Pan Błyszczyński

Kazimierzowi Wierzyńskiemu, Jego ży­wot­nym
zma­ga­niom się z upio­ra­mi współ­cze­sno­ści
i zdo­byw­czym prze­obra­że­niom twór­czym.


Ogród pana Błysz­czyń­skie­go zie­le­nie­je na wy­mro­czu,
Gdzie się cud roz­ra­sta w zgro­zę i bez­pra­wie.
Sam go wy­wiódł z ni­co­ści błysz­czy­dła­mi swych oczu
I utrwa­lił na pod­śnio­nej drze­wom tra­wie.

Kie­dy zmo­ry są za­ję­te przy­śpie­szo­nym zmo­ro­wa­niem
Mię­dzy mgłą a nie­bem, mię­dzy mgłą a wodą -
Ziel­na zja­wa swe dło­nie zbez­cie­le­śnia ze łka­niem
Nad pa­pro­cią - nad po­krzy­wą - nad le­bio­dą.

W ta­kiej chwi­li Bóg prze­la­tał, pe­łen wspo­mnień wie­ku­istych,
Ścież­ką po­do­błocz­ną - wła­śnie, że tu­ła­czą -
I przy­sta­nął na zbie­gu dwoj­ga tę­sk­not gwiaź­dzi­stych,
Gdzie się wid­ma mi­go­tli­wie by­le­ja­czą.

Za­szu­mia­ło ja­wo­ro­wo, ale chy­ba wbrew ja­wo­rom -
Sa­mym cisz za­mę­tem, samą cisz utra­tą...
"Kto te szu­my na­rzu­cił moim dum­nym prze­stwo­rom?
Kto ten ogród roz­ni­ce­stwił tak li­ścia­to?..."

Ci­sza... Nikt nie od­po­wia­da. Pły­ną chmu­ry i go­dzi­ny...
Wszel­ka dal w nie­bio­sach - to dal za­gro­bo­wa.
Pan Błysz­czyń­ski w świat na­gle z trwoż­nej wy­szedł gę­stwi­ny,
Szep­nąl: "Boże!`` - i po­wie­dział ta­kie sło­wa:

"Był w za­świa­tach - sen i wi­cher i za­klę­tej bu­rzy roz­gruch!
Boże, snów speł­nio­nych już mi dziś nie uj­muj !
Jam te drze­wa po­wcie­lał! To - mój za­mysł i od­ruch...
Moje dzi­wy... Moje rosy... Dreszcz i znój mój !

Prze­bacz smut­kom i wi­dzia­dłom, nie zna­ją­cym ro­do­wo­du,
I opacz­nym kwia­tom, com je snuł z ni­cze­go...
Moja wina! O, Boże, wejdź do mego ogro­du!
Do ogro­du!... Do - mo­je­go!... Do - mo­je­go!...

Wy­znam To­bie całą zwiew­ność, całą gę­stwę mo­jej wia­ry
W ży­cie za­gro­bo­we kwia­tów i mo­ty­li.
Wejdź do mego ogro­du! I cóż z tego, że cza­ry!...
I cóż z tego, że ułu­da ni­kłej chwi­li!..."

Wszedł w gę­stwi­nę, co szu­mia­ła poza ży­cia dro­go­wska­zem.
Sami byli te­raz. Oko w oko - sami.
Nic do sie­bie nie rze­kli i ciem­nie­jąc, szli ra­zem
Ale­ja­mi - ale­ja­mi - ale­ja­mi!

Ogród śnił się... Tu i ów­dzie dąb prze­śnio­ny zżółkł i po­wiądł.
Każ­dy krzew sam w so­bie miał za­świa­ta wy­gląd.
Spo­ro było w ga­łę­ziach - cisz zbłą­ka­nych i so­wiąt,
Lecz nie było ani świersz­czy, ani szczy­gląt.

Ucie­ka­ły się nie­bio­sy pod naj­dal­szych gwiazd obro­nę.
Mie­siąc zło­tym ro­giem chmu­rę mgli­ście po­bódł.
Trze­po­ta­ły się w pia­chu du­sze zmar­łych, spra­gnio­ne
No­wych zgo­nów i po­śmiert­nych w mro­ku swo­bód.

Coś zło­ci­ście wy­spo­we­go w da­le­czyź­nie alej peł­ga -
Moż­na taką wy­spę brwi ski­nie­niem spło­szyć...
Świe­tli­ka­mi za chwi­lę pół­noc w zie­leń się we­łga,
Nie­po­ko­jąc gma­twa­ni­nę le­śnych po­szyć.

Pan Błysz­czyń­ski spraw­dzał ogród, czy dość cza­rom jego uległ -
I czy szum i po­szum dość jest rze­czy­wi­sty -
I czy li­szaj na dę­bie - ja­do­wi­ty brzy­du­lek -
Dość się wgry­za w złud­ną korę i w pień śni­sty?...

