Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Podstawiony - opowieść socjopatyczna roz. I


asher

Rekomendowane odpowiedzi

Świat obserwowany przez człowieka leżącego na bruku, robił niesamowite wrażenie. Drzewa wydawały się bardziej strzeliste, domy nazbyt wysmukłe, ulica nieskończona.
Uśmiechnąłem się z podziwem. Stan, w jakim się znajdowałem, pozwalał docenić tę niezwykłą odmianę. Zdążyłem jeszcze dostrzec mdły neon i nikłe światła ulicznych lamp, a potem moje oczy zaszły mgłą. Pośrodku niej zawisł jasny punkcik. Zaczął wirować, niby zagubiony świetlik i nagle uleciał gdzieś do góry. Znów ujrzałem widok zapuszczonej ulicy.
Na asfalcie przed moją twarzą upadł zużyty papieros, eksplodując fontanną pomarańczowych iskier. Czyjś but przydeptał go lekceważąco. Był to modny, sportowy bucior, kupiony w salonie firmowym. Wprost z niego wyrastała noga ubrana w firmowy dres. Odgłosy oddalających się kroków dudniły mi w głowie, stając się powoli dźwiękiem trudnym do wytrzymania. Z wielką ulgą powitałem ciszę, jaka później nastała.
W polu widzenia pojawiła się twarz zatroskanej dziewczyny, z furą jasnych włosów i zakrwawionym nosem. Nie wyglądała apetycznie. Po całonocnej balandze, jej oczy podkreślały ciemne łuki zmęczenia, zaś makijaż na policzkach całkiem się rozmazał. Może ją znałem, a może tylko pamiętałem. Nie chciało mi się nad tym zastanawiać. Powoli wyciągnęła rękę: zdała mi się być jakimś monstrualnym przedmiotem, którym mi groziła. Zląkłem się, że znów będę musiał walczyć z bólem, jednak tym razem kontakt z drugim człowiekiem oznaczał ciepły, przyjemny dotyk.
- Dlaczego się wtrącałeś? - usłyszałem zatroskany głos.
Leżałem z policzkiem wtulonym w asfalt i półprzytomnie spoglądałem przed siebie. Przez jakiś czas czułem bijący od chodnika chłód, później rozgrzałem ten swój kawałek ziemi. Kolana miałem podkurczone, ręce przyciśnięte do obolałego brzucha. Jakimś cudem okulary na moim nosie były całe. Leżałem wygodnie na boku, lecz kiedy próbowałem przemieścić gałki oczne do góry, by spojrzeć na dziewczynę, musiałem krzywić się z bólu.
- Dlaczego? - nie ustępowała.
- Jestem dżentelmenem...
- A ja siostrą Faustyną. Możesz wstać?
Starała się delikatnie podnieść mnie z chodnika, ale z powodu narastających jęków i syków, szybko zaniechała wysiłków.
Z głębi ulicy Czarnowiejskiej nadjechał maluch wypełniony po brzegi pijaną młodzieżą. Muzyka wściekle dudniła, wspomagana chórem tubalnych głosów. Pojazd zwolnił, wszyscy pasażerowie przyglądali się scenie na bruku z drapieżnym zainteresowaniem. Dziewczyna tylko machnęła ręką, żeby odjechali. Wybuchli śmiechem. Jeden z nich wysiadł i oddał mocz pod jednym z drzew, wcale się nie krępując jej obecnością. Odjechali pośród salw śmiechu.
Dziewczyna ponownie nachyliła się nade mną.
- Sprowadzę Pogotowie.
- Taksówkę - jęknąłem cicho.
Bez namysłu wyjęła rozkładanego, babskiego Ericsona. Drżącą dłonią wystukała numer i zaczęła nerwowo spacerować wzdłuż mojego, wyciągniętego na bruku ciała.
- Pod ”38” na Miasteczku Studenckim, proszę....
Schowała telefon i usiadła obok, na krawężniku. Ukryła twarz w dłoniach. Cisza wpijała się w uszy, przegryzając się do głębi skołatanej głowy.
- Żeby tak chociaż ptaki zaczęły śpiewać – mruczała między własne nogi moja ratowniczka - Przecież już powinny...
Ale świt nie nadchodził. Ujrzawszy majaczące w oddali światła, zerwała się i pobiegła im naprzeciw. Wyczułem jej napięcie i po raz kolejny spróbowałem podnieść się o własnych siłach. Zdołałem jedynie oprzeć się na łokciu i na krótką chwilę ujrzeć świat w normalnej perspektywie. Nie spodobało mi się to. Złożyłem głowę na asfalcie i cierpliwie czekałem. Po chwili rosły taksówkarz wziął mnie pod pachy i postawił na wiotkich nogach. Zaciągnęli mnie wspólnie do samochodu i ułożyli na tylnym siedzeniu, gdzie od razu rozparłem się, niczym król. Dziewczyna wsunęła głowę przez drzwi, uśmiechając się lekko. Teraz mi się podobała - zużyta, zmęczona, naznaczona piętnem burzliwej nocy.
- Jestem twoim dłużnikiem - położyła mi wizytówkę na kolanach i trzasnęła drzwiami - Wyśpij się i zadzwoń.
Długo patrzyłem za jej widmową sylwetką, rozczarowany faktem, że nie jedziemy razem. Znikła za rogiem ulicy, a mnie niespodziewanie zachciało się płakać. Siłą woli powstrzymałem się, by nie pobiec za nią. Taksówkarz ruszył Czarnowiejską. Po chwili odwrócił się z wyrazem zniecierpliwienia na ciemnej twarzy.
- To dokąd jedziemy?
- Do domu...
Na jego oczach opuściłem głowę na pierś.
- To znaczy gdzie?
- Do domu...
