Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Cienie


Rekomendowane odpowiedzi

CIENIE


Młody chłopak, snujący się od pewnego czasu po wiosennym, bezlistnym jeszcze ogrodzie zbliżał się w stronę domu.
Wyjrzałam i powiedziałam grzecznie;
-W czym mogę być pomocna? -
A on zapytał, czy pozwolę mu umyć ręce.
-Oczywiście. Tu jest łazienka - pokazałam drzwi.
I tak poznaliśmy się i nie poznali właściwie, bo po wyjściu z łazienki powiedział tylko
-Przepraszam –
I poszedł sobie.
Patrzyłam przez uchylone okno, podczas gdy on zbliżał się do bramy. Wiedziałam, że nie był sam, w głębi podwórza od rana kręcili się jacyś obcy...
Do licha! Co za jedni? Po co przyjechali?
Ale tego samego dnia w domu pojawiło się poszarpane i trudne do odczytania pismo podziemne "Zapis", nad którym, podniecona, spędziłam bezsenną noc. A więc ten młody okazał się emisariuszem... Emisariuszem objawionej mi nagle prawdy. Od rana wiedziałam już, że mąż w warsztacie ( produkcja ”deficytowych” części do Malucha) omawiał cichaczem z nimi pewne przedsięwzięcie, bo kiedy znikli, wyznał (z wyrazem twarzy człowