymownie ku okazałej reszcie nekropolii. Lecz jest tu spokojnie, cicho i nikt oprócz dzikich lisów czy z rzadka, bezdomnych psów tutaj nie zagląda. Nawet oni, wskazał na dusze, które przyglądały się tej rozmowie z bezpiecznego dystansu - nie zaglądają tu nigdy. Boją się klątwy tego miejsca. A my przecież jesteśmy może bardziej nawet ludzcy niż oni. A raczej byliśmy. Jednak my odeszliśmy bez rozgrzeszenia swego występku. Ale jakże było to dalej ciągnąć? Sam Pan zresztą to najlepiej wie i czuję. Inaczej by tu Pana nie było. W każdym razie. Pan pamięta te słowa. Kiedy przyjdzie ten dzień. Pan dobrze wie jaki. Może Pan tu przyjść o każdej porze dnia i nocy. Niech się Pan nie martwi ja już nie muszę sypiać jak onegdaj. Przyjdzie Pan tu i zrobi to co zamierza. Niech Pan będzie spokojny, jestem dżentelmenem i nie będę wścibsko podglądał ani złośliwie komentował. Wspieram Pana gorąco bo i ja jak Pan widzi mam to już za sobą. A później gdy już się to dokona, legnie Pan tu, kto wie, może i dokładnie w miejscu mej mogiły. Niech się Pan nie martwi, nie będę zły ani urażony. A potem zgnije Pan i zapadnie z czasem w mokrą ziemię. Kto wie, może trafi Pan do mnie. Będziemy spoczywać razem. O ile nie będą przeszkadzały Panu moje prochy. Tymczasem, daję już Panu spokój i czas do namysłu. Moje uszanowanie. Nie widziałem go już nigdy później. Nawet w dniu gdy przybyłem pod ceglany mur i rozłożysty, stary klon by zrobić to co musiałem wreszcie zrobić.
  8. Nikt jeszcze tego głośno nie powiedział. Tym bardziej cicho i skrycie zachowywali się główni zainteresowani Ale przecież każdy widział to w ich zachowaniu i bezstronnej, bezdennej miłości, uczuciu, gestach i wyznaniach. Choć nie należałem do tych co wolą żyć, życiem innych. Ani również nie należałem do tych, co uważali, że cudzą prywatność należy ochoczo gwałcić i deptać. Bo jest ona dobrem wspólnym, napędem do potoku plotek i nadinterpretacji To miałem ostatnimi tygodniami wrażenie, jakoby zbyt często sam uciekałem ku temu, by prowokować prawie niewinnie wyglądające sytuację, powszednie dla planu dnia codziennego. A to starając się odnaleźć chwilę wytchnienia od wielogodzinnego pisania, wsparty o parapet sypialni, natknąłem się wręcz natychmiast na ich splecione ciała u siedziska parkowej ławki. Trzymał jej dłonie alabastrowe przy swoich ustach i szepcząc zapewne słodki stek bzdur o nieskończonej miłości, obsypywał jej drobne knykcie pocałunkami. Nie widziałem jej twarzy. Jedynie burzę ciemnobrązowych włosów. Nie widziałem więc i oczu o orzechowej głębi, pod których władztwem, nieraz czułem się niewolnikiem zakazanego dla mnie uczucia. Ale nie musiałem widzieć. Wiedziałem doskonale, że przepadła już. Dla mnie i całego świata. Bo teraz tylko on i jego słowa były całym światem. Były jej ambrozją, którą karmiła serce i zmysły. Smutny to świat. Pełen makabrycznych absurdów. W którym to ktoś jego rangi urasta w hierarchii do postaci Boga. Dlatego Boże jedyny, jeśliś jednak gdzieś jest to chroń mnie przed takimi bożkami i ich zgubnym wpływem. Od innych mogłem dowiedzieć się tyle, że ona nie mówiła już o niczym innym jak tylko o miłości do niego. Był wręcz jej fetyszem. Szalonym uzależnieniem. Alkoholem. Nikotyną. I opium. Idealnym wzorem. Cudownym równaniem. Po latach ślepych zaułków I niewypałów, które miast lądować w centrum tarczy, raniły jej serce odłamkami obnażonych kłamstw. Wolałaby umrzeć. Rozpaść się na atomy niebytu, niż stracić go. Może i nie wiedziałem nic o miłości. Ale raz jeden poza tym, byłem świadkiem jak młoda kobieta miłuje kawalera w sposób równie szalony i bezwzględny. A mówią Ci podobni do mnie, że miłości nie ma. Sam twierdzę, że wyginęła wraz z postępem gorączki tych szalenie anty ludzkich czasów. A potem widzę, jej ogarnięta urokiem miłości twarz. I zamieram. Odrzucając wszystko co wiem i czego mnie życie nauczyło. Wątpię już nawet w grób. Bo może jeśli jest. To miłość mnie wyzwoli kiedyś z jego bezdni. Brednie! Zaczynam wątpić sobie. Wreszcie gruchnęła spodziewana wieść. Ślub i wesele pary młodej. Kto żyw. Proszony jest i mile widziany. Nie muszę chyba dodawać, że byłem jedyną osobą która jakimś wierutnym kłamstwem wykpiła się z udziału. Bo a jakże. Sama osobiście złożyła mi wizytę. I w delirycznie radosnym uniesieniu, wręczyła mi kopertę z zaproszeniem. Odmówiłem, broniąc się tym, że w podanym terminie czeka mnie pilny wyjazd z uczelni w związku z jakimś nad wyraz niecodziennym znaleziskiem w którego identyfikacji mogę pomóc innym archeologom. Przez chwilę przygasła. Lecz stwierdziła, że rozumie moje stanowisko i wie, że tak odpowiedzialna praca wymaga tego by się jej w pełni poświęcić. Tak jak miłość, pomyślałem zamykając za nią drzwi. Piłem na umór trzy dni i noce. Nie jedząc i nie śpiąc prawie. Czwartego ranka dopiero, objęła mnie zbawcza niemoc, utraty resztki sił, godności i przytomności umysłu. Zapadłem w pijacki sen. Śnił mi się otwarty, głęboki grób. Pusty i świeży. U jego szczytu, gotycki krzyż. A na jego zwieńczeniu kruk dorodny. Wsparty szponami o nagą, kremowej barwy czaszkę. Kruk miał jej orzechowe oczy. Uronił nawet łzę. Wpadła ona do grobu. W tym miejscu wyrosła po chwili. cudowna, biała lilia. Zbudziłem się zlany potem. Nie dla mnie weselne dzwony i taneczne pląsy. Dla mnie szczęk potępionych, piekielnych łańcuchów. I danse macabre z panią ostatecznej drogi i łaski. Która może i gardzi mną ale i nigdy nie zdradzi. I tak się zaiste stało, że kto żyw udał się na wesele. Odbyło się ono niedaleko za miastem. Były i tańce przy kapeli. I stoły zastawione najprzedniejszym jadłem i napitkiem. I kosztowne, eleganckie stroje i suknie. I zabawy i północne oczepiny. A więc Ty już od teraz stracona na zawsze. Zeszło wszystko aż do białego rana. Większość zaproszonych ulokowano w zajazdach i karczmach w pobliżu. Tak by nie musieli oni wracać i mogli odetchnąć jeszcze cały dzień kolejny. Zresztą większość przystała na to ochoczo bo planowano orszakiem odprowadzić młodą parę na powrót do miasta. I tak uczyniono. Na przód posłano bryczkę biało złotą, którą powoziły cztery kasztanowe ogiery, przybrane w ozdobne dery, pióropusze i nauszniki. Para młoda okupowała ławeczkę zaraz za postacią przybranego we frak i cylinder woźnicy. Orszak powoli zbliżał się najpierw do rogatek miasta, potem objechał przedmieścia, wreszcie chcąc wtoczyć się na rynek od ulicy Kowalskiej, został nagle przyblokowany przez rozklekotaną furmankę o ledwie trzymających się kupy osiach. Furmanka była omalowana czarną farbą I równie kara klacz powoziła nią. Na zydlu w furmance siedział miejski grabarz. Na widok roześmianego i gwarnego orszaku weselnego, chciał zawrócić konia by nie przynosić pecha młodej parze przez przecięcie ich drogi. Klacz jednak w proteście stanęła dęba i z głośnym rżeniem mimo ciągnięcia za uzdy nie ruszyła się o cal. Chwilowy zator wykorzystał pan młody by rozmówić się z grabarzem. Pech to okrutny gdy śmierć komu drogę przecina. My wracamy z miłością, pieśnią i tańcem. By dzielić się naszym szczęściem z całym światem a Wy pracujecie dla kostuchy co wytchnienia dać nie może nawet w dniu tak błogosławionym i pięknym. Widzę klepsydry kleicie. Kogóż to śmierć w tany porwała skoro wszyscy u nas tańczyli i nie pomarli od tego? Grabarz z posępna miną wydzielił jedną zapisana klepsydrę z małego stosiku i podając ją panu młodemu rzekł. A juści nie wszyscy u Was bawili. Bo nie skorzy byli ku temu widać by się uciesznym chuciom oddać gdy im serce z bólu krwawiło. Przedwczoraj gdyście najpewniej zasiadali do wesela, nasz literat i historyk. Zamknięty w swym mieszkaniu Strzelił sobie w skroń. Znaleziono go rano martwego w fotelu. Nie miał rodziny. Nie miał przyjaciół. Ale proszę o to zaproszenie na jego pogrzeb. Na dziś na godzinę czternastą. Rad będę w jego imieniu Was widzieć na cmentarnym polu. Bo niegodne jest aby człowiek co był sam przez życie całe i sam odchodził z padołu. W asyście jedynie księdza, grabarza i urzędnika. A więc wstąpcie na śmierci wesele. Miło mu będzie powitać Was wszystkich. Z tymi słowami uderzył z bicza i klacz poszła usłużnie przed siebie, zostawiając orszakowi wolną drogę i wolny wybór. Ku ostatecznej decyzji.
