Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Nie kwiat lecz owoc...


Rekomendowane odpowiedzi

Spogląda na swoje dłonie, pomimo strachu prawie się nie trzęsą. Prawie. Od razu przypomniało się jej durne powiedzonko Zbyszka. „Kiedy włożysz dwa palce do ... każdy wkłada gdzie chce, ale jak już włoży te dwa palce, to wskazującego jest mniej, środkowego jest więcej, a właśnie ten kciuk jest prawie.” Głupie to wszystko. Sterczy tu od rana. Myślała, że skoro jest wpisana na 08:00 to po godzinie będzie wolna. Minęło 11 godzin. Tyle czasu pod kolejnymi gabinetami po to chyba tylko, żeby czekając przemyśleć ile warte jest życie. Miło ze strony Anki, że chciała tu przyjechać razem z nią. Dobrze, że nie przyjęła tego wsparcia. Po pierwsze wiedziała, że w towarzystwie zacznie się rozklejać i byłoby jej głupio, a do tego utknęłyby tutaj na cały dzień. Długo nie wiedziała czy komukolwiek mówić o odkryciu. Siostrze na pewno nie powie od razu. Rozważała to poważnie. Niedawno straciły matkę. Młoda może niepotrzebnie się wystraszyć. Marta czuła się w obowiązku odkryć karty dopiero kiedy pozna jakieś konkrety i tylko pod warunkiem, że będą one wyrokiem. Pamięta jak długo bolało, że matka ukrywała przed nimi zbliżające się zagrożenie. Powiedziała więc na razie tylko Ance i przyjęła jej pocieszenia. Nie chciała za dużo o tym rozprawiać żeby za każdym razem nie przeżywać na nowo wdzierającej się paniki. Choć chyba taka cicha panika nigdy jej nie opuszczała. Od tamtej chwili mocowały się cały czas. Kiepsko wtedy spała. Kręciła się całą noc jak królewna na ziarnku grochu. Faktycznie uwierało ją jakieś ziarenko. Wymacała prześcieradło i nic nie znalazła. Podniosła się i światło dopalającej się świeczki też niczego nie objawiło. Dotknęła czułego miejsca i...znalazła drania. Zamarła. Był wielkości grochu, może fasolki - Jak to? Kiedy on tam...przyszedł, urósł, przyplątał się? Nie chcę, nie, to nieprawda! -zaczęła szeptać – wszystko będzie dobrze, Martuś, wszystko będzie dobrze - uspokajała samą siebie. Rano zadzwoniła do lekarza, umówiła się na wizytę. Prywatnie, bo szybciej. Ważne żeby szybko reagować. Choć to pewnie nic wielkiego, no przecież takie rzeczy się zdarzają. Przypomniała sobie jak w zeszłym miesiącu klientka jej opowiadała z nadzieją w głosie:
- No jak będę miała dobre wyniki, to za dwa tygodnie amputują mi pierś, bardzo się modlę żeby były dobre.
Słuchała i nie wiedziała co powiedzieć. W tej chwili ta młoda kobieta pragnęła najbardziej na świecie pozbyć się własnej piersi. Wyniki były dobre, bo w zeszłym tygodniu, kiedy się widziały, pani Aneta z ożywionymi oczami podniosła przed nią bluzkę i pochwaliła się blizną jak wymarzonym tatuażem. Horror.
- Ja siebie tak szybko nie skreślę, nie dam się nikomu kroić - teraz wiedziała, po co chłonęła tyle wiedzy na temat ratowania zdrowia, kiedy zachorowała matka - mamik za szybko się poddała, Ja nie jestem taka miękka. Nie ze mną takie numery. Ej , Życie! Czy mnie teraz słuchasz? Ja tak szybko nie odpuszczam. Pogódź się z moim towarzystwem, bo niełatwo się mnie pozbyć. Postanawiam trwać - pyskowała myślami w eter dodając sobie odwagi i poczucia, że nikt nie musi się o nią troszczyć, bo sama świetnie da sobie radę.