Ba­dał jesz­cze, czy ptak-li­lia dość skow­roń­czo w przy­szłość śpie­wa,
I czy wąż-tu­li­pan wio­sny jest ozna­ką...
I spoj­rze­niem przy­mu­szał prze­ciw­ią­ce się drze­wa,
By do zwy­kłych po­dob­nia­ły jako-tako...

Dra­pież­nia­ły zbyt cu­dacz­nie zdrad­nych kwia­tów nie­by­wał­ki,
A ga­łę­ziom cią­żył złej wiecz­no­ści na­wał.
Pod sto­pa­mi prze­chod­niów piach nie­pew­ny i miał­ki
Ty­leż ist­niał, ile ist­nieć za­prze­sta­wał.

Szli, aż do­szli tam, gdzie w mrzon­ce za­gę­stwio­nej i ni­czy­jej
Cień dziew­czy­ny ja­śniał oczu w dal roz­błyst­ką,
A jej usta i pier­si i ra­mio­na i sny jej
Były ta­kie, żeby wła­śnie ko­chać wszyst­ko...

Rzę­sy mia­ła do­syć zło­te, by roz­wid­nić bla­skiem rzęs tych
Dno zmy­ślo­nych je­zior, gdzie mży śmierć zmy­ślo­na -
War­kocz ła­two się pło­szył, więc skrzy­dła­mi fal gę­stych
Wciąż ucie­kał i po­wra­cał na ra­mio­na.

Bóg w nią spoj­rzał, kie­dy wła­śnie wy­nu­rzo­na z mgieł spo­wi­cia
Uro­jo­ne oczy w mo­dre nic roz­war­ła.
"Kto ją stwo­rzył?" - za­py­tał. "Nikt, bo przy­szła bez ży­cia
I bez śmier­ci, więc nie żyła i nie zmar­ła...

Próż­no szu­kam w jej war­ko­czu źdźbeł ist­nie­nia, snu okru­szyn,
Próż­no chcę ugła­skać po­zło­ci­sty kę­dzierz!
Tak mnie wzru­sza ten nie­byt, cud­ny nie­byt dzie­wu­szyn!...
Bądź mi­ło­ściw nie­by­to­wi... Wiem, że bę­dziesz...

Wy­ło­ni­łem z mro­ku ogród, ode­rwa­ny od przy­czy­ny,
Roz­kwie­ci­łem próż­nię, na­mno­ży­łem ście­żek -
I już wszyst­ko ro­zu­miem, prócz tej jed­nej dziew­czy­ny,
Prócz tej jed­nej, któ­rą ko­cham!" Bóg nic nie rzekł.

"Znam usil­ność rze­czy sen­nych i znu­że­nie rze­czy mar­twych.
Ogród mój chwi­la­mi wo­lał­by - bez­list­nieć...
Boże, nie skąp w ob­ło­kach bło­go­sła­wieństw i kar Twych
Tym, co wie­dzą, że ich nie ma - a chcą ist­nieć!

W Twych prze­stwo­rach coś się sta­ło... Mgła o cud się do­po­mi­na...
Z tam­tej stro­ny świa­ta mo­dlą się za­wie­je.
I w tych strasz­nych bez­cza­sach taka na­gła dziew­czy­na
Tak nie­bacz­nie poza ży­ciem - cie­le­śnie­je!

Zbliż się do niej, ciem­ny ja­rze! Zbliż się do niej, mo­dra stru­go !
Cze­muż pies mój wyje na jej czar ci­chut­ki?
Może zim­ne jej usta są ostat­nią po­słu­gą
Dla tych wła­śnie, któ­rzy wie­rzą tyl­ko w smut­ki.

Znam nie­do­lę wnie­bo­wstą­pień! Znam wskrze­szo­nych ust nie­do­lę!
I płacz wśród zie­le­ni... I zgon sie­ro­ciń­ski...
I to wszyst­ko mnie boli!... Ja - sam sie­bie tak bolę!" -
Wo­łał w bez­miar i ku Bogu pan Błysz­czyń­ski.



Ale Boga już nie było... Pust­ka pa­dła wzdłuż na kwia­ty.

Wid­ma drzew szep­ta­ły: "Zmi­łuj się nad nami!" -

Bło­go­sła­wiąc snom wszel­kim, le­ciał w dal­sze wszech­świa­ty

Po­wie­trza­mi, wstrzą­sa­ny­mi po­wie­trza­mi.

Pew­no wi­dać było z nie­ba, że świat mija i prze­mi­nie,
I że snom przy­świe­ca - woda na ka­mie­niu...
Pan Błysz­czyń­ski za­szep­tał w usta nie­mej dziew­czy­nie
"Błęd­ny cie­niu., mar­ny cie­niu, cud­ny cie­niu!

Za­błę­kit­nij - od­błę­kit­nij... I mów wszyst­ko i nie do­mów!...
Czy tu jest ów wszech­świat, gdzieś zgu­bi­ła sie­bie?
Może ci się na­le­ży wpo­śród in­nych ogro­mów
Inna zie­leń - inna ni­cość - w in­nym nie­bie.