Taksówkarz przez chwilę kiwał głową do własnych myśli, a potem zatrzymał auto i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi. Mrucząc pod nosem najbardziej wyszukane przekleństwa pod moim adresem, swojej pracy i życia w ogóle, wyciągnął mnie z auta i zaciągnął pod najbliższą bramę. Tam posadził mnie opartego o ścianę i już miał odejść, gdy ujrzał przyciski domofonu wbudowane w ścianę. Uśmiechnął się krzywo i nacisnął pierwszy lepszy guzik. Nikt się nie odzywał. Wybrał drugi i natychmiast usłyszał gromkie:
- Halo?!
W odpowiedzi charknął podle i splunął mi pod nogi. Nie zwracając uwagi na wrzaski w domofonie, wsiadł do taksówki i szybko odjechał. Domofon z trzaskiem wyłączono. Nikt jednak nie zszedł, by sprawdzić, kto jest na dole. Poczułem się śmiertelnie zmęczony. W jednej chwili stałem się doskonale obojętny, wyciszony, zaprzedany snom. A na skraju nieba wspinał się po ścianie nocy trupioblady świt.
Jakimś cudem obudziłem się we własnym łóżku. Po nocy pozostał mi tylko chłodny odcisk futryny na policzku i przepotworny kac. Takich poranków nie miałem życiu zbyt wiele. Od wielu lat kac był czymś, co męczy innych. Zwykłem doprowadzać do szału kolegów poranną świeżością i dobrym samopoczuciem, podczas, gdy oni cierpieli wyjątkowe katusze.
Tym razem jednak czułem się jak weteran kilku wojen. Bolało mnie dosłownie wszystko: głowa, nos, broda, żebra, mięśnie brzucha, nawet prawe kolano. Na szczęście zasłony były szczelnie zasunięte, bo nawet rąbek światła prześwitujący w szczelinie, wywołałby we mnie furię. Bałem się wyjrzeć, bałem się, że światło dnia, które całemu światu dostarcza pociechy i nadziei, oślepi mnie, czy wręcz spali. Spojrzałem na budzik - jeden z tych, które niegdyś przywozili handlarze zza wschodniej granicy - jednak bateria wypadła i wskazówki uparcie trwały w martwym punkcie. Zwlokłem się z łóżka z przeciągłym jękiem. Nie miałem zwyczaju pić w dzień, ale ponieważ była sobota i wszystko mnie bolało, postanowiłem zrobić wyjątek. Wyjąłem z lodówki butelkę z resztą wódki i nie zastanawiając się wiele, łyknąłem sporą dawkę. Najpierw poczułem, że będę rzygał, lecz alkohol powoli trafił we właściwe miejsca. Ciepło rozlało mi się po całym ciele, ból stępiał, wróciła upragniona senność. Tyle wystarczyło, żebym wrócił do łóżka.
Kiedy ocknąłem się ponownie, za oknem panowała przyjazna szarość. Dzień miał się ku końcowi. Nadchodziła zbawienna noc - moja najlepsza przyjaciółka. Mimo bólu, podniosłem się i przyniosłem z lodówki resztę wódki. Znalazłem też zagubioną puszkę piwa, którą prawie ucałowałem. Wódka była dobra na szybki odjazd, piwko zapewniało długą inicjację i jeszcze dłuższy czas dobijania do dna. Usadowiłem się na poduszce i włączyłem telewizor.
Faceci z pistoletami gonili czarnoskórego rzezimieszka, wielkie głowy gadały o tym i owym, jakieś monstrum ścigało pierwszą naiwną, kuso ubrane dziewczyny grały w siatkówkę plażową, antylopy przemierzały sawannę, para tłuściochów wykłócała się w kuchni, wywołując raz po raz głupawy śmiech z offu... Bawiłem się zappingiem, dopóki nie natrafiłem na wolny kanał. Wibrujący, śnieżny obraz kładł na ściany błękitne smugi. Hipnotyczne drganie przyciągało swoją anonimowością, czystym wyrazem, brakiem jakiegokolwiek sensu. Zadowolony popijałem piwo, wpatrując się w sam środek skotłowanej bieli. Jakież za nią musiały ukrywać się światy! Jak kusiła, by się w niej roztopić, stać się jednym z ruchliwych punkcików, impulsem elektrycznym, ciałem zdolnym z olbrzymią prędkością pokonywać niezmierzone przestrzenie! Jak zapraszała, by nie być! Kiedyś, w pracy, lubiłem wpatrywać się w ciemność komputerowego Dosa, gdzie u góry ekranu mrugał tylko poziomy punkcik kursora. Później masowo wprowadzono środowisko Windows i czar bezpowrotnie prysł.
Zgnieciona puszka odbiła się od krawędzi telewizora i upadła gdzieś pod oknem. Przypomniałem sobie niejasno co dręczyło mnie zeszłej nocy w taksówce. Nie o tym marzyłem, nie tego pragnąłem, nie po to próbowałem być inny, niż wszyscy. Palącym niepokojem napełniała mnie myśl, że w chwili upojenia staję się dawnym sobą, że treści wyparte z podświadomości, wracają z niespotykaną siłą i próbują przywrócić mi wiarę w życie, kobiety i innych ludzi. Po chwili skapitulowałem. Zastanawianie się na rzeczami oczywistymi miało tyle sensu, ile próba lotu kosmicznego w miednicy. Odszukałem wizytówkę i obejrzałem ją z zaciekawieniem. Niestety, dziewczyna nie była snem ani efektem iluzji wywołanym przez substancje pobudzające. Była kobietą z krwi i kości. Dała mi wizytówkę.

