I.
W posępną nocy zaszedłem krainę,
Po śniegu, co się usuwał pode mną —
I przez powietrze zmrożone i sine,
Które zawisło nad przepaścią ciemną,
Rzucałem trwożne spojrzenia w pustkowie,
Bo czułem trwogę w mej piersi nikczemną.
Włos mi się jeżył, przymarzły na głowie;
Na duszę dziwna przerażeń zmartwiałość
Spadła i skrzydła rozpostarła sowie;
I oślepiała mnie ta śniegu białość,
I obłąkały mnie te nocne cienie,
I upajała mnie ta skamieniałość.
I to zamarłej pustyni milczenie
Zdało się łamać we mnie życia prawa:
Byłem, jak ciemność, rzucony w przestrzenie
I nie wiedziałem, czy to sen czy jawa...
O bycie własnym wątpiąc, znicestwiony,
W białym tumanie, jak znikomość mgława
Niknąc, leciałem tym wirem niesiony
Bez tchu, pamięci, w milczące otchłanie,
Spowity w śnieżnej zamieci osłony.
Ani to blade poranku świtanie
Nadeszło ująć martwości złowrogiej,
Co z chłodnych puchów utkała posłanie
Zniknionej ziemi; ani wśród tej drogi,
Do zatracenia podobnej odmętów,
Nie rozdarł ciszy żaden szmer ubogi,
I nawet echa dalekich lamentów
Nie biegły świadczyć o istnień ruinie,
Strąconych z życia powierzchni bez szczętów.
W tej niezmierzonej ciemności godzinie
Czasu już długa przeciekała wieczność,
A nieruchome nicestwa pustynie
Nie przyszła mierzyć codzienna słoneczność
Zwyczajnych światów: i noc nieskończona
Trwała — jak trwania ostatnia konieczność.
Zrazu myślałem, że mnie ból pokona,
Że mnie wstręt zdławi, a przestrach oniemi,
I że ta próżnia niebios potępiona,
Co bez powietrza zda się i bez ziemi,
Mnie, w nieruchome opasawszy skręty,
Z cieniami tylko porówna czarnemi;
I że w tę straszną ponurość wsiąknięty
Utonę głucho bez łez i bez jęku,
Zaprzepaszczony i w mgły rozpierzchnięty...
Lecz i ten koniec nawet, pełen wdzięku
Wobec ohydy upiornego bytu,
Jak widmo z światów dobyte rozdźwięku
Pierzchał przede mną wśród męczarń przesytu —
I wciąż płynąłem jako rzecz bezwładna
Przeciw ciemnemu nicestwa korytu.
Otucha mnie też nie karmiła zdradna.
Bom się czuł skonań — myślą pogrobową,
Dla której przeszłość nie świeci już żadna;
I całą przeszłość niosłem bezechową
Na barkach swoich, w kraje bezpowrotne,
Rozpamiętując jej umarłe słowo.
Dalej więc, przez te wybrzeża samotne,
Przez mgieł powodzie, przez zaspy śniegowe,
Przez niebios brudne plamy i przez błotne
Zacisza bagien, przez stepy jałowe.
Gorzkie jeziora, piaszczyste wydmuchy —
Pędziłem, chmury roztrącając płowe.
Pytałem tylko siebie: gdzie są duchy
Z rozbitych siedzib na wieki wyparte?
I zatraconych światów gdzie okruchy?
Wszystko zostałoż bez śladu zatarte?
I żadneż widmo nie przyjdzie mnie trwożyć,
Na swoje piersi wskazując rozdarte?
Z plemion, co jutra nie umiały dożyć,
Nie pozostałoż śladu nawet w próchnie,
Cobym na sercu swojem mógł położyć?
I żaden z lodów płomień nie wybuchnie,
Co by mi wskazał grobów tajne nory,
Gdzie ton harfowy padł — i w kirach głuchnie?
Żadneż się nawet nie zlęgną potwory
Z mętnych zapłodnień, zgnilizn i kałuży,
Coby, przeznaczeń złamawszy zapory,
Powstały straszne wśród mogilnej burzy?
Ale Nic — jedno, wielkie, uroczyste,
Co się nie błyska nawet i nie chmurzy,
Przestrzenie sobą wypełniło mgliste;
A jam je musiał, do dna mierząc wzrokiem,
Za swe dziedzictwo przyjąć — i wieczyste.