Jednak klimat szpitala nie wpływa korzystnie na budowanie dzielnej postawy. Dlatego od jakiegoś czasu zaczynała się dusić. Zawsze kiedy wkradało się zdenerwowanie w Marcie narastało napięcie i zaczynało jej brakować powietrza. Kolejka ospale ruszyła i znalazła się za piekielnie skrzypiącymi drzwiami. Iście niekomfortowa sytuacja. Kiedy prawie nagą stanęła przed kimś szczelnie ubranym, panika objęła dominację. Piersi usmarowane zimną galaretą, a pani w kitlu powarkuje i szarpie oschle. Kobieta o ładnych rysach i nadętej minie, na kieszonce kitla podpisana Katarzyna Jakaśtam. Pewnie też zmęczona siedzeniem w tej instytucji do późnych godzin. Za oknem słońce zachęca do lenistwa na łące, czy biegania po mieniącej się wodzie. Łąka, maki, cały dywan zieleni przetykany czerwienią delikatnych płatków, motyle.
- Tak, powinnam myśleć o rzeczach przyjemnych i wyłączyć mózg na bodźce zewnętrzne - Marta złapała się ratunkowo świtającego w głowie wątku. Mają zapaść decyzje: chemicznie hodować dalej, czy na rzeź. Pierwsze wkłucie, ból którego się nie spodziewała, przecież była taka wytrzymała, miała pewność, że bolesne mogą być tylko wyniki, a ten z zaskoczenia uwierał ją już nawet w głowie, narastające napięcie... potem już tylko bezdech i po akcji.
- Niech pani nie wydziwia, jak mam pobrać próbkę? - zdenerwowanie pani Katarzyny sięgało apogeum równego strachowi Marty, która zemdlała. Kiedy już doszła do siebie i świadomość ulokowała na właściwym miejscu wyszeptała:
- Pani Katarzyno? Bardzo Pani nie lubi tej pracy? - delikatność wnętrza i podrygi dumy dawno poszły w odstawkę podczas walki o przetrwanie, dlatego zapytała naturalnie cicho i najspokojniej. Pani Kaśka zastygła w bezruchu, a na jej twarzy zaczęło się malować wzburzenie graniczące z nienawiścią. Pełnym chłodu oraz pogardy wzrokiem chciała wymierzyć policzek, ale zauważyła, że oczy Marty były nadal spokojne i ciepłe, już nie ukrywała w nich samotności. Przy zderzeniu źrenic obu kobiet, niczym gromu i spokoju, pani Kaśka się poddała. Opuściła ręce i głowę, po chwili milczenia najdelikatniej jak potrafiła pozwiedzała:
- Przepraszam, bardzo przepraszam, siedzę tu od rana i wie pani ludzie potrafią zmęczyć. Zachowują sie jakbym to ja decydowała o wynikach.
-Tez pracuję z ludźmi i nie wyobrażam sobie żeby ich źle traktować tylko dlatego, że poprzedni klient był niemiły, a teraz bardzo się boję. - odpowiedziała Marta
- Również się boję, o każdą osobę, która stąd wychodzi. To nie jest lekka praca, choć nie męczy fizycznie to jednak dobija bezradność. Przetwarzam tylko dane, nie mam wpływu na owoce -
Tutaj znów przypomniało się Marcie powiedzonko sąsiada „Nie kwiat, lecz owoc stanowi o wartości rośliny, chcesz poznać człowieka patrz na jego czyny” a kiedy się ubrała, pani Katarzyna podała jej rękę i wyznała:
- Jest pani wyjątkowa osobą i dlatego z serca życzę pani, abyśmy się więcej nie spotkały, a jeśli już to nie w tym gabinecie.
Marta uścisnęła ją ciepło i wyszła nacieszyć oczy widokiem nieba, które delikatnie się różowiło przygotowując słońce do zachodu.
- Może jutro też będzie dzień? – przemknęło Marcie przez głowę – pożyjemy zobaczymy – wsiadając za kierownicę cieszyła się, że ma za sobą kolejne pozytywnie zakończone zmagania z ludzkimi słabościami i to były dla niej wystarczająco dobre owoce.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zauważyłem kilka literówek. Czytając wracałem pamięcią do niedalekiej przeszłości, gdzie codziennie odwiedzałem, na takim oddziale bliską mi osobę. Najbardziej utkwił mi widok wolno idących korytarzem kobiet, niosących przy sobie, bądź pchających przed siebie na metalowych wieszakach, plastikowych pojemników-odsysaczy, zapełnionych ciemną cieczą.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