MARTA KOWALSKA - WIZAŻYSTKA

Odnalazłem telefon i bez namysłu wystukałem numer.
- Cześć...
Odpowiedziała mi cisza. Jedynie słaby oddech dziewczyny świadczył, że ona tam w ogóle jest.
- To ja... z wczoraj...
Dalej się nie odzywała. Sapnąłem ciężko do słuchawki, nie mogąc znieść narastającego napięcia. A może pomyliłem numer? Miałem do siebie pretensje, że się wygłupiłem. Wydarzenia zeszłej nocy należały do świata przeszłości, nie liczyły się...
- To cześć...
- Zaczekaj! - mocny głos jeszcze bardziej mnie przeraził - Nie sądziłam, że tak szybko zadzwonisz.
- Chciałem tylko wiedzieć czy wszystko gra.
- No, nie. Ale ty zrobiłeś swoje.
Zamilkliśmy. Byliśmy sobie obcy. Nic o sobie nie wiedzieliśmy, a dystans, jaki nas dzielił, niczego nie ułatwiał. Właściwie nie pamiętałem nawet jak ona wygląda. Rzuciłem się na ratunek przypadkowej kobiecie - ot, bo była człowiekiem. Niewyraźnie majacząca w mojej pamięci sylwetka równie dobrze mogła być efektem pijackiego zwidu.
- Jesteś tam? - zapytała z niepokojem.
- Pójdę już - mruknąłem wystudiowaną formułkę - To znaczy wyłączam się. Fajnie, że wszystko dobrze.
Nie dałem jej już powiedzieć ani słowa. To, co mnie podkusiło, by zadzwonić, w tej samej chwili zostało zmielone w trybach zapomnienia. Żyłem chwilami. Od jednej do drugiej. Ta właśnie umarła. Myślami byłem już przy tym, że jest sobotnie popołudnie i dalej mogę robić co tylko zechcę. Wziąłem prysznic i długo szorowałem zęby, żeby zapewnić sobie minimum komfortu na wieczór. Znalazłem w lodówce połowę wędzonego kurczaka i resztki sałatki, którą zrobiłem w piątek w Termomiksie – tajemniczym szybkowarze zakupionym miesiąc temu. Zachwyciłem się nim podczas pokazu, jaki organizowała pewna firma networkowa u moich sąsiadów. Można w nim było zrobić niemal wszystko: od ciasta na świeże bułeczki po pstrąga na parze. Przez jakiś czas wydawało mi się, że zajmę się również jego dystrybucją, ale ostatecznie poprzestałem na samym użytkowaniu. Konieczność założenia firmy pociągała za sobą zbyt wiele wysiłku, a wcale nie miałem gwarancji, że pojutrze mi się nie odwidzi. Zachwyciły mnie za to potrawy, które prezenterka przygotowała w mojej obecności w ciągu kilku minut. Tego mi trzeba - pomyślałem i sprzęt już był mój. Lubiłem jeść w tym samym stopniu co pić, więc zakup uznałem za całkowicie celowy. Dołożyłem Temomix do robota, zestawu najwyższej jakości garnków, rondli i patelni z nadzieją, że może kiedyś będę miał okazję dla kogoś gotować.
Sałatka zachowała świeżość, kurczak też był niczego sobie. Po kolacji poczułem, że wracają mi siły i wybiegłem w mrok wieczoru, stęskniony za odymionymi wnętrzami knajp, zapachem alkoholu i widokiem ludzi. W „Kulturalnym” było już tak dużo ludzi, że od razu zawróciłem, we „Free Pubie” natrafiłem na nie mniejszy tłok, ale wypatrzyłem wolne miejsce przy stoliku, który zwykłem zajmować. Siedziały przy nim dwie dziewuchy, sądząc po ”grangowym” ubraniu i krzykliwych fryzurach - licealistki. Kiedyś lubiłem dziewczyny w czarnych bluzeczkach, czarnych mini i czarnych martensach. Kiedyś – to wydawało się tak dawno.
Śmiało podszedłem i zaczekałem, aż łaskawie mnie zauważą.
- Mogę się przysiąść?
Przyjrzały mi się uważnie i pokręciły głowami. Mimo to usiadłem i huknąłem szklanką o blat stołu, roniąc część drogocennych kropli.
- Nie chcę was zarywać - mruknąłem, nawet na nie nie patrząc - Chcę się napić piwa i spadam.
Tyle im się należało wyjaśnienia. Gdyby dalej protestowały, zamierzałem powiedzieć, że zaraz dołączy do mnie czterech kumpli z polibudy. Pewnie by się ulotniły. Zawsze tak robiły.
Dziewczyny przestały zwracać na mnie uwagę, wracając do przerwanego dialogu na temat kolokwium z biologii. Irytowały mnie, ale doszedłem do wniosku, że jedno piwo wytrzymam. Wyjąłem z kieszeni kawałek szyby i zacząłem cierpliwie pokrywać ją smugami czarnego flamastra. W ciągu kilku minut narysowałem portret jednej z dziewczyn, która wydawała mi się tak brzydka, że aż intrygująca.
