Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Chocholi taniec


Rekomendowane odpowiedzi

CHOCHOLI TANIEC

Co za paskudne, parszywe, beznadziejne życie....
Dałam sobie spokój z malowaniem obrazów i zaczęłam pisać scenariusz. Miałam nadzieję, że dzięki scenariuszowi dostanę się do Szkoły Filmowej w Łodzi - na reżyserię. Wiem. Szansa była niewielka, a mama bała się wszelkich zmian. Ale i tak, jak zawsze, uważała, że cokolwiek bym nie zrobiła, to na pewno postąpię słusznie.
Znalazłam w tym czasie pracę w Centrali zajmującej się dystrybucją filmów oświatowych i z miejsca trafiłam na doborowe towarzystwo. Zaprzyjaźniłam sie z pewnym B., absolwentem KUL-u. Pracy niewiele, prawie wcale, mieliśmy czas na pogaduszki i na spacery po mieście. Zwierzyłam mu się ktoregoś dnia, że będę reżyserem filmowym, a on mnie, że zostanie krytykiem sztuki. W tej godzinie szczerości wymieniliśmy się utworami. Dał mi do przeczytania opowiadanie, a ja jemu początek scenariusza. Niewiele tego było, napisałam, dopiero trzy strony.
Mieszkałam wtedy na Złotej, w wynajętej służbówce, przy obcej rodzinie. W pokoiku wielkości szafy mieściło się tylko łóżko. Przez cienką ścianę słyszałam, chcąc nie chcąc, odgłosy z mieszkania, a przede wszystkim telewizor. Na próżno starałam się skupić. Nic z tego. Pisanie mi nie szło. Zbyt mały był jeszcze dystans pomiędzy pełną wydarzeń teraźniejszością, a wspomnieniami z dzieciństwa, z których miał być zbudowany scenariusz. Wydawało się, że początek zawiera w sobie wiele ukrytych możliwości, ale potem rozpadały się jakoś wątki. To dziwne. Ze mną było tak samo. Utrwalił mi się w pamięci obraz siebie z tamtych dni, krótka scenka, parę klatek, jeśli to miałby być film. Widzę to. Stoję na Placu Trzech Krzyży i nie mogę się zdecydować w którą stronę iść. Mam na sobie brezentową, męską kurtkę na kożuchu, kupioną na ciuchach, ciuchowe trumniaki, aksamitne, ze złoconą lamówką i bardzo szeroką, zielonkawą spódnicę z czegoś, co przypominało cienki filc...Stoję i nie mogę się zdecydować. Z tego miejsca można pójść w każdą stronę.

W marcu wysłałam do Łodzi podanie wraz z trzema stronami scenariusza, zaświadczenie o stanie majatkowym mamy i niecierpliwie czekałam na odpowiedź. Na wszelki wypadek kupiłam dwutomową Historię sztuki filmowej Jerzego Toeplitza, a także okazyjnie gruby tom: Scenarii amerikanckogo kino. Wracając z biura wstępowałam do księgarń w poszukiwaniu przecenionych książek. Tacyt, Tukidydes, Herodot, czasami trafiało sie coś ze starej literatury chińskiej. O to mi właśnie chodziło, to były moje znaleziska. A raz, poszczęściło mi się naprawdę. W Pałacu Kultury, na zapleczu księgarni naukowej, znalazłam stos przedwojennych publikacji dosłownie za grosze. Mój Boże! Czego tam nie było! Gulistan,czyli ogród różany, 53 – cia Sura Koranu po arabsku i w tłumaczeniu, opowiadania hotentockie...

Mieszkanie na Złotej miało tą zaletę, że wszędzie było blisko. Wieczorami chodziłam do teatru. Ze sztuk, które oglądałam tej wiosny najlepiej pamiętam Dwoje na huśtawce. Cybulski i Kępińska. Maleńka scena w Ateneum otoczona rzędami krzeseł ze wszystkich stron. Widzowie, dobrze widoczni w półświetle ze sceny, usiłują nawzajem na siebie nie patrzeć. Sztuka to dla mnie kreacja, która wymaga dystansu, dlatego pewnego wieczoru wyszłam z innego teatru w połowie spektaklu. Nie mogłam znieść aktorów kłócących się na scenie tak zaciekle, jakby to był ich osobisty konflikt. Któregoś niedzielnego ranka, poznałam w Filharmonii Waldka, klarnecistę jazzowego i byliśmy parą przez jakiś czas. Razem z innymi dziewczynami muzyków przesiadywałam na próbach.
Być może, bardziej mi zależało jednak, na towarzystwie biurowego kolegi, tego B. On zabierał mnie do znajomych. Wydaje mi się, że miałam status dziewczyny towarzyszącej. Byliśmy kiedyś razem w pracowni znanego grafika z którym B. był zaprzyjaźniony. Zauważyłam w trakcie wizyty, że to nie były stosunki całkowicie partnerskie. B. odnosił się do grafika z podziwem i szacunkiem, a tamten do niego z pewnym rodzajem poufałości. Na mnie artysta nie zwracał uwagi wcale. Niestety – nie miałam wypisane na czole, że też jestem kimś, że piszę scenariusz. A jakoś nie wypadało o tym wspomnieć.

Nadeszło zawiadomienie, że mam się zgłosić na rozmowę kwalifikacyjną do profesora Wohla. Podczas rozmowy, profesor Wohl interesował się zapewne poziomem mojej inteligencji, ale głównie chodziło mu o lektury. Powiedziałam, że czytam 53-cią Surę Koranu, że jestem pod wielkim wpływem Czuang Ts’ego i starej literatury chińskiej, że interesują mnie teksty staroegipskie, (przełożone na polski, oczywiście). I tacy autorzy, jak Dostojewski i Proust, to rozumiało się samo przez się. A Georgiki Wergiliusza w tłumaczeniu filologicznym – powiedziałam – mam zawsze przy sobie. Czasami wydaje mi się, że pachną wilgotną ziemią, a czasami, rozgrzaną w słońcu winoroślą...

Do biura wpadał, od czasu do czasu, znajomy B., malarz. Wielkie chłopisko. Robił wrażenie jakby rozsadzał przestrzeń wokół siebie, jakby go było za dużo. Jego obecność oznaczała, że idą na wódkę, gdziekolwiek, byle szybko. Mówił ochrypłym basem używając plugawego słownictwa, a malował, o dziwo, małe obrazki inspirowane muzyką Bacha. Ogólnie biorąc – nieprzyjemny człowiek, zarozumialec. W stosunku do mnie – wyniosły. Zabrali mnie kiedyś ze sobą do Kameralnej. To było już po tym, jak dostałam wiadomość, że jestem dopuszczona do egzaminu. Tego dnia miałam na sobie własnoręcznie uszytą spódnicę z szarego pluszu, obszytą na dole białym futerkiem. Niestety. Zwykle spieszyłam się, kiedy szyłam sobie ubrania i wykańczałam niestarannie. To też było uszyte byle jak. Kiedy zobaczyłam siebie w dużym lustrze w szatni, postanowiłam w ogóle nie wstawać od stolika. To była ta sala, w której się tańczyło, ale na szczęście, nikomu na razie nie chciało się tańczyć. Całe towarzystwo piło ostro. Ja też. Żeby pozbyć się onieśmielenia. Czułam się niezręcznie, trochę na marginesie. W pewnej chwili nastąpiło lekkie poruszenie, bo do sali wszedł Wielki Aktor, ukryty za ciemnymi okularami i usiadł przy swoim stałym stoliku, skąd widział wszystko i był widoczny dla wszystkich. To przyciągnęło na długo moją uwagę. Szczególnie ta jego elegancka, welwetowa marynarka. Wielki Aktor, jak gdyby, zaczynał tyć. Zajęta obserwacją, nie brałam udziału w rozmowie. Zaskoczył mnie malarz porządnie pijany – upierał się, żeby zatańczyć ze mną.
Zapomniałam już o swoim wyglądzie, przestałam siebie kontrolować. Wyszliśmy na środek parkietu. Malarz, wyższy ode mnie i potężniejszy, tańcząc tracił co chwila równowagę. Mnie również tym razem nie szło. Zauważyłam, że Wielki Aktor patrzy na mnie z uśmieszkiem, który wyrażał nie wiadomo co. Pomyślałam w pierwszej chwili, że mu się podobam, ale szybko doszłam do wniosku, że chyba jesteśmy śmieszni. Poczułam się dotknięta. Nie jestem przecież byle kim. Jestem artystą. Skończyłam ASP i będę zdawała egzamin wstępny na reżyserię w Szkole Filmowej w Łodzi. A teraz piszę scenariusz. Do zobaczenia na planie. Jaką minę wtedy... I ta nagła myśl, że jednak wezmę kiedyś odwet, trochę mnie uspokoiła. Tańczyliśmy nadal, a Wielki Aktor, jak gdyby przeczuwając ponowne spotkanie ze mną w niekorzystnej dla siebie sytuacji, patrzył już w inną stronę. Ale z twarzy nie schodził mu ironiczny uśmiech.