Nie za­czę­łaś do­tąd ist­nieć w żad­nym pół­śnie, w żad­nym gro­bie,
Do­tąd stóp twych śla­du nie stwier­dzi­ły kwia­ty -
Pod­czas twe­go nie­by­tu za­ko­cha­łem się w to­bie,
Na­ra­zi­łem mrocz­ne cia­ło na za­świa­ty!

Czy mam z tobą iść w głąb żalu, czy w tę inną głąb do­li­ny,
Nim świat zgi­nie śmier­cią, nie­bem ma­lo­wa­ną?...
I jak dą­żyć do cie­bie - do nie­by­łej dziew­czy­ny -
Ty - mgło moja, usta dro­gie, zło­ta pia­no!...

Oto reszt­ki mych prze­zna­czeń: noc nie­do­bra i dzień sęp­ny -
Oto - po­płoch cza­rów, gdy je mi­łość zra­ni!
Od ni­co­ści do ust twych - le­d­wo je­den krok wstęp­ny,
Od ot­chła­ni po­przez dresz­cze - do ot­chła­ni!

Śni się li­ściom - nie­skoń­czo­ność. śni się wio­słom - dno i łód­ka.
Od­trą­co­ne zo­rze raz na za­wsze bled­ną...
Czy śmierć w nic nas roz­śmie­je, czy nas z no­wych łez utka -
Wszyst­ko jed­no, tchu ostat­ni, wszyst­ko jed­no!

Noc za­bi­je nas nie mie­czem, lecz ja­śmi­nem i kon­wa­lią -
I za­ci­szem mo­gił - i od­de­chem sadu!
Prę­dzej po­chwyć treść nocy i uca­łuj i spal ją,
Żeby po niej nie zo­sta­ło ani śla­du!

Wszyst­kim wid­mom chce się zgi­nąć ta­kim na­głym wie­lo­zgo­nem,
Żeby brak ich we śnie - był dla jawy ulgą.
A mój upiór śpi w ja­rze - na wy­brze­żu zie­lo­nem,
Gdy go znaj­dziesz, pu­sty cie­niu - zbudź i tul go!

Tam - wy­so­ko i naj­wy­żej - mię­dzy nie­bem a na­drze­wiem
Włó­czy się srebr­na­wo - ci­sza i zni­ko­mość.
Tak o to­bie nic nie wiem, tak cu­dow­nie nic nie wiem,
Że mi­ło­ścią jest ta moja - nie­wia­do­mość!"

Umilkł na­gle pan Błysz­czyń­ski i po­pa­trzył w dal nie­ca­łą,
Świa­teł i prze­zna­czeń było co­raz wię­cej.
A on ko­chał ją w usta, ko­chał w sto­py, w pierś bia­łą -
I mi­nę­ło róż­nych cza­sów sto ty­się­cy!

Ra­mio­na­mi ją ogar­niał, a usta­mi do­ogar­niał,
Oczom z gwiazd przy­rzu­cał pa­trzą­ce­go zło­ta,
Lecz cień w jego ob­ję­ciach wciąż sa­mot­niał i mar­niał
I nie wie­dział, że to - mi­łość i piesz­czo­ta.

Noc z roz­iskrzeń, wróżb i mgła­wic pro­mie­ni­sty splo­tła ba­tog,
Żeby nim bi­czo­wać nie dość chęt­ne gro­by,
A w księ­ży­cu się ja­rzył wy­kres cie­śnin i za­tok,
Gdzie nic nie ma, prócz od­da­li i ża­ło­by.

Mrok za­skom­lał w pu­stym dę­bie, za­gwiz­da­ła ni­cość w klo­nie,
I roz­bły­sla w księ­życ - śmierć i pa­ję­czy­na...
Pan Błysz­czyń­ski zro­zu­miał i za­ła­mał swe dło­nie
I po­my­ślał: "W nic roz­wie­je się dziew­czy­na!" -

W nic roz­wia­ła się dziew­czy­na i jej czar, po­czę­ty w nie­bie,
I pierś, za­koń­czo­na ró­żo­wą so­czyst­ką.
I roz­pa­dło się cia­ło na żal strasz­ny do sie­bie
I nie­wie­dzę o tym żalu !... I to - wszyst­ko...

Nie umar­ła, lecz umar­ło jej od­bi­cie w je­zior wo­dzie.
Już się koń­czył za­świat... Ustał cud dziew­czyń­ski...
O, wiecz­no­ści, wiecz­no­ści, i ty by­łaś w ogro­dzie!
I był bla­dy, bar­dzo bla­dy pan Błysz­czyń­ski.

Czy­taj da­lej: Nie obiecuję ci prawie nic – Bolesław Leśmian

Źró­dło: Na­pój cie­ni­sty, Bo­le­sław Le­śmian, 1936.