Kiedy spostrzegły, że w ten sposób okazuję im zainteresowanie, zaczęły zerkać ku mnie, nie kryjąc zaciekawienia. Uśmiechnąłem się tajemniczo.
- Szklanka piwa i portret jest twój.
Zaskoczona dziewczyna obejrzała moje dzieło i skinęła głową.
Nazywały się Teresa i Renata. Studiowały na pierwszym roku biologii. Przyjechały z jednej z podbieszczadzkich wsi, upatrując w studiach oraz życiu w wielkim mieście szans na lepszą przyszłość. Trzy razy w tygodniu, gdy miały niewiele zajęć oraz w sobotnie wieczory, wyruszały w miasto w poszukiwaniu wrażeń, nowych znajomości i ciekawych dyskusji. Od razu zirytowały mnie akademizmem myślenia. Wydawało im się, że tak zwane mądre rozmowy, pomogą im zrozumieć problemy w perspektywie niemalże kosmicznej. Ubawiłem się setnie, ale nie próbowałem zmieniać ich sposobu myślenia. Interesowały mnie w tym samym stopniu, co reszta zgromadzonych tego wieczoru w knajpie ludzi.
- Masz niezłą kreskę - pochwaliła Teresa, którą od niechcenia sportretowałem.
Pochyliłem głowę, by ukryć rozbawienie. Pewnie wydawało jej się, że określenie „kreska” jest bardzo trafne i rzeczowe. Na obrazie Picassa to była kreska - poprowadzona między udami kobiety. Zawsze stawała mi przed oczami, kiedy jakiś snob nadużywał tego określenia, chcąc uchodzić za znawcę. Nie miałem dobrej kreski i wiedziałem o tym. Nigdy nie narysowałem ani nie namalowałem niczego wybitnego i wcale mi na tym nie zależało. Tworzyłem, bo lubiłem, a to, że czasami potrafiłem czymś zainteresować innych, zawdzięczałem tylko niezwykłym pomysłom formalnym.
- Jestem artystą śmietnikowym - wyjaśniłem mimochodem, wcielając się w zupełnie przypadkową rolę - Tworzę na rzeczach zużytych, śmieciach. Ten kawałek szyby znalazłem po drodze tutaj. Był zwykłym kawałkiem szyby, dopóki nie zmieniłem go w dzieło sztuki. Jeśli mnie natchniecie, napiszę poemat na drzwiach od kibla, a potem go wytnę...
Teresa poszła po piwo, zaś Renata próbowała ze mną flirtować, używając do tego celu nikłej wiedzy o kulturze i jej wybitnych twórcach. Śmieszył mnie jej nietoperzy nosek i rozbiegane oczy, w których migotały iskierki upojenia, jednak udawałem, że rozmowa z nią sprawia mi niespotykaną przyjemność. Pobudzający mnie powoli do życia alkohol sprawił, że opuściła mnie zwyczajowa ironia i złośliwość. Chyba planowały zabrać mnie ze sobą do akademika. Wyczekałem do ostatniej chwili i ostatniej kropelki piwa, po czym oświadczyłem, że muszę iść. Zatrzymywały mnie prawie siłą, ale postawiłem na swoim.
Gdy znalazłem się na ciemnej ulicy, wybuchłem radosnym śmiechem. Kilka panienek w butach na wielkich, ciężkich, przywodzących na myśl klocki drewna obcasach, i z ostrym makijażem na twarzach, obejrzało się w moją stronę, więc przystanąłem pod ścianą, udając, że się odlewam. Od razu znikły w bramie, prowadzącej do piwnicznej dyskoteki.
Sentyment zaprowadził mnie do „Kulturalnego”, w którym podczas studiów spędzałem mnóstwo czasu. Schodzili się tam wyłącznie studenci, naukowcy i artyści, hołdując, jak mi się wówczas wydawało, twórczemu snobizmowi. To było nawet przyjemne, iść po zajęciach za swoim doktorem i razem wypić piwo albo spotkać kogoś z licznego grona malarzy, muzyków, czy poetów, należącego do stałych bywalców. Co miesiąc zmieniano ścienną ekspozycję - fotografii lub płócien jednego z nich, co też miało wyjątkową wymowę. Zaglądałem tam z kumplami, a także zabierałem dziewczyny na randkę bez względu na porę dnia. W piwnicy zawsze panował przyjemny półmrok i nie można było stwierdzić, czy na zewnątrz panuje jasność dnia czy mrok. Świetnym pomysłem była wbudowana w ścianę lampa, udająca wiecznie oświetlone okno - zwłaszcza, kiedy zegarek wskazywał czwartą nad ranem.
Jak zwykle nie było wolnych stolików, ale mimo to zwiedziłem wszystkie zakamarki, gdzie przygotowano miejsca dla gości. Tak czy owak postanowiłem wypić tam piwo ze względu na dawne, dobre czasy. Wysupłałem z kieszeni bilon i pozdrowiłem barmana uniesieniem dłoni. Nie musiałem nic mówić. Uniesiony w górę kciuk wymownie streszczał zlecenie. Próbowałem wielu gatunków piwa - od ciemnych, mocnych importowanych z Wysp Brytyjskich, przez francuskie i amerykańskie „sikacze”, po produkty z Niemiec, Czech, Holandii i Turcji, ale pozostałem wierny Żywcowi. Nie potrzebowałem do tego nachalnych, irytujących kampanii reklamowych, po prostu kochałem tę markę i w pełni się z nie identyfikowałem.
Usiadłem przy barze i powoli delektowałem się świeżym smakiem piwa.
- Ty tutaj???!!! - krzyknął nagle ktoś obok mnie - Na pohybel ochujalcom wszystkich stanów, ty tutaj, a ja o tym nie wiem!!!
- Na symulacrum alkoholowych etykiet!!! - odwrzasnąłem i wpadłem w objęcia starego przyjaciela.
Bartek ścisnął mnie z całych sił, aż zaparło mi dech. Szczera moc jego ramion zawsze krzepiła. Przypomniałem sobie wieczory, kiedy odwiedzał akademikową siłownię i cierpliwie urabiał mięśnie, podczas gdy ja, leżąc w wyrze, gapiłem się na jakiś ciężki film Bergmana, Bressona czy Tarkowskiego .
- Jaki intertekstualny dyskurs przywiódł cię w progi naszej świątyni??? - kontynuował wygłupy oszalały ze szczęścia Bartek.
- Odwieczna potrzeba wypierdzenia akademizmu ze ścianek jelita grubego mojego naukowego emploi - odparłem w tym samym tonie i roześmieliśmy się, przyciągając rozbawione spojrzenia wszystkich wokół.
Stuknęliśmy się szklankami i odstawiliśmy je puste. Pierwszą rzeczą, jaka nas kiedyś połączyła, była niechęć do naukowego bełkotu. Drugą uwielbienie piwa. Bartek prawie się nie zmienił Nadal nosił przydługie włosy, wytartą marynarkę nałożoną na podkoszulek i obcisłe dżinsy. Miał lekko zarośniętą twarz, ale tak drobnym meszkiem, że wyglądała, niczym zmechacona tkanina. Olbrzymia żyła na jego czole po staremu przyciągała wzrok. Często, po joincie i paru piwach wyprawialiśmy z językiem ojczystym takie rzeczy, że niejeden polonista popełniłby samobójstwo.
- Ile to już lat? - rzekł poważnie Bartek.
- Całkiem niewiele. Ze dwa - wzruszyłem ramionami - Globalne przyspieszenie sprawia, że mamy złudzenie upływu wielkiej ilości czasu. Zbyt dużo dzieje się w jednej chwili, by mogła to pomieścić.
- Słusznie prawisz - Bartek klepnął mnie w ramię i uśmiechnął się do barmana - Jeszcze dwa! Co u ciebie? Dalej robisz w dziale miejskim?
Skrzywiłem się i zanurzyłem usta w pełnej piany szklance.
- Kiedyś wydawało mi się, że praca w gazecie da mi satysfakcję i mocną pozycję w życiu - rzekłem, patrząc w blat barowy – Teraz robię w reklamie. Nie zaspokaja aspiracji, ale pozwala nieźle żyć.
- Jeżeli to cię zadowala - Bartek wzruszył ramionami - Ja reżyseruję.
- Tak, jak marzyłeś!
- Właśnie! Po drugiej nagrodzie na pewnym festiwalu w Meksyku posypały się propozycje. Mało, że dobrze zarabiam jako realizator telewizyjny, to jeszcze na boku rozwijam twórczość artystyczną, korzystając z ich sprzętu.
- No, to robisz karierę - mruknąłem bez zawiści - Gratuluję. Z naszej paczki miałeś największy potencjał.
Bartek był osobowością nieustannie poszukującą, a kiedy poszukiwał, nic innego nie miało szans przedostać się do jego świadomości. Najpierw szukał wiedzy i całe dnie spędzał w czytelniach, później postanowił zostać sławnym pisarzem i wiele nocy poświęcił na pracę nad dziełem swojego życia, by wreszcie zgłębić tajniki kamery cyfrowej i zacząć produkować niesamowitą ilość filmików amatorskich, z których kilka posiadało rangę niemal artystyczną. Uśmiechnąłem się z dumą. Takich znajomości nie ma się w życiu zbyt wiele.
- Twoja rola także była szeroko komentowana - pochwalił mnie Bartek - Niby tylko epizod, ale jakże mocny w działaniu.
- Eee, przecież zagrałem menela.
- Ale z jakim skutkiem! Ty nie grałeś, ty po prostu byłeś! - wykrzyknął z patosem Bartek i zarechotał - Jak to było z twoją teorią żulowską?
- W każdym z nas tkwi ukryty menel, tylko nie każdy wypuszcza go na wolność - roześmiałem się z radością.
- O! - Bartek znów zdzielił mnie po przyjacielsku w ramię – Pij! Zapodamy sobie kamikadze.
Poczułem się autentycznie wzruszony. Tak dobrego samopoczucia, jak tego wieczoru, nie miałem od bardzo dawna. Znów znalazłem się w wyizolowanej niszy ponad światem, gdzie uciekaliśmy niegdyś przed jadem rzeczywistości. Bartek przypomniał mi nasz zwyczaj, którym zadziwialiśmy barmanów tuż przed zamknięciem lokalu. Zamawialiśmy raz albo dwa cierpki przysmak w małych kieliszkach, które wypijało się jeden za drugim, demonstrując niebagatelną tolerancję na alkohol. Nie pamiętałem, ile to razy barman wybałuszał na nas oczy, gdy nad ranem, ledwie trzymając się na nogach, prosiliśmy o zielone lub czerwone kamikadze.
- No, to jedziem! - zakomenderował Bartek.
Seledynowej barwy płyn w sześciu kieliszkach zniknął w bezdennej czeluści naszych gardeł. Szczęśliwy sięgnąłem po fajkę i tytoń. Widząc to, Bartek wyjął swoją i po chwili obaj zaczęliśmy roztaczać wokół siebie przyjemny aromat gatunkowej machorki. Balon przyjacielskiego upojenia unosił nas coraz wyżej, gdzieś między chmury, skąd nie było widać niczego poza bezkresem wyimaginowanego wszechświata.
- Napiszmy wiersz kolektywny - zaproponowałem lekko już bełkotliwym głosem.
- To już było - burknął Bartek - Po co się powtarzać?
- Nie wiem - zniechęcony potrząsnąłem ramionami. Niepotrzebnie spowodowałem przykre beknięcie czasu minionego.
- Zarwijmy lepiej jakieś kobitki.
- Miałem dwie. Gdybym wiedział, że cię spotkam...
- A co, sam byś nie poradził?
Stanęły mi przed oczami te wszystkie orgie, jakie odbywały się w akademikach. Promiskuityzm przyszłych elit intelektualnych tego kraju przerastał wszelkie wyobrażenia. Wszyscy kojarzyli się ze wszystkimi, często w tym samym pokoju, zaś rano mijali się w drzwiach, niczym obcy ludzie. Nikt nie mówił o ideałach, miłości i tego typu wzniosłych sprawach, tylko wypijał kilka piw i szedł się rżnąć w jakiś ciemny kąt.
- Już czasem nie daję rady dwa razy bez wyciągania – Bartek pokiwał z dezaprobatą głową - Ale z pauzą to bym sobie pewnie poradził.
- Starzejemy się, bracie - powiedziałem bez satysfakcji. - Jednak póki staje, póty nadzieja.
Wybuchliśmy szyderczym śmiechem i chwila refleksji przepadła bez śladu.
- Siłą rzeczy - mruknąłem i ryknęliśmy jeszcze głośniej.
- Te twoje powiedzonka - Bartek objął mnie i przygarnął do siebie - Bez dwóch zdań, bezapelacyjnie, naturalną koleją rzeczy, bezwzględnie... co tam jeszcze było?
- Nie pamiętam. Ty za to miałeś to swoje kaszubskie „jo”.
- Jo...
Druga kolejka kamikadze pięła się od żołądka do głowy.
- To po piwku - zakomenderował Bartek.
- Teraz ja! – uniosłem władczo rękę, nim zdążył zaprotestować.
- Zobacz! – krzyknął w amoku – Kiedyś, gdy nie mieliśmy kasy, szliśmy z półwytrawnym na Planty. Teraz pijam wyłącznie w knajpach.
Dyskusja rozmywała się, ustępując miejsca czystemu nastrojowi wspólnego picia. Bełkot, którym się posługiwaliśmy, rozumieliśmy już tylko my. Ktoś obserwujący nas z boku mógłby sądzić, iż posługujemy się jakimś nieznanym dialektem, składającym się na poły ze strzępów słów, na poły z rozmaitych gestów. Postanowiliśmy zaczepić jakieś dziewczyny. Zerwaliśmy się ze stołków barowych i z piwem w ręce zrobiliśmy szybki obchód knajpy. Potencjał żeński był przeogromny, ale przeważnie zaopatrzony w pierwiastek męski, który miał odstraszać ewentualnych kandydatów do objęcia krzesła w sąsiedztwie. Wreszcie trafiliśmy na dwie studentki wpatrujące się w hipnotyczny płomień świecy, dogasającej na blacie ich stolika. Ich szklanki były puste.
- Możemy???
- Nie dzisiaj - usłyszeliśmy i spojrzeliśmy po sobie.
- Czyż nie jesteśmy najbardziej atrakcyjnymi facetami w tej knajpie? - rzekł zdumiony Bartek.
- Owszem - odparła zadziornie mniejsza z nich - Takich, jak wy, to ze świecą szukać. Nasza, niestety, już gaśnie.
- Bo już nie jest potrzebna – włączyłem się - Oto jesteśmy...
- Jesteście stare capy - dodała druga - Za stare.
- Capy wykazują niezwykłą chuć. Nie wiecie o tym??? - nie rezygnował Bartek - Wolicie gówniarzy, którzy będą się na was uczyć dymać???
- Spadaj gościu, bo zawołam ochroniarza!
Skwitowaliśmy sytuację szyderczym śmiechem i tyle nas widziały. Na ulicy było już pusto. Kilka taksówek czekało w pobliżu, by bezpiecznie dostarczyć takich jak my do domu. Minęliśmy je, zataczając się od krawężnika do krawężnika.
- I jak leci? – zagadnąłem starym grepsem.
- Co? - Bartek w pierwszej chwili nie zrozumiał.
- No, jak wam leci, kurwa jego mać???
Nagle jego twarz rozjaśniła się łuną dobrych wspomnień.
- Aaa, dyć jakoś leci, proszę jaśnie pana.
Podczas studiów ”Baza ludzi umarłych” według Hłaski była naszym kultowym filmem. Masy miały swój „Rejs” i „Misia”, a my „Bazę”. Oglądaliśmy go wspólnie, polemizując z bohaterami i obśmiewając co lepsze fragmenty. Treść filmu pozostała w nas na zawsze.
- Nikt mnie jeszcze tak nie zrobił - podjął zabawę Bartek.
- Jak?
- Tak głupio.
- A ojciec?
Wesoły śmiech wstrząsnął uśpioną ulicą. Znów było jak dawniej, gdy późną nocą zmierzaliśmy do ”nocnego” po piwo.
- Harmonia na trzy czwarte - zadałem melodię i zaśpiewaliśmy ile tchu - Harmonia na trzy czwarte cicho łka, ferajna tańczy, ja nie tańczę!!! Z szaconkiem, bo się może skończyć źle, kiedy na Gnojnej bawimy się!!!
- Ruszaj się Bruno, idziemy na piwo - dołączył się Bartek, przypominając piosenkę Stachury - Niechybnie brakuje tam nas!!! Od stania w miejscu niejeden już zginął, niejeden zginął już kwiat!!!
Objęliśmy się i tak doszliśmy do skrzyżowania. Bartek raptownie posmutniał.
- Ja tu skręcam.
- Śpieszysz się? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Żona czeka...
Jakaś błyskawica przeszyła mój omroczony mózg. Byłbym usiadł, ale Bartek podtrzymał mnie ramieniem. Staliśmy w milczeniu, czując jak niezwykła magia, którą wskrzesiliśmy, powoli ulatania się w niebyt.
- Gratuluję – mruknąłem nieszczerze.
- Życie, brachu. – Bartek jeszcze raz uścisnął mnie serdecznie - Do zobaczenia.
Bardzo długo stałem na rogu ulicy, wpatrując się w plecy odchodzącego przyjaciela. Żałowałem, że się otworzyłem, że wpuściłem do swego ciemnego wnętrza światło dawnej przyjaźni. Osłabiło mnie tylko, przywołało utracone złudzenia, paliło do żywego. Nie chciało mi się wracać do domu, chciałem wędrować nocnymi ulicami, dopóki nie przegoni mnie łuna nadchodzącego dnia. Na Plantach przysiadłem na ławce i wyjąłem dyktafon. Nie rozstawałem się z nim ani na krok, bo nie znałem dnia ani godziny, gdy coś poruszy moją wrażliwość. Tym razem była to jednak sama nic nie warta breja.
- Wszędzie gówno... Psy są najbardziej uprzywilejowanymi istotami w cywilizowanym świecie. Wolno im srać gdzie popadnie. Gołębie mają jeszcze lepiej - mogą srać na ludzi. I miasto tonie w gównie. Pamiętam, jak wracaliśmy z Olą z kina. Musieliśmy się schować, bo gówna spadały na asfalt, niczym deszcz. Tak zmasowanego srania nie spotkałem nigdy w życiu. Odgłosy były takie same, jak podczas porządnej ulewy. Co by było, gdybym ja tak zaczął srać na skwerze ? Świat, Franciszku, to gromada zwierząt wałęsających się po gównie... - Hłasko. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Hłaskę czyta się w liceum. Może ja wciąż jestem w liceum...
Myśli nie kleiły mi się. Zbyt dużo wspomnień, złudzeń, nostalgii. Pozostał mi tylko niejasno odczuwany nastrój tamtych chwil, który niczego nie odradzał, a wszystko blokował. Zasmucony, zasnąłem na ławce.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wydaje mi się, że można to bez obaw opublikować. A jeśli ten pierwszy rozdział miałby stanowić zaledwie swego rodzaju preludium (tj. w dalszej części bohater główny zajmowałby się czymś jeszcze oprócz upijania się, ew. leczenia kaca;), mogłoby być jeszcze bardziej intrygująco. Zwłaszcza, że ma Pan bardzo wciągający sposób pisania - nawet o takich powszednich, pozornie nic nie znaczących zdarzeniach - a to bardzo cenna umiejętność.
Jedyne, co moim zdaniem należałoby trochę zmienić - to tytuł, który byłby chyba lepszy, gdyby ograniczał się do tego, co przed myślnikiem.
Jak dotąd jestem na "tak". Czekam na więcej.
Pozdrawiam - JvM

