Śnieg jak posąg ramionami trzymał
chmury kredkę i wychodził świat
długi bardzo jak rzeka lub szyna
w drzewach krągłych jak paciorkach lamp.
Woda ciekła, gdy cedrową arką
jak zabawką - człowiek świat nawiedził
i leżące pod ziemią w letargu
budził rysie, sarny i niedźwiedzie.
Potem palcem wskazującym dotknął
piersi własnej otulonej liściem
i wywołał z niej dobrą samotność
i łzę pierwszą na ciemny policzek.
Ptactwo nieme dotychczas jak ogród
zwolnił z łodzi, kwiat ulepił z mułu
i cień trysnął spod ziemi, gdy w mroku
dotknął nieba szumiącej kopuły.
Świergotał śnieg już prędzej,
góry przenosił i las,
a on oczy dziękczynne jak ręce
wtapiał milcząc w wyblakły czas.
Przerażony zarysem tylko
głębi mocnej, co ciałem targa,
grudki serca zielonym motylom
pozazdrościł zgubiony w barwach.
Nie mógł. Słowem tę przepaść mierzył,
wiosło skruszył o fali skręt,
kiedy w górze jak okręt lub zwierzę
zawarczała smolista brew.
Zwarte czoło jak proporzec podniósł,
a już grom szedł po dźwięcznych kamieniach
i z łaskawej podawał mu dłoni
słodki napój i tym go napełniał.
Po raz pierwszy ramion dwojga ster
ciął powietrze bluźnierczo, i nogi
jak łuk bramy zaryły się w krę
ziemi, której zwiastowano ogień.