Krusząc się pod tym haniebnym wyrokiem,
Przypominałem stracone obrazy,
Gdy tęcze grały nad życia obłokiem,
Gdy nawet z łomów dźwigały się głazy,
A rozbujane w takt Amfionów pieśni
Spełniały proroctw szalone rozkazy.
Przypominałem jak szli ci boleśni,
Rozmiłowani w szumie gęstych borów,
Płaczących Dryad kochankowie leśni,
Wrzosom rumianych użyczać kolorów,
Uśpione echa budzić z wschodem słońca,
Aby Gemonie zyskać gladyatorów.
I w oczach moich gwiazda spadająca
Stopiła lawin zimowe obroże:
I poruszyła się fala milcząca
I odsłoniła mi umarłych zorzę,
Co się na ciemnych rozpostarłszy sferach,
Usłała śmierci koralowe łoże
I jako próchnik, błyszczący w eterach,
Rozbłękitniła grobów sen miesięczny,
Ledwie widzialny w gwiaździstych szpalerach.
Więc znów ujrzałem świat ten — tyle wdzięczny! —
W harmonii, wieczną uświęconej ciszą,
Tracący życia koloryt niewdzięczny —
I otrząśnięty z tych łez, które wiszą
Nadziemskich piekieł nieustanną wrzawą,
Aż w sobie piorun dla nich wykołyszą.
Mieniąc się barwą opalów jaskrawą,
Stanął przede mną, jak anioł, co klęknie
Ponad kołyską sierocą i łzawą
Patrzeć: czy serce dziecięcia nie pęknie,
A z róż niebiańskich niosąc mu kolędę,
Ani go zdziwi, ani też przelęknie.
Miłość ma swoją słoneczną legendę,
Co wspomnień zerwać nie daje łańcucha.
Mówiąc sierotom: „Ja, matka, przybędę
„Słuchać tych żalów, których nikt nie słucha.
„Nie wierzcie temu, że nas teraz dzieli
„Nie zapełniona niczem przepaść głucha.”
Więc i ja, z martwej podniesion topieli,
Kłamstwo zadałem śmiertelnej rozłące
I w to wierzyłem, co mówią anieli.
O, jakież zdroje czyste i szemrzące
Wiosennych kwiatów podsycają wonność,
Między olchami ściekając po łące.
Melancholijną wierzb płaczących skłonność
Łagodząc Najad pieszczonym językiem.
Głoszących ślubów przeżytych dozgonność!
I złotym jaskrów błyszczące płomykiem
Pomiędzy gaje biegną i ogrody,
Prowadzić nocne rozmowy z słowikiem.
Ponad cichemi rozstawione wody,
Na wzgórzach spiętych dzikiej róży krzewem,
Bieleją wiosek ubogie zagrody —
Kołyski marzeń dziecinnych — gdzie śpiewem
Porwane myśli lecą ponad błonie,
Ponad zielonym przyszłości zasiewem.
Ta niemowlęca świętość, co tu wionie,
Prześniła wieki czysta, nieskażona,
Jak perła w muszli zachowana łonie,
I nie wie nawet gdzie jest pogrzebiona
Ciężka spuścizna, którą przyjąć trzeba,
Rzucając w ziemię ojczystą nasiona:
Dość jej na dzisiaj ojczystego nieba
I dymiącego ojcowizn ogniska,
Sosnowych borów i czarnego chleba.
Gaje i chaty! jasne zdrojowiska!
Zielone łąki, wysmukłe topole!
I na rozstajnych drogach wśród urwiska
Omszone krzyże w cierniach! was, pacholę,
Widziałem w tęczy migającej rąbku,
A dziś was widzę strojne w aureolę.
O lilio czystych krynic! o gołąbku
Opróżnionego gniazda! drzewko krasne.
Wieńczony krwawą jagodą, jarząbku!
Widzieć cię jeszcze, nim na wieki zasnę,
Ach! dozwoliły mi anioły złote
I pod twe stopy rzucić serce własne.
Wy, cienie! w jasną odziane prostotę,
Coście rycerskiej zbyły się kolczugi
A krwi rycerskiej lejecie szczodrotę!
