Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

drobiazgi


Lobo

Rekomendowane odpowiedzi

Filiżanka tak mała, że mieści zaledwie
parę kropli coffea, kwintesencji pragnień.

Pieszczona wytrwałymi, zręcznymi palcami
rzemieślnika z Jingdezhen, muskana ustami

kolejnej koneserki. W małym kafehauzie
kończą się wszystkie drogi: z Etiopii, przez morza,

staranne, żmudne szlaki i ścieżki karawan,
do miejsca przeznaczenia. I jeszcze pojemnik:

misternie lane cacko - biała porcelana,
pokryta drobnym rytem, niby pajęczyną,

delikatna i krucha (jak wszystko, co piękne).
Przedziwny związek pasji i użyteczności.


Twarz twoja obok mojej, nasze ciche szepty,
wytrwałe nauczanie miękkich, wspólnych gestów.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja wtrącenie tutaj barbaryzmu widze w ten sposób, że ten środek niejako ubarwia egotycznie wiersz - nie mieszając w nim za bardzo, bo wiadomo o co tutaj chodzi. W dodatku wskazuje, że "kawa" to nie tylko "kawa" - a przecież wiemy, jak ten rzeczownik jest powielany pzrez poetów (łącznie z papierosami).

P.S. - a ten kawałek jest faktycznie dobry :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

)))...przede wszystkim dzięki za poczytanie (wszyskim,którzy czytali).

- i_e - już odpowiadam, po kolei:

1. wyraz coffea wziął się z poszukiwania rytmu. Pierwotnie ten wers brzmiał: parę kropli esencji, koncentratu pragnień., ale wytworzyły się pewne wątpliwości, co do słowa "koncentrat", które bardziej pasuje dzisiaj do zupy pomidorowej (koncentrat pomidorowy), niż do kawy. W związku z tym przeszukałem niezmierzone pokłady "św. google" i znalazłem odpowiednie słówko, bo jak się okazuje, tak swego czasu kawę nazywano ( tak nazywa się ją do dzisiaj w niektórych miejscach). Z resztą - odnośników do historii jest sporo, choćby

2. kafenhaus - jest pierwotną nazwą dzisiejszej kawiarni - tak onegdaj nazywano miejsca (w okolicach miast portowych - Gdańska, Gdyni i dalej), które dość nieśmiało (z początku) proponowały nowy napój

...no itd, itd, jak choćby nazwa miasta, które jest niekwestionowanym (historycznie) ośrodkiem "lania porcelany", czy kraj (Etiopia), z którego ekspansja kawy się poczęła.

pozdrawiam..;-)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

)))...

- Panie i_e, w imieniu swoim oraz Pana M. dziękuję..;-)

- P. Jimmy - pomysł podziału na dystychy wziął się z chęci podkreślenia delikatności i kruchości opisywanych drobiazgów. taki podział (w zamierzeniach autora) tworzy "ażurowość/kruchość/delikatność" tekstu. Jeśli nie wyszło - sorry, bywa.

pozdrawiam.;-)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Karb udała Rada. Bobu, bo wisi Bob! O, bis! I w obu Boba dar, a ładu brak.    
    • Czy myślisz że ciebie prowadzę? Szanuję od zawsze twą wolę. Wybierasz kierunki wydarzeń, zaliczasz wykroty z mozołem.   A drodze wygodnej i gładkiej, takowej przenigdy nie ufaj. Lecz pozwój, by Bóg twój od teraz, prowadził i nie dał ci upaść. :)  
    • Dokąd prowadzisz mnie drogo, zanim spod nóg się usuniesz? czy w wiekiem będziesz mi bliższą, abym cię mogła zrozumieć? Ile masz w sobie zakrętów, za którym już cisza głucha? Czy mogę z jasnym spojrzeniem, bardziej niż sobie zaufać?  
    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...