„Ale kiedy Marta pozna jakieś konkrety i będą one nieprzyjemne, to dopiero wtedy czuła się w obowiązku odkryć karty z wyrokiem.” - chyba „poczuje się”?
„Dotknęła czułego miejsca i... jest.” – może lepiej „było”?
„Nie chcę, nie, to nie prawda!” – „nieprawda”
„Kiedy prawie nagą stanęła przed kimś szczelnie ubranym, panika objęła dominację.” – literówka „naga”; zwyczajowo mówi się „panika wzięła górę” – czy tu celowo ma być inaczej? Nie rozumiem tego: „kimś szczelnie ubranym”? Jeśli to miała być mammografia, to nie ma żadnego uzasadnienia do takiej ochrony osoby robiącej zdjęcie, poza tym to „kimś” jest strasznie bezosobowe. W ogóle dziwna ta diagnostyka :) Tak jednym ciągiem mammografia, USG („Piersi usmarowane zimną galaretą”) i od razu biopsja wykonywana przez panią, która „tylko przetwarza dane”? Albo trzeba dać sygnał czytelnikowi, że to tylko luźne myśli-obrazy, albo wcisnąć gdzieś pomiędzy jeszcze onkologa – nie ma rady :) Poza tym biopsja nie boli, tyle co ukłucie igły. Można łatwo zemdleć ze strachu, owszem, ale nie z bólu.
Może się czepiam (nawet na pewno) ale temat jest taki, że budzi emocje, dotyka doświadczeń wielu kobiet w bardzo różnym wieku (nawet całkiem młodych), więc sądzę, że warto byłoby się postarać o większą zgodność z realiami. I jeszcze propozycja: jest jeden wyrazisty element w klimacie szpitala, który, jak słusznie zauważasz „nie wpływa korzystnie na budowanie dzielnej postawy” – są to nieuniknione opowieści „doświadczonych” współtowarzyszek wielogodzinnej kolejki przed gabinetami. Te wieszaki z drenami ciągnącymi się spod szlafroków, o których napisał Marcin, są świetnym tropem. Inne wspomnienia, skutecznie wykańczające psychikę nowicjuszki badań, to np. przerzuty, chemia, powroty na oddział. Zabrakło mi tego elementu w obrazie całości.
Dalej czytało mi się coraz gorzej. Scena z panią Kaśką, moim zdaniem, w tej wersji bardzo mało wiarygodna, do dużego przeredagowania.
No i ostatnie zdanie. Zgrzyt gwoździem po szybie. Psuje wszystko.

Dobrze napisać o takim doświadczeniu to duże wyzwanie, masz u mnie szacuneczek za odwagę. Pozdrawiam - Ania

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

nie jestem odważna
więc chyba nie zasłużyłam na ten szacunek
co do bólu może niech każdy mówi za siebie
znam różne zdania
cudzy ząb zawsze boli mniej (a są też tacy którzy mają dentofobię albo coś gorszego)

jeden dzień z szpitalnej kolejki dla bohaterki tego tekstu wyglądał właśnie tak i właśnie tak go czuła
poza tym zgrzyt gwoździa na szybie był najistotniejszy

reszta do polemiki, a co tam
nawet z panią Kaśką (mogę ją poświęcić)
nieudolności poprawię jak skończę pracować

dziękuję za uwagę, nawet to miłe

bajabongo (w wolnym tłumaczeniu "do niebawem")