Kapłany gruzów, twarde krzyża sługi! —
Raz jeszcze padnę wśród was na kolana,
Zanim przekleństwo rzucę na wiek długi.
Przez niebo wasze dziś rozmiłowana
Błądząca dusza zapomni o gniewie —
Bo ojców swoich szuka rozpłakana.
Wy, jak cyprysy naszych pól — modrzewie,
Stoicie smutnie w opróchniałej korze,
W niezrozumiałym dziś gwarzące śpiewie.
Przy was mą harfę wędrowną położę:
Niechaj jęk wyda, strzaskana przez gromy,
Co w wieczność waszą wróci bez klątw może...
Lecz cicho teraz! bo przez świątyń łomy
Widzę, żałobny w pół a w pół weselny,
Ciągnący orszak duchów mi znajomy,
Wzniosły i święty jako hymn kościelny,
Co się wylewa w ekstazie ofiary.
Czy prawdą jesteś — o, ty nieśmiertelny
Zawiązku kwiatów niewygasłej wiary.
Co bez owoców z drzewa życia spadasz,
Jak niedośniony tryumf nocnej mary,
Lecz ani barwy wiosennej postradasz,
Ani cię splami rozpacz, albo trwoga:
Ziemi ci braknie, lecz niebo posiadasz,
I tak ci przyszłość zaświatowa droga,
Że otrząśnięty w girlandach przedwcześnie
Z ochotą lecisz kwitnąć w ręku Boga?..
Prawdą ach! dla mnie, co powtarzam pieśnie
Przebrzmiewające w tylu piersiach rannych,
Com się obłąkał w ciemnościach i we śnie
I tum was znalazł w jutrzenkach porannych,
Przez drogi mlecznej zamgloną gwiaździstość
W pragnieniach do was lecąc nieustannych.
Prawdą jest dla mnie ta dziewicza czystość,
Z którą płyniecie w światy idealne,
Jak meteorów różana ognistość.
Serca! grobowców prochami zapalne,
Anielskich kwiatów upojone wonią,
Ogniki tylko w cmentarzach widzialne...
Do was przychodzę z połamaną bronią,
I z zasłoniętem rękami obliczem;
Z wami zgubiłem duszę — idę po nią...
Kwitnienie wasze będzie tajemniczem
Dla światów zgiętych nad codziennym plonem;
Lecz w opadnięciu cichem, ofiarniczem
Pod Chrystusowe nogi — wczesnym zgonem —
Spoczywa natchnień nieujęta siła,
Co świat nastraja nadzmysłowym tonem.
Cóż? że się w drżeniu eterów ukryła
I błądzi srebrna po księżyca sierpie...
Do niej się będzie zwracać ziemska bryła
I brać swe blaski, nie wiedząc skąd czerpie;
Aż zwyciężona zgryzotą duchową:
„Wstań ideale! — zawoła — bo cierpię.”
Tu przed oczami mojemi nanowo
Widzę was wszystkich wieńczonych jemiołą,
Co jest odrodzeń godłem, jak w różową
Toniecie światłość i wieśniacze sioło,
Niby betlemską narodzin stajenkę,
Rozpromieniacie gwiazdami wokoło.
O, stójcie jeszcze! Lecz rajską jutrzenkę
Pokryła ciemność lecąca w odmęty
I położyła mi na duszy rękę..
Wtedy się chyląc zwolna, jak kwiat ścięty,
Co kładzie twarz swą smutną na mchy rdzawe,
Jeszcze nie zeschły, ale już zwiędnięty,
Przybrałem cichą umarłych postawę
I chciałem zabić myśl i zamknąć oczy
Na wszelką boleść i wstyd i niesławę;
Gdy wtem mnie chmura ciemniejsza otoczy,
Z tej chmury skrzydeł wynurzy się dwoje,
I mnie cudownem zjawiskiem zaskoczy.
Aż nagle, chmurne odrzuciwszy zwoje,
Zstąpił przede mnie jakiś rycerz hardy,
W wieczyste duchów zaprawiony boje.
Jak płomień jasny, a jak marmur twardy,
Nieugiętością zbrojny, nie puklerzem,
Mierzył mnie wzrokiem spokojnej pogardy.