  9. wkręć mi się żywym mięsem w kanał o wąskim świetle zanim się w nim rozsmakują blade tłuściutkie czerwie a potem ja w otwór ci wbiję czerwoną strzałkę ze śliną i ciepłem wilgotnym rozpuszczę to co na zębach ostygło
  10. Mimo wszelkich porażek i rozczarowań, czasami jednak sobie samemu zazdroszczę. Gdy widzę gonitwę innych. Ich samolubne wyścigi po przemijające doczesne głupstwa. Ich udawane uczucia i względy. Byle tylko dowartościować swoje wybujałe ego i nakarmić potwora, który gnieździ się w każdej ludzkiej, zepsutej duszy. I jeśli piekło istnieje to jest ono ziemskim wyrokiem i więzieniem. Diabeł jest prostym człowiekiem, niczym innym. Dlatego mnie nie interesuje walka dobra ze złem. Dobra z jeszcze większym dobrem. I zła z jeszcze gorszym złem. Mnie anioły i demony nie krzyżują i nie proszą bym błagał o łaskę. Nie koronują mnie w soborach i nie wychwalają mego imienia ponad to boskie. Bo ja tylko żyję. Jedynie trwam i oddycham. Nic ponad to. Nie interesuje mnie świat i nic co po nim kroczy. Nie znam współczesnych zabaw i gier. Nie toczę dysput. Nie flirtuję i nie gram żadnej roli w teatrze życia. Jestem tylko skałą, omszałą i szlifowaną wiatrem dziejów planety. Dla mnie mrugnięciem są dni. A sekundą, całe pokolenia. Skały nie mówią. A może dane plemię, które tu ostało, nie potrafi słuchać. Skały nie wędrują. A i tak wiedzą więcej niż Wasi współcześni szamani. Zasnąłem w transcendencjalnej medytacji. Nie podlegam upływowi czasu. Nie dla mnie starość i jej bolączki. Nie dla mnie choroby kąśliwe i epidemie. Mnie żywią soki pierwszego drzewa i jego owoce. A jeśli kiedyś umrę. To umrę. Legnę bez życia na zatopionym w błocie ugorze, bez wspomnień ani żalu. Jeśli czegoś szukam to odpowiedzi i pytań. Wiedzy bóstw przedwiecznych. Wyrytych na ścianach kaplic w ich monumentalnych, kamiennych stolicach, u zarania czasu. Nie podnieca mnie mord, krew i bezduszna wojna. Nie mieżchwi nerwów, letargiczny ład i spokój. Codzienność jest dla mnie niczym ponad stan ulotnej udręki. Ja dla ludzi cieniem. A oni dla mnie pyłem. Skazanym na zagładę w jednym, nic nie znaczącym jestestwie. Skała nie nosi blizn ani ran. Nie umie kochać i czuć. Każdy dzień jest dobry by umrzeć. Patrzę jak srebrny ptak wysoko na niebie, zwalnia jak wytrawny łowca. Warkot jego silników odbija się echem w powietrzu. Luk bombowy otwiera się dokładnie nad zatłoczonym, porannym szczytem centrum miasta. Każdy dzień jest dobry by przyjąć godnie śmierć. Ptak, wyrzuca z siebie tylko jedno małe zawiniątko. Zegar cywilizacji stanął na zawsze. “Na kształt tysięcy słońc, nagle wśród niebios rozbłysłych, rozjarzyła się chwała najwyższego Pana”. I ustał chorał aniołów i świętych. I cisza kompletna zapadła nad padołem ziemskim. A ludzkość stała się dymem jeno siwym. A świat osadą tych dymów. Pośród pożogi pożarów i martwotą śmierci zapadłych rumowisk, tylko skały stały niewzruszone. W ruinach. Patrząc bez żalu na schyłek kolejnej cywilizacji.