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki wielkie. To krzepiące. Bohater to nie jest miły gość. Mści się na życiu i na sobie, bo ciągle mu coś nie leży. To egoista, egocentryk i żałosny nieudacznik. A pracuje w reklamie. W takim razie podrzuce wkrótce II rozdział, który prezentuje go trochę od wewnątrz - nawet chyba za głęboko, bo ciągle mam wątpliwości, czy nie jest ten tekst zbyt wydumany w stosunku do I roz. Nieśmiało proponuje wirtualnego "brudzia" :))) Jacek

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

tekst jest świetny, nie można oczu oderwać, nic też nie wybija z rytmu czytania, nic nie przeszkadza w formie. Dbałość o stronę wyglądu tekstu, czyli brak literówek, ortografów i wpadek interpunkcyjnych ( chyba tylko jedno "w" uciekło i kropka na końcu zdania :)) jest tu naprawdę bardzo mile widziana :)
cieszę się, że to dopiero początek, czekam zatem na dalszy ciąg

aha jeszcze może powiem, że początek bardzo dobry, sposób wprowadzenia w akcję, w życie bohatera przedstawiłeś naprawdę nieźle :)

Serdecznie pozdrawiam
Natalia

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pierwszy punkt programu, czyli to, co nie jest jakie być powinno:

Niepotrzebne przecinki, na przykład tu:
"Tym razem jednak czułem się, jak weteran kilku wojen."
albo tu:
"Zastanawianie się na rzeczami oczywistymi, miało tyle sensu"
albo w kilku innych miejscach, których nie przytoczę z braku chęci i nadmiaru lenistwa;)

"impulsem elektronicznym"
Elektoroniczne może być urządzenie. Impuls jest elektryczny.

"Bartek klepnął go w ramię i uśmiechnął się do barmana"
To "go" jest mylące, z początku nie wiadomo o kim mowa.

"Skrzywiłem się i zanurzyłem usta w spienionej szklance."
Jak wyglada szklanka kiedy się pieni? ;) Może lepiej w spienionym napoju.

"Zasmucony zasnąłem na ławce."
A tu dla odmiany przecinek by się przydał.


Drugi punkt programu, czyli to, co jest bardzo takie, jakie jest ;)

A mianowicie zręczne i wciągające. Jedyne, co mi osobiście mniej się spodobało, to spadek akcji po świetnym rozpoczęciu. W pewnym momencie stwierdziłam, że jestem już znudzona. To było nieco ponad treścią wizytówki i telefoniczną rozmową.

No no, smaczna powieść się szykuje :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Świat, Franciszku, to gromada zwierząt wałęsających się pod gównie... czy po?

po czym moje oczy znów zaszły mgłą. Pośrodku niej zawisł potem jasny punkcik. Zaczął wirować, niczym zagubiony świetlik, po czym uleciał gdzieś

impulsem elektronicznym to też razi

Muzyka wściekl dudniła, wspomagana chórem tubalnych głosów. Pojazd zwolnił, wszyscy pasażerowie przyglądali się scenie na bruku z drapieżnym zainteresowaniem. Dziewczyna wściekle machnęła ręką, żeby odjechali.

to tyle uwag, czytało się bardzo dobrze, nie można się oderwać
czekam na dalsze części

serdeczności
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 rok później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...