Rhiannon
.ozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kamertonko, bardzo trudny temat - niełatwo jest wyrazić artystycznie psychikę kobiety, która odgania myśli o zbliżającej się śmierci, pocieszając się, że "wygrała" potyczkę słowną z kimś tam i że to daje jej wystarczającą satysfakcję. Nie wiem, czy tak miało być, ale to jest najbardziej żałosne w bohaterce.
Dlaczego miałaby być wyjątkowa? Nie widzę uzasadnienia dla takiej opinii, którą wyraziła jej rozmówczyni. Czegoś brakuje w tym dialogu.
Do uwag Ani Ostrowskiej muszę dodać kilka własnych:

"Pogódź się z moim towarzystwem, bo nie łatwo się mnie pozbyć." - niełatwo;

"bo sama dzielnie da sobie radę.
Jednak klimat szpitala nie wpływa korzystnie na budowanie dzielnej postawy." - powtórzenie;

"Zawsze kiedy wkradało się zdenerwowanie w Marcie narastało napięcie i zaczynało jej brakować powietrza." - zdenerwowanie to także napięcie, więc mamy tu "masło maślane";

"a na jej twarzy zaczęło się malować wzburzenie graniczące w nienawiścią." - z nienawiścią.

Ciekawy temat, ale mnie także kilka scenek wydaje się dość sztucznych. Nie mniej temat naprawdę trudny i ambitny.
Właściwie w całości zgadzam się z komentarzem Ani.

Pozdrawiam serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

zgodzę się z Wami tylko poczęci
bo końcowy gwóźdź owoców nie jest jednoznaczny (dla mnie)
przełamanie własnych ograniczeń jest pierwszym owocem
nie chodzi też o podaną wyżej chorobę tylko o nasze reakcje w sytuacjach jakiegokolwiek przyparcia do muru

podczas wymiany zdań pomiędzy bohaterkami tekstu
zasugerowałam się sprawdzoną zasadą, że silniejszy dyktuje warunki w tym wypadku klimatu spotkania
( gdzie dla mnie „silniejszy” nie znaczy „mocniej zadający ból”)
może sytuacje które nas spotykają są tylko sprawdzianem jak zachowamy się w całym łańcuszku następujących po sobie scen i dowodem na to czy wystarczająco poznaliśmy siebie aby dopiero wtedy zrozumieć i dotrzeć lepiej do drugiego człowieka
choćby po to żeby czegoś go nauczyć wybaczając, a tym samym ulżyć sobie

postawiłam niewidzialne pytanie o nasze refleksje nad wartościami życia, które niestety budzą się dopiero w chwili zagrożenia tego cennego skarbu
tekst przeczytany samymi literkami faktycznie może być zlepkiem banałów
jeśli tak go odbieracie to pozostaje mi tylko się uciszyć i czytać go, i poprawiać
ale wiem, że żadną kolejna wersją nie zadowolę wszystkich
każdy z nas jest odrębną galaktyką emocji, myśli i doświadczeń mających wpływ na naszą postawę i świadomość
zatem nie trafię w percepcję wszystkich czytających
za orty, gramaty i liretowniki przepraszam i dziękuję za ich wyłowienie, widać lepsza jestem w hodowaniu ziół, psów i podglądaniu gwiazd, niż sprawdzaniu swoich tekstów
czy z tego wyrosnę?
czas pokaże

tulę Was mocno i dziękuję jeszcze raz za obecność przy kamertońskiej zlepce
do niebawem, bo lubię tutaj być

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

pochłonęła mnie ta historia. wzruszająca i ciepła, mimo trudnego tematu, o którym nie każdy chce rozmawiać. czytając czekałem finału i się nie zawiodłem. trzeba mieć zawsze nadzieję ona umiera ostatnia. bardzo dobre opowiadanie, a wspominane niedoskonałości mało istotne do całokształtu.
Autorka przecież poprawi:) Chylę czoła
pozdrowienia
r

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

.....chwila milczenia, powiem tylko wiele widziałem, dzielnych kobiet, bohaterskich kobiet,rozmawiałem z nimi; dotknięte tym choróbskiem smiały się z przeciwnosci losu zwalczając apatię. Wygrały siłą woli, wiarą - oczywiscie nie czekając bezczynnie, a jednoczesnie lecząc chore ciało. Siła wiary i wspólczesna medycyna wyleczyły...pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...