  11. Potrafię istnieć jedynie w lęku pierwotnym i chaosie marazmowych, zimowych wieczorów. Zatruty, niemożnością odmiany straconych lat. Ukryty przed światłem, które zamiast ciepłym promieniem otoczyć duszę, wypala ze mnie cząstki człowieczeństwa. Gdybym choć podejrzewał po co, ciągle tańczą mi nad głową tarcze słońca i księżyca. Migocą gwiazdy, przez pył początku czasu. Gdybym mógł to chciałbym wyjść ze swego cielesnego więzienia. Doczesność mnie goni. Tonę w stertach codziennych sprawunków. Lecz nie dla mnie ludzkie sprawy i dole. Ja potrzebuję swego boskiego wręcz zajęcia. Ucieczkę w świat ułudy i cudu istnień. I mogę tak trwać w transie aż do zaśnięcia. Dla Ciebie nic nie znaczą te karty zapisane. Te słowa otuchy i uczucia. Elegię i hymny do Twych oczu i węgielnych, turmalinowo błyszczących włosów. Ty chcesz rycerza a nie poetę. Piękno i kunszt atletycznych, antycznych herosów. Piękno uśmiechu, twarzy bożka o herubinowych, kręconych włosach a nie chichot szaleńczy bestii. Umorusanej w mogilnej ziemi, złaknionej krwi swoich prześladowców. Przemierzającej bagna cuchnące siarką i lasy martwe ze ściółką wyściełaną kośćmi, zawleczonych tu z dawna dziewic i strażniczek świątyń. Czy widziałaś kiedyś jak żeruję wilk? Jak wychyna się nagle z mroku, pośród owocującej bogato czeremchy. Jak ślepia jego błyszczą, niepohamowaną radością na widok, bladego, stężałego ciała, żałobnie podświetlonego, srebrzystym ogonem światła pełni. Nos jego najpierw przy ziemi, sprawdza czy czuć już niezachwiany wyrok litościwej śmierci Później węszy wokół ciała, łaknąc wszystkimi zmysłami, delikatnej, słodkiej zdobyczy. Przednimi łapami wskakuję na nieruchomy żywot i pysk wtula w gładką skórę szyi. Krew u ofiary zamarłą na wieki już taflą nie burzy się w tętnicach. Szorstkim jęzorem zlizuję, rześką i zimną rosę z napiętej skóry. Wreszcie siada ochoczo na ofierze i wgryza się kłami w narkotycznym wręcz uniesieniu. Ścięgna i żyły pękają bez trudu. Pazury rozorują młodość i sprężystość piersi. Tylne łapy posuwistymi szarpnięciami, tną jak nóż delikatne pasma podbrzusza. Po wszystkim bestia schodzi z ofiary, triumfując nad je zbeszczeszczonym truchłem. Spełniona i radosna, zadziera łeb umorusany w ciemnej posoce. Lodowy wicher, dmiący od bezkresu puszczy. Zastygły, mroźny księżyc, odbijający echo śmierci. Wczesnym brzaskiem po miejskim bruku niesie się cichutkie stąpanie łap. Bezdomny kot, zbłąkany, zerwany z łańcucha pies? Czy tylko cień, cichcem odbijający się na węgłach i witrynach. Zaciągnięty przez, przeciąg kamienicznej bramy. Bezszelestnie mknący po spirali schodów pod znajomy adres. Legatus Mortis - u Twoich drzwi. Przy drzwiach Twej alkowy. Poblask, tchnących żądzą mordu oczu nad Twym pogrążonych we śnie ciele. Dotyk przeraźliwie lodowatych i mokrych,futrzanych łap na Twych krągłych biodrach. Charkot, zgniłego oddechu nad rumianym policzkiem. Pierwszy promień słońca przebił się przez, zakurzone, brudne szyby, grubych okiennic. Padł na Twoją anielsko wyrzeźbioną twarz, Twój luby chrząknął niezrozumiale przez sen i cofnął gorącą, żylastą dłoń z Twoich ud, legnął wygodnie na wznak. Otworzyłaś szeroko oczy. Odwróciłaś się i tuląc się jak kotka obdarowałaś go soczystym pocałunkiem, jedną ręką brodząc po jego wyrzeźbionym brzuchu a drugą zatapiając w jego jasnych lokach. I on otworzył oczy oddając Ci pieszczotę w całej pełni. Przez mgnienie wręcz, kształt jego żrenic zdawał Ci się dziwny i zwierzęco obcy, lecz po chwili i one zaznały kojącego blasku poranka. Wtedy to czar prysł. Nastał dzień.
