Któregoś dnia zorientowałem się, że mnie nie ma.
poszukiwania nic nie dały, zabłądziłem. W sobie.
zażyłem lek, jak to mówią, niektórych wyleczy,
czy był nieprzyjemny? nic takiego nie miało miejsca,
żyło mi się po nim lepiej, przez chwilę, może godzinę,
trudno powiedzieć, czas przestał mieć znaczenie,
widziałem wtedy z balkonu wielką płytę,
to też się nie zmieniło, widzę ją każdego dnia,
leżało mi się tak samo, może wyraźniej słyszałem,
sporo mówił kolor czerwony, biały milczał,
zapach firmaki wykłócał się o miejsce w palecie,
dźwięk piosenki był odważny, zbił zielony,
sam pokój chyba się czegoś bał, ściany się tuliły,
fotel zakręcił się w rytm błękitu nieba,
chyba on wpadł do mnie na herbatę, bo padało,
w ogóle dzień był przebrzydły,
nie mam kwiatów, więc co chcą te nasturcje?
ktoś je przyniósł, zostawił na stole?
jak szedłem po wodę, bo zaschło mi w gardle,
za tą latarnią, co rzucała światło do - re - mi - fa,
zadałem sobie pytanie, czy lek mi pomóg,
no ale niestety - wszystko pozostało takie samo.