Dał mi znak, a jam powstał przed rycerzem,
Niewzruszoności dziwiąc się kamiennej,
Którą my, ludzie, za nieczułość bierzem,
A którą, gdy duch napełni płomienny,
To jest królową światów, które kruszy, —
Jedynie godną dzierżyć rząd niezmienny.
Ze czcią patrzałem, cichy syn pastuszy,
Na tę książęcą postać gromowładną,
Co się nie ugnie w gromach i nie ruszy.
Co nie rozbroi się litością żadną,
I póty miecza do pochwy nie włoży,
Aż wyrok spełni nad temi, co padną.
Poznałem, że to jest posłaniec boży,
Choć kto on — jeszcze nie odgadłem zrazu,
Wpół oślepiony blaskiem tamtej zorzy;
I tylko w jego źrenicach z topazu,
Czytałem straszną, świat łamiącą siłę,
Której, nie myśli braknie, lecz wyrazu.
Tak w dociekania pogrążon zawiłe,
Straciłem z oczu, z serca i z pamięci
Teraźniejszości zniknioną mogiłę.
Jakby zgadując niewyraźne chęci,
Duch ten swój oddech w ludzkie ubrał słowa
I rzekł potrzykroć: „Przeklęci! przeklęci!
„Przeklęci, których jutrzenka grobowa
„Kołysze do snu, do łez i nicości,
„I żywcem w łonie potępionem chowa!
„Dla takich Bóg sam nie znajdzie litości,
„Bram im przyszłego życia nie otworzy,
„I twarz odwróci swoją od ich kości!
„Bo kto do tyla duszę swą zuboży,
„Że już z niej zetrze nieśmiertelne piętno
„I dobrowolnie w prochach się położy,
„Jak samobójca pierś splamiwszy smętną —
„Wart, by go zdeptał praw skrzywdzonych mściciel,
„I nawet pamięć jego będzie wstrętną!
„Ja nie przychodzę jako pocieszyciel
„Zatruwać przyszłość miłością zgnilizny,
„Ale sąd niosę, wszechwładny niszczyciel —
„A miecz wyroków, wolny od trucizny,
„Jest obosiecznym i, zadając ciosy,
„Zasklepia razem ciężkie wieków blizny.
„Długo was pieścił Cherub złotowłosy
„I nad lichemi próchnami się się bawił,
„Wmawiając wielkość w strzaskane kolosy:
„A przecież z gruzów kolumn nie wystawił,
„I życia nie wlał w umęczone prochy;
„Tylko je w tęczy krwawej przez świat spławił,
„Mistyczną pieśnią napawając śpiochy,
„A odurzone siedmiu niebios blaskiem
„Rzucił w ciemności ów aniołek płochy.
„Ja więc przychodzę jako burza z trzaskiem
„Deptać doszczętnie zgniecione owady,
„Połowicznego istnienia obrazkiem
„Zadowolone, byle ujść zagłady,
„A życiu, które wyższych szczebli sięga,
„Dziś krępujące usunąć zawady.
„Oto jest moja tajemna potęga,
„Co ma odnawiać bezpłodne ugory!
„I oto jarzmo, w które ludy wprzęga!
„Chodź za mną! w świat ten gnijący i chory,
„Przez drogi pełne klątwy i rozpaczy,
„Między skowane w łańcuchach upiory,
„Pomiędzy również upiornych siepaczy,
„Brodzących we krwi, którym wciąż się zdaje,
„Że o nich przyszłość świata się zahaczy.
„Chodź za mną w znojów nieprzebranych kraje!
„Lepsze są one, niźli wyobraźni
„Kłamliwych widzeń utracone raje.
„Niech cię nie straszy długość ciężkiej kaźni,
„Ani zasmuca wierzchnej pleśni zgniłość:
„Stąpaj bez wspomnień, żalu i bojaźni,
„I zerwij dawną z grobami zażyłość,
„I całą przeszłość marzeń chciej zostawić —
„Aby cię znowu nie zbłąkała miłość.
„To, co upadło, musi w rdzy się strawić
„I pod martwości szatą taić skrycie,
„Bez próżnych pokus, aby siebie zbawić...
„Nienadwątlone niczem — nowe życie,
„Któremu niańczy grób ten, jak kołyska,
„Nim niemowlęce odrzuci spowicie
„I rzeczywistą siłę lotu zyska!