Wezwanie na egzamin przyszło wczesnym latem. Do Łodzi pojechałam w letniej sukience. Przygotowania, podróż, to wszystko, co działo się przed egzaminem, wypełniały emocje i wraz z emocjami, wypalonymi już, cały ten okres pochłonęła potem niepamięć. I tylko jazda tramwajem z dworca do Szkoły wyłania się z mroku. Bo kiedy ktoś mi się przygląda, ja też obserwuję siebie z zewnątrz. Czujnie. Tak było w tym tramwaju. Przyglądał mi się, rozbierał spojrzeniem przystojny czterdziestolatek, dlatego pamietam, jaką miałam na sobie sukienkę. Sukienka taka sobie, ale jemu najwyraźniej się podobałam. To zawsze sprawia mi przyjemność. Pomiędzy nami nawiązała się cieniutka niteczka porozumienia, zerwana zaraz, bo musiałam wysiąść. Następny obraz, jaki zachował się w mojej pamięci, to wnętrze szkoły, hol wyłożony boazerią i drzwi do sali egzaminacyjnej. Spora grupa kandydatów, niektórzy bardzo pewni siebie i skądś mi znani.
I stało się. Siedzę przed komisją egzaminacyjną. Pierwszy z brzegu przy oknie, to on, ten z tramwaju, jak się później okazało, historyk sztuki. Pani siedząca w samym środku, zapewne przewodnicząca komisji, trzyma w ręku te kilka kartek mojego scenariusza. Niby coś w tym jest, ale to za mało. Dlaczego tak mało? Co mam odpowiedzieć? Że na to trzeba czasu, skupienia i samotności? Odpowiadam na pytania egzaminatorów. Dzięki Toeplitzowi mam jakie takie wiadomości o filmach i jestem, wydaje mi się, nieźle przygotowana. Potem przychodzi kolej na historyka sztuki, a on pyta o Wyspiańskiego.
Ale co to? Mam wrażenie, nie – widzę wyraźnie, że jest do mnie wrogo usposobiony. Dlaczego? Nie posyłam mu przecież porozumiewawczych spojrzeń. Nawet mi na nim nie zależy. Postanawiam okazać sprzeciw. Mówię, że o Wyspiańskim wiem niewiele, jego malarstwem się nie interesowałam, a patos dramatów mnie odstręcza. Mówię to z satysfakcją, bo przecież wygłaszam niezależne sądy. Patrzę tylko na historyka sztuki, nie myśląc o tym, co dzieje się z resztą komisji...
A on wcale nie jest zakłopotany. Ale wygląda na to, że mnie w jakiś szczególny sposób... nie lubi.

Podziękowano mi. Wyszłam z sali i pojechałam do domu. Pod koniec lipca zrezygnowałam z pokoju na Złotej i z pracy w biurze. Przeniosłam się na wieś do mamy. Całe dnie spędzałam nad rzeką, zanurzona w przejrzystej wodzie. Leżąc na piasku w sierpniowym upale czytałam Smutek tropików. W książce był list ze Szkoły Filmowej, a w liście wiadomość, że egzaminu nie zdałam. No cóż .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...