  12. Po przebudzeniu. Otwieram leniwie, szare jak popiół ze spalonych marzeń oczy. Komendy z wolna dochodzą do przeboćcowanych uszu, wyczulonych na krzyk ale i głęboką ciszę. Dzwonki i gwizdki oficerów, pobrzmiewają ostrym jazgotem. Czasami zagłuszają nawet jęki, kalekich pobratymców, którzy w kałużach krwi, potu i błota, wykopanych z mozołem okopów. Drwią ze śmierci. Nie chcą się poddać. Choć ich skrwawione kikuty oderwanych kończyn lub strzaskane odłamkami pocisków oblicza, szczernione pożogą wszędobylskiego ognia, dalej tchną, niegasnącym zarzewiem życia. Nienawidzę tego życia. Życie mnie zabija. I tylko dlatego chcę wstać i walczyć. Zawsze na przekór nawet swojemu rozsądkowi. Muszę cały dzień błądzić w labiryncie okopów. Mijać tych, którzy są mi obojętni. Ja jestem im obojętny. A może wszyscy jesteśmy ofiarami wojny z życiem i jego przygnębiającą pustką egzystencjalną. Śmierć wystawia swoją ogołoconą z włosów i skóry głowę z okopu wroga. Śmieje się ze swojego najdzielniejszego żołnierza. Wabi i kusi. Ponagla i błaga. Droczy się bym bez strachu opuścił bezpieczne schronienie i puścił się gnany znużeniem bytu ku liniom kolczastego drutu z upiętymi na zwojach co kilkanaście metrów przeciwpiechotnymi minami, wypełnionymi wspomnieniami dawnych dni traumy w postaci ołowianych kulek i ze szkła tłuczonego powstałych szrapneli. Nie jestem już nieobytym młodzikiem. Jestem na wojnie z samym sobą od kilkunastu lat. Uśmiech śmierci to pułapka. Życie wcelowało w moje schronienie, lunety karabinków. Wszędzie wokół są snajperzy. Depresja, lęki i nerwica. Najgorzej jest wreszcie ulec i wyczołgać się w stronę beznadziei. Tej ziemi nie mojej ani niczyjej. Z uczuciem pustki. Nie czuć już kompletnie nic. Nawet tych wchodzących gładko w ciało pocisków. Mam tyle ran, że już nie zwracam uwagi. Wreszcie czyjeś dłonie wciągają mnie za mundur do kolejnego leju po jakiejś uczuciowej, związkowej bombie. Pełno w nim nigdy nie zastygłej krwi. Ona patrzy na mnie martwo. Oparta plecami o nasyp. Jej włosy w nieładzie. A ręce rozrzucone. Na czole nikły ślad. Przestrzelony na wylot. Chociaż śmierć jest sprawiedliwością. Zdejmuje chwilowo zbędny hełm. Obracam go nerwowo w dłoniach. Żyj by umrzeć. Papieros i as pik. I właśnie dokładnie to robię każdego dnia. A wieczór. Wieczór jest wyczekiwaną ciszą. Sielską i spokojną. Front milknie a do głosu dochodzą ciche rozmowy żyjących jeszcze nieszczęśników. Wielu trzyma w brudnych, poranionych dłoniach, białe koraliki różańców. Inni całują srebrne krzyżyki. Nie wiem czy modlą się o życie czy o szybką, bezbolesną śmierć. Co dzień jest nas tu coraz więcej. Nieważne ile istnień pochłonie życia front. Rakiety sygnalizacyjne ulatują w ciche, bezchmurne niebo. Zielone, fosforyzujące światło miesza się z czerwienią rac. A ja kończę pisać przy prawie rozładowanej latarce, pożegnalny list, którego i tak nikt nigdy nie odczyta. Lubię samotność wieczorów. Strzelcy usadowieni w swych kryjówkach są wtedy widać ślepi. A ja czuję radość i euforię, że jutro znów zbudzą mnie bym szturmował bez sensu i celu kolejne transze życiowych kolein. Patrzę na pełny i srebrzysty księżyc. Czasami widzę w nim istotę wyższą. Po cóż to ciągle przechodzić? Nikt mnie i tak nie zrozumie. Nigdy nie będę przez nikogo pokochany.
  13. Siedzę na blanku wieży ze sztyletem w dłoni. Wdycham odór pychy, śmierci i brudu tego miasta. Ponad mną, wolność unosi się w przestworzach niebieskich. Anioły zapraszają na swe białe obłoki. Czekam na Ciebie. Powietrze zaczyna smakować niczym miód. Będzie mi go brakować. Czekam. Zmierzch okrywa szczelnym całunem moje oblicze. Zbliża się moja godzina. Staję na krawędzi. Obracam rękojeść w palcach. Słyszę za sobą ciche stąpanie. Wiem, że patrzysz na mnie. Niemal czuję Twe usta na karku. Dotykasz swymi białymi skrzydłami mych boków. Angeliso! Me Słodkie Eldorado! Boski Demonie! Dociskasz dłońmi zimną klingę do mego gorącego ciała. Metal przechodzi łatwo przez bezbronne serce. Ach! Jakże wspaniała jest śmierć w Twych ramionach. Widzę przez śmiertelną mgłę jak odlatujesz w niebiosa. Czekasz w powietrzu na mnie. Czuję wyrastające skrzydła, jak kwiat narcyza. Unoszę ciało w powietrze. Piękny, lucyferski aniele. Zabierz mnie do grobowych podziemi.
  14. Widzisz pomniki i budynki, bardziej rozwiniętych i mądrzejszych od nas współczesnych, wyszkolonych wiedzą z gwiazd przodków. I myślisz wtedy tylko o tym jak zachować byt swój na Ziemi. Jak wytworzyć w genach stworzenia, nie podlegająca atomom przemijania, czystą, niepokalaną krótkowzrocznością umysłów, nieśmiertelność. Fundamenty świata są jedynie kruchą podwaliną. Trwałych celów i pragnień w jego ogrodach szczęścia nie buduj. Świat jest przeżarty zgnilizną wartko umykającego czasu. Jego wskazówki jak brzytwy, tną nasze żywota i ciała w grzechu ostałe, zanim zdołamy zrozumieć cel i przyczynę wędrówki. Tak mnie więc śmieszą Wasze ludzkie problemy. Obowiązki, sprawunki, prace i uczucia. Mówicie, że marnuje czas na depresyjne, łaknące łez zapisy strof nigdy nieukończonych poematów. Lecz ja to rozumiem i wiem. Czas bywa mi wrogiem. Lecz i przyjacielskie wizję mi w marzeniach sennych tworzy. On mnie scali dnia pewnego z ciszą absolutu. Często śnię. Stoję w ogromnym, eklektycznie urządzonym hallu ukochanego pomieszczenia. Miejskiej biblioteki. Lecz nie współczesnej. A tej gdzie unosi się aleksandryjski duch. Gdzie pergaminy, kruchym pękaniem obwieszczają, że chcą być odczytywane przez me starcze oczy. Gdzie kurz zalega w zatęchłym powietrzu, jego drobinki uniesione falą mego oddechu, wirują jak gwiazdy w ciemnej materii tajemnicy. Oliwne ogniki lamp, prowadzą ku działom zapomnianym. Skórzane oprawy ksiąg, których treść wpędziłaby każdy ludzki umysł w odmęty szaleństwa. Ja znam jednak ich bluźniercze treści, obojętnie w jakim języku, ziemskim czy nie je ongiś spisano. Lecz czy znajomość prawdy, daje mi prawo decydowania o losie tych którym zagłada pisana? Nie. Bo jaką wartość ma coś spisane od początku na zatracenie? Wszystko przeminie z czasem. Kto wie, może i śmierć kiedyś skona. Zagoniona w ślepy zaułek wszechświata. Zagryziona i rozorana pazurami swych przybocznych demonów. Dlatego ten sen daję mi wiedzę o świecie. Postrzegam rzeczywistość jako nieustannie pracujące, zapatrzone w małostkowości konsumpcyjne, mrowisko dusz czyśćcowych. Jako ul szemrzący groźnymi na pozór modlitwami kamiennych serc. Dla mnie to tylko fikcja. Mistyfikacja i oddalanie nieuchronnosci faktów. Tej nocy znów byłem w dziale ksiąg zapomnianych. Nie przywitały mnie jak zwykle stosownie ułożone i zwinięte pergaminy. Mrok był chaosem. A maska chaosu czaiła się w mroku. Zimny, wilgny przeciąg, szargał mną z kąta w kąt. Ledwo dotarłem do regałów. Nieocheblowane równo deski były martwe od dawna. Nie pamiętałem by kiedykolwiek były tak trupio zimne. Palcami jak ślepiec, gładziłem znajome grzbiety. Były z innej skóry. Tożsamej. Lichej. Ludzkiej. Tylko jedna księga biła ciepłem. Jej serce nadal pracowało. Kiedyś nadano jej duszę i imię… Nieistotne jest jej miano bo i tak treść w niej zawarta niesie ze sobą zagładę wszystkich znanych światów. Otworzyłem ją po omacku na stronie na której starożytne byty złożyły swe znaki. Wtem podmuch wiatru przeszedł w prawdziwy niszczycielski huragan i uniósł mnie ponad szczyty regałów, wypchnął do hallu i rzucił przez niewielki świetlik w dachu ku opiekuńczej, wiecznej nocy płaskowyżu. Maska chaosu ostatni raz napłynęła z niebytu ku mnie i zaśmiała się ze słowami. Ul jest martwy. Po przebudzeniu rzuciłem się naprędce ku oknu. Zerwałem zasłonę i firany i stanąłem oko w oko ze śmiercią. Ul był martwy. Pełen ciał robotnic. Zezwłoków, brudnych trutni. I pozbawionej korony królowej. Odtąd ul był moją samotnią. I cieszyło mnie to. Na tyle by pewnej nocy, trawiony obłędem koszmarów I niekończącym się śmiechem masek chaosu. Udałem się w martwe szczyty gór. Ukryty wśród kłębiących się chmur, rozogniony bijącymi u mych stóp blyskawicami. Osaczony jarzmem szaleństwa. Rzuciłem się wprzód ku bezdni nowego koszmaru.
  15. Lawina skalna schodzi w mgielną, skąpaną w jesiennych barwach, głęboką dolinę. Kamyki, skały, całe góry, wolno, powoli brną ku mnie z każdym rokiem szybciej. Nie przyjdą jednak dusze tych, których zabrały, zdradliwe pod śniegiem i lodem ukryte rozpadliny. Dusze spadających przez horyzont śmierci. Tafli, nieprzejrzystych, czarnych przepaści. Teraz za oknem, jedynie spadają, zaschnięte już liście. Szlaki rozmył w kałuże mętne, płacz deszczu rzęsisty. Cicho jak na cmentarzu. I tylko skomlą cicho, żałosną pieśń. Zamknięte w kojcach, pasterskie psy. Dziś rocznica. Gdy zgasłaś, złożona niemocą choroby w mych kochających ramionach. Teraz chcę jedynie patrzeć przez okno na Twój grób. Zasypany barwnym listowiem. Ze świecą wetkniętą w róg nagrobnej tablicy. Będę patrzył aż skruszeje do cna. Jak ten dom nasz rodzinny o którym tylko śmierć pamięta a Bóg widać zapomniał. Zapadnie się we mnie dusza przeklęta do wymiaru osobliwości. A pająki uplotą mi z kurzu i pajęczyn długie, siwe włosy. Nie szukam już życia w biegu jednej z głośnych, pełnej radości i zabaw metropolii. Kiedy mnie woła, krzyży drewnianych jęk. Ustawionych na ziemnych mogiłach. Opadnę jako dym ze świec, na wilgne od przymrozku przedświtu, ściany marmurowych grobowców. Zasnę na wieki jak inni. Ukołysany ciszą, pozostawionej na uboczu, zabytkowej nekropolii.
  16. Mróz się niesie w borze, Knieja w kożuchu z bieli, Ścieli mi koce na łoże, Panna blada z zawiei, Nagie jej stopy w puchu, Szkarłat ma po kostki, Kładzie mi na brzuchu, Lodowatą dłoń z troski, Srebrzą się jak perły, Oczy bielmem skryte, Na głowie wianek przymarły, Usta czerwono krwiste, Daję jej czarną różę, Wkłada ją w bujny bukiet, W ramionach się zanurzę, Ból koi i mój smutek, Widzę własne tchnienie, W mrozie ulotną parę, Niknie o mnie wspomnienie, Mocniej się tulę w Marę, Jestem już równie zimny, Odsuwa mnie od piersi, W łożu mym kamiennym, Nie boję się już Śmierci.
  17. Grób nieznanego poety skąd się wzięła ta mogiła czyje kości w sobie kryła Ile mogło minąć wiosen nim znalazła się wśród sosen krwią i pyłem przybrudzona głuchą ciszą ozdobiona gdzie bukiety się podziały czy tu znicze ongiś stały zali jeszcze kto pamięta że tu żałość mchem muśnięta leży w pnączach dzikiej flory raptem drozdów zna utwory ile w świecie takich dusz których ikrę osnuł kurz łączy je to jedno miejsce w którym pamięć plecie wieńce gdzie w agonii pada nadzieja póki śmiertelnik czerń przywdziewa gdzie cień ducha niesie w czeluści dopóty kto z serca ostatek wypuści co się w ludzkim sercu kryło kiedy kruche jeszcze biło wszystko to ukryte w wersach w podlewanych łzami wierszach to poetę tutaj skryto godność jego mchem przykryto wiecznie żywe co się tliło serce rymy krwią kreśliło w piórze płonął krzyk rozpaczy słyszy ten kto krzyż obaczy własnym sercem co głębokie jako woda wnet szerokie co by cierpiało z ginącymi kwiatami co by płakało z cudzymi łzami
  18. Me uczucia opięte w mroku odcieniach Zmysły moje w samotności niciach uwikłane Jedynie przed twym licem, ożywam ma lubo Tyśże me bóle leczysz i rany zasklepiasz Po twą bliskość w czułość odziany wyruszam Pod nocy nieboskłonami się skrywam By nierządnością miary nas nie ceniono Spętać cię frasunkiem bym nie zdołał Wśród pnączy bluszczu, mnie wyczekujesz Ułożona pod ciemną fasadą spoczywasz Twego ciała chłód, owijam mymi ramionami Po twej szyi wspinam się ciepłymi ustami W pomroku pleśni, się w tobie zanurzam Na wieki z tobą w tym łożu zapadam Niech cisza naszą pieśń miłości śpiewa Gdy śmierć jak welon nas dwoje okrywa
  19. Cóżżeś uczyniła, ma miła, pod lipą? Skóra pęka z żalu, serca bicie słabnie. Skradłaś je w blasku lichego piękna, Słowem szkaradnym ugodziłaś strasznie. Me usta spękane lgną do twych wilgotnych, Lecz ty uciekasz jak sarenka w rosie. Podążałem za zapachem twym zgubnym, Ścieżką zwodniczą, w noc ciemną, bez końca. Sztywno spoczywam w grobie nieznanym, Martwy złożony w ziemi chłodnej, cichej, Okryty liśćmi, jesiennymi snami – Pod lipą, gdzieś między dniem a nicością.
  20. Z twej czaszki sączy się szkarłatna krew Spijam ją, sunąc wśród krwinek zgrabnie W szyję się wbijam, sztyletami bladymi Bursztynem spowite, wartością podniosłą Ongiś z lustrem spękanym się poznałem Miła mi wtem, sekret wiekowy zaznała W noc smolistą, światła gwiazd pękły Z wrzaskiem spadły w grzęzne moczary Strachem opięta, do drzwi przyległa Czerwień w ślepiach mych rozpłonęła Tępo opadła na posadzkę chłodną W posoce leżę, ze snu ją wzbudzając
  21. Tam gdzie było istnienie ruchliwe i wielobarwne Nieistnienie przegląda się w potłuczonym lustrze ciemności Nie pozostawiając miejsca na wątpliwości Pustka po bytach wypełnia sobą czasoprzestrzeń Nieistnienie przegląda się w potłuczonym lustrze ciemności Z uporem godnym lepszej sprawy Na rozwalonym chodniku leży niepotrzebna nikomu parasolka Tam gdzie było istnienie ruchliwe i wielobarwne Z uporem godnym lepszej sprawy Pustka po bytach wypełnia sobą czasoprzestrzeń Nie pozostawiając miejsca na wątpliwości Tam gdzie było istnienie ruchliwe i wielobarwne Nieistnienie przegląda się w potłuczonym lustrze ciemności Pustka po bytach wypełnia sobą czasoprzestrzeń Nie pozostawiając miejsca na wątpliwości Z uporem godnym lepszej sprawy Na rozwalonym chodniku leży niepotrzebna nikomu parasolka
  22. Woda księżycowa Odkąd Cię zobaczyłem, świat zamarł w pół kroku, czas zatrzymał się w kadrze, jakby bał się amoku. Kwiaty, choć szczere, choć piękne bez końca, Moje myśli potrzebują garstkę Ciebie, nie promieni słońca. Rozmyślam w ciszy, słowa gubią swój rytm, jak odnaleźć drogę, byś był jedyny? Nie mówię nic, bo każde zdanie wydaje się zbyt małe, zbyt puste, zbyt słabe. Powiedz mi, proszę, co robić, jak być? Jak nauczyć się Ciebie, by miało to byt? Dwie dłonie-pragnę ich światła, to w nich kryje się ratunek dla świata. Jesteś jak woda, co blaskiem księżyca przepływa cicho przez moje sny. Ocal mnie-tylko Ty prawdziwy, Twoje ręce są moim kluczem do życia. Moon Water From the moment I saw your face, The world stood still in time and space. The clock froze tight, afraid to spin, As if it feared what burned within. The flowers bloom, so pure, so bright, Yet still they lack your gentle light. My thoughts don’t need the sun’s warm glow, Just you—no more, that much I know. I sit in silence, lost, confused, Each word I find feels worn, misused. How do I learn? What should I say, To make you mine and find a way? Your hands hold light, so soft, so true, Within them lies the world’s own hue. Like water bathed in moonbeam’s gleam, You drift so gently through my dream. So save me now, my heart you keep, Your touch’s warmth runs soft and deep. You are the key, the light, the air— With you, life’s meaning lingers there.
  23. Wiersz powstał po lekturze: Gerber, do Różewicza II Czekamy wszyscy dzieci, młodzież, dorośli na kres dni, życia koniec wraz z wiekiem bardziej świadomi albo nieświadomi - od starości Codziennie zbieramy: sekundy, minuty, godziny uśmiechy, smutki i stany przejściowe Trzeba się cieszyć z tej możliwości danej raz, na jakiś czas trzeba wierzyć: w ciepły wiatr, uczuć nurt głębie słów, w chwilę i jej czar Co nam innego pozostało? lepiej zapomnieć zegara tykanie... wyjść z domu, iść jak najwolniej Słońca promieniem skórę karmić i się nie martwić, z tym się zdąży Czekamy wszyscy taki nasz los, od pokoleń i tak będzie, albo nie będzie wszystko w naszych rękach i drodze
  24. No i co tak wisisz Nie jest Ci smutno? Się podziałeś... Zbyt trudno. Całe życie przed Tobą Mi trochę szkoda Ale odeszłaś... Za młoda. Teraz leżysz w trumience Zwróciłeś uwagę mamy Nic ci po niej... Niekochany. Złudnie wierzyłaś Że będzie ratował Jednak zostawił... Podsumował.
  25. Ona nie wie czy dalej kocha, nie wie co czuję, kiedyś cieszyła, dziś w serce mnie kłuje, nie wiem co z tym zrobić, gdyż nadal ją kocham, chciałbym umrzeć spłonąć odpłynąć gdzieś w otchłań, w pustkę się zmienić, owa w mym sercu teraz gości, nie ma w nim już ani krztyny szczęścia czy radości, chcę umrzeć zniknąć lecz śmierci się boję, co mam robić? - nie wiem we własnych łzach tonę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...