„Niech więc nie jęczy cichy proch człowieczy
„Pod stopą, co go depcze i uciska,
„Bo odrodzenie światów ma na pieczy:
„I z woli Bożej zostaje deptany,
„Która mu tryumf ojcostw zabezpieczy.
„I ty więc losów nie pragnij odmiany,
„Nie żądaj nigdy łaski, ni przebaczeń.”
„Kto ty?” — spytałem — „duchu niezbłagany!”
A on mi na to: „Jam anioł przeznaczeń.”
II.
Gdzie niegdyś duchom poczynione szkody
Mierzyłem bólem połamanych skrzydeł,
Tam dziś, cierpiące odwiedzać narody
Szedłem spokojny, pomimo straszydeł,
Pod wodzą mistrza, co z ciemnej otchłani
Wysnuwał tęczę krwawych malowideł.
Przywędrowałem do smutnej przystani,
Skąd odbijają od ziemskiego lądu
Na niemoc ducha i hańbę skazani.
Zastałem tłumy czekające sądu,
Co, jak spłoszone stada nocnych ptaków,
Wzdłuż huczącego wzlatywały prądu.
Tyle tam było przeklętych orszaków,
Żem się aż cofnął z grozy i zdziwienia,
Poznając wszędzie braci i rodaków...
I naraz wszystkie głosy utrapienia
Podziemia jaskiń napełniły zgrzytem,
Aż echem piekieł odwrzasły przedsienia.
Rozpaczy straszna pieśń, ponad rozbitem
Ciał rumowiskiem wzięła wszystkie tony
I urąganiem, męczarnią dobytem,
Związała jęków niesfornych miliony:
I tak nad duchów kolumną powietrzną
Jakoby sztandar wiała potępiony.
Chociaż-em wzgardę poślubował wieczną
Dla istnień światom wymiecionych z drogi,
Przecież, ujęty zgryzotą serdeczną,
Zadrżałem z bólu, litości i trwogi,
Słysząc tę skargę na wieczność rzuconą
I o piekielne odtrąconą progi.
Zachód się palił łunami czerwono
I w purpurowym ogniu szpetne głębie
Rozpościerały tajemnicze łono.
Ja szedłem dalej po skalistym zrębie
Między pierzchliwych widziadeł orszaki...
Wtem otoczyły mnie wieńcem gołębie.
Spojrzałem, zdziwion, na te czyste ptaki,
Białe, od krwawych promieni różowe,
Gdy, roztopione wprzód w powietrzne szlaki,
Jak róż girlanda spadły mi na głowę...
Skądże? — myślałem — ich niewinne loty —
Pokierowane w gwiazdy zodyakowe
I w słońc promiennych wplecione obroty —
Tu je przyniosły, od biegu omdlałe
I gnane wichrem anielskiej tęsknoty?
Czem zawiniły te latawce białe,
Że na tym smutnym znalazły się brzegu,
Skąd niema wyjścia już na wieki całe?
Ach! nie na takim spoczywać noclegu
Żeglarzom nieba najczystszych błękitów,
I łamać skrzydła jaśniejsze od śniegu
Na ostrzach łzami wzrosłych stalaktytów,
I ślepnąć w blasku podziemnych płomieni
W owej krainie zatraconych bytów!
Kiedym to myślał, stada srebrnych cieni
Ponad burzliwe zniżyły się fale
I piły chciwie z ich czarnych strumieni
Gorycz, co na śmierć upaja — i w szale
Krwawiły piersi, lecąc obłąkane,
I siadły dumać na nadbrzeżnej skale.
Stamtąd — wpatrzone w pożary rumiane,
W podziemnych ognisk jaskrawe wytryski —
Myślały może, jasnością oblane,
Że się rumienić poczyna świt blizki;
Bo wszystkie naraz zerwały się lotem,
W płomiennych wężów duszące uściski
Spływając, chwilę purpurą i złotem
Migały w blasku ubarwionej szaty —
Aż znikły wszystkie pod dymu namiotem;
I tylko pieczar ponure komnaty
Wstrzęsły się śmiechu szatańskiego wrzawą,
Gdy się posypał cichy proch skrzydlaty.
Zanim się nad tą zadumałem sprawą,
Rzekł mi przewodnik: „Widziałeś tę marną,
„Za poświęceniem goniącą i sławą,
„Czeredę sylfów, czystą i ofiarną,
„Co chciwie napój wysącza boleści
„I w płomień ciska duszy swojej ziarno?
„Ich trwanie, ziemskiej pozbawione treści,
„Jest jednym ciągiem pragnień i niemocy:
„Błyszczy się chwilę i ginie bez cześci.
„Pokój im w cichej zapomnienia nocy!
„Ich jest królestwo pośmiertnej pogody,
„Aż je odkopią grabarze północy.”
Umilkł, — i szliśmy dalej ponad wody,
Co, rozwścieklone, z rykiem nawałnicy
O skał się tłukły granitowe spody.
Przed nami sterczał najwyższej iglicy
Lodowy cypel, zatopiony w chmurze
I opasany wstęgą błyskawicy;
Jakby umarłej panując naturze,
Wstrząsał się cały wulkanicznym grzmotem
I głuszył ryki odmętów i burze.
Tam! walcząc z urwisk wstrząsanych wywrotem,
Pełznąc po głazach strącanych od gromów,
Niezastraszony burzą, ni łoskotem,
Po ostrzach lawy i ostrogach łomów
Piąłem się, zwieszon na przepaści krańce —
Jak atom wobec lodowych ogromów.
I tylko wichry, pustyń wychowańce,
W ślad mojej drogi wyły po rozdrożach,
Szturmując z lawin usypane szańce
Lub się błąkając w lodowatych morzach;
Tylko potoki — z rozdartego łona
Olbrzymią raną po kamiennych łożach
Rzucały wody huczącej brzemiona,
W zakryte oczom tajemnicze cieśnie,
Skąd tylko pary powiewna zasłona
Zraszała skalne porosty i pleśnie;
Tylko pędzone wichrem mgły przelotne,
Niby widzenia pochwytane we śnie,
Biegły po szczytach w przestrzenie samotne,
A wypełniając bezdenne obszary,
Porozwieszały swe płaszcze wilgotne.
I dalej — coraz przepaścistsze jary
Porozgradzały straszliwe przystępy,
I coraz bardziej tonęły w mgle szarej
Ciemnych granitów poszarpane strzępy:
Tak, że nareszcie za mną i przede mną
Góry, przepaści, lawiny, skał kępy —
Stopniały wszystkie w nieskończoność ciemną
Już blizko celu — i srebrzyste ostrze,
Co pracą ogni wewnętrznych podziemną
Rzuciło w błękit swe dymiące nozdrze,
Wkrótce w ostatnim zdobyte okopie,
Pod stopą moją widnokrąg rozpostrze...
Jestem — i chyba w błękit się roztopię;
W pół przechylony w przymglone powietrze,
W gasnących świateł opływam potopie
I łowię wzrokiem te barwy wciąż bledsze,
Co w nowe coraz zlewają się tony,
Zanim je wszystkie ręka nocy zetrze.
Zrazu nic widzieć nie mogłem olśniony...
Niebo i ziemia w szalonym zawrocie
Spływały w jeden łańcuch nieschwycony;
I w nierozdzielnym powiązane splocie,
Gór rusztowania, niebieskie przestworza,
Doliny, ledwie widzialne w przelocie,
Srebrne wód spadki i błyszczące morza, —
Migały naraz przed zdumionem okiem...
A nad tem wszystkiem jedna wielka zorza.
Od strony morza, nad urwiska bokiem,
Obok krateru, co wieczyście płonie,
Osłonion dymu przejrzystym obłokiem,
Ze łzami w oczach, w błyskawic koronie,
Na piedestale, z złotą harfą w ręku,
Siedział lutnista na obłocznym tronie.
Nogę swą oparł na liktorskim pęku
I drżącą rękę kładł na złote struny,
A harfa jego, orężnego szczęku
Pełna, a dla niej przygrywką — pioruny.
Posąg to w przyszłość obrócon daleką,
Zagadkowemi wypełniony runy;
Przed nim duch ludu trzaska trumny wieko,
A obleczony szatą purpurową,
Na krwawe strugi spogląda, co cieką.
Dalej Polelum, pod jutrznią tęczową,
Na piersiach brata umarłego trzyma,
Trupią dłoń jego wznosi ponad głową,
I u chmur żebrze piorunów oczyma.
Obok, na stosie strzaskanych oręży,
Przy popielnicy z prochami olbrzyma
Dwie dziewic: jedna trzyma kłębek węży
I nóż skrwawiony; jak Nemezis gniewna,
Woła: „Kto za mną, nim umrze, zwycięży!”
Druga, w liliowym wianku lutnia śpiewna,
Wiatrom się skarży, że nad sercem ludu
Więcej ma władzy płaczącego drewna
Nieczuły kawał i nadzieja cudu —
Niźli królewska boleść, stos ofiarny
I cała przyszłość spodlenia i brudu.
A z drugiej strony tętni jeździec czarny
I całun śniegu piersią konia kraje;
Zwrócony biegiem ku gwieździe polarnej,
Grzmiąco przyzywa: „Kto rycerz, niech wstaje!”
Tak coraz dalej wokoło lutnisty
Widziałem całą białych widem zgraję,
Zarysowaną zlekka w wieniec mglisty,
Który wypełniał ciemne tło obrazu,
Składając jeden długi sen kwiecisty.
Wpatrzony stałem na krawędzi głazu,
Nie śmiejąc skłócić powietrza westchnieniem,
Nie mogąc znaleźć w swych ustach wyrazu
W zachwycie przed tem cudownem widzeniem;
I chciałem wżyć się w tę całość natchnioną
A naznaczoną piekielnem znamieniem.
Nie łatwo walką duszy swej szaloną
Rozgrodzić niebios i piekieł potęgi
I stać na szczycie bólu przed zhańbioną;
Na zatracone patrząc widnokręgi,
Zachować dumy błyskawiczny wieniec,
Nie łamiąc Bogu czynionej przysięgi.
Ten więc przede mną wielki potępieniec,
Co deptał światów zwyczajne porządki
I duchom wstydu wypalił rumieniec,
Gnając je myślą w genetyczne wrzątki, —
W apoteozie swej posępnej doli,
Jaśniał jak niebem gardzące wyjątki.
Ach! wobec niego korząc się — powoli
Traciłem dotąd niezłomną pogodę;
Chciałem się wyrzec narzuconej roli,
Na wszystkie ciosy mieć znów serce młode,
I walcząc przeciw naznaczonym sądom
W piekielnych ogniach walki wziąść nagrodę.
Bo któż się może oprzeć takim prądom,
Co rozrywają zasklepione rany?
Któż może nędzy niezmiennej zarządom
Spokojnie duch swój powierzyć stroskany,
Z wytkniętych torów, nigdy nie wykraczać —
By nieomylnej doczekać wygranej!
Gdy tak sam z sobą bój począłem staczać,
Wtopiony wzrokiem w chmurną postać mistrza,
Wichry przybiegły — po lutni rozpaczać;
I coraz bardziej burzliwa i mglistsza
Fala harmonii spłynęła w błękity;
I niebios coraz jaskrawość ognistsza
Porozciągała swe płonące świty;
I coraz więcej ciemniały ku górze
Bezksiężycowe posępne zenity.
Tymczasem wulkan w płomieniste róże
Ubrał się cały — i hukiem podziemnym,
Wraz z piorunami, które słały burze,
Wtórował pieśni natchnieniom tajemnym;
A z dołu jeszcze pod olbrzymią skałą,
Rozbijające się na pasie ciemnym
Morze odmęty swoje rozkiełznało
I z bezkrańcowej wyjącej przestrzeni
Trzecią pieśń straszną do wierzchołka słało.
Jakby za danem hasłem, potępieni
Zaczęli z tajnych wychodzić kryjówek.
Była to chmura połowicznych cieni,
Co pozbawiona rąk i trupich główek,
Z grobowców nagie szkielety wywlekła,
Do rozpaczliwych zagnana wędrówek.
Straszna je wiedźma po ramionach siekła,
Pędząc jak trzodę przez płomienie źrące,
By nie uciekły na dno swego piekła.
Tylko się kości kurczyły płaczące
I w łez przydrożne padały kałuże,
Chcąc tam swe rany ochłodzić piekące.
I ani całej zgrozy nie powtórzę:
Jak wypraszały się widma od męki;
Z jaką niechęcią pełzły pod to wzgórze,
Skąd brzmiały harfy piorunowe dźwięki;
I jak bolesnym przejmował mię wstrętem
Ten trupi zastęp bez głowy i ręki.
Przyszedł nareszcie i w kole przeklętem
Naprzeciw mistrza rozpostarł się tronu...
Tu, — jakby, pieśni porwany zamętem,
Stracić miał pamięć haniebnego zgonu, —
Cały się łańcuch ożywił występny
I w takt dzikiego kołysał się tonu.
Z trwogą patrzałem na taniec posępny,
Na te szkielety wsłuchane ciekawie
W tok pieśni, dla ich bytów niedostępny...
I kiedy lutnia zagrzmiała o sławie,
Żywiej zabłysła ich próchen bielizna —
I w wojowniczej stanęły postawie;
A kiedy lutnia wyjękła: „Ojczyzna!”,
Poodrzucały swe skrwawione płótna —
I silniej od nich wionęła zgnilizna.
Gdy coraz bardziej pieśń szalała smutna
W pourywane chaotyczne spadki,
Na ziemię padła czereda pokutna
I wszczęła wyciem głośno wzywać matki!
Aż dreszcz przejmował patrzeć na te wstrętne
Spróchniałych kości skrzypiące ostatki;
Jak się w targania rzucały namiętne,
Jak się przykrzyły niebu swemi modły,
I o zniszczenie błagały doszczętne.
Długo się w bólach pasował proch podły,
Nim się odważył powstać o swej sile,
I tam, gdzie harfy natchnienia go wiodły,
Iść — na wiekowej oprzeć się mogile;
Lecz przy odgłosie wulkanicznych grzmotów
Zerwał się przecież — i wrzeszcząc opile,
Straszne przysięgi składał, że już gotów.
Ruszyły naprzód te, krzywoprzysiężne,
Roznamiętnione do niezwykłych lotów
Mary wpółsenne, liche, niedołężne,
Gnane boleścią, przestrachem, rozpaczą,
Jako upiorów hufce bezorężne...
I kędy orły nad grobowcem kraczą,
I kędy tylko nad przepaści łonem
Porozwieszane czarne świerki płaczą
W miejscu grobową ciszą uświęconem,
Na okrwawiony szaniec uroczyska
Biegły ohydne za nikczemnym zgonem.
I wnet się smutne zatrzęsły zwaliska,
I cichych westchnień przedarły się tony,
I w głębi lochu trumna, czy kołyska,
W gwiazd się jaśniejsze przybrała korony —
I całą martwość grobowego świata
Oświecił z góry księżyc przerażony.
Srebrna mgła, duchów niewidzialnych szata,
Rozfalowana tajemniczem drżeniem,
Ponad grobami zawisła skrzydlata,
Trącana widzeń wzlatujących tchnieniem;
A na niej blade zakwitły postacie
Narysowane miesięcznym promieniem.
I pełno było w tej obłocznej szacie
Zaledwie przeczuć dających się szmerów,
O pohańbionym teraz majestacie
Rozmyślających dawnych bohaterów;
I pełno wonnych przeszłością podmuchów,
Z nadziemskiej sfery płynących eterów.
Coraz się więcej rozszerzał krąg duchów,
Jakby się wieków otchłanie otwarły,
Jakby się wydarł ze swoich łańcuchów
I tu na świadka stanął świat umarły
W tej symbolicznej nocy zatracenia
Z pogardą patrzeć na bezgłowe karły.
Wszystkich żywiołów zmieszały się tchnienia
I wszystkich potęg nadzmysłowe straże
Przyszły do ziemi szturmować sumienia,
A rozgrzebując milczące cmentarze,
Zajrzeć w ludzkości zapleśniałe serce:
Czy nic — prócz pleśni — więcej nie pokaże...
W takiej szalonej widziadeł rozterce
Trwoga i boleść wiały nieskończone,
Jakby w przeklętej od nieba szermierce
Miały być struny przeczuć potrącone,
I w rozstrzygnięciu krwawego dramatu,
Poza tryumfem piekieł nieskażone
Wschodzące słońce miało wskazać światu —
W długim szeregu zatraceń i zniszczeń,
Od legendowych rajów Eufratu —
Drogę — wśród ciągłych bojów i oczyszczeń —
Do tej anielskiej ojczyzny wszech ludów,
Co, wolna w chwili osiągniętych ziszczeń,
Spłynie z rozbitej dziś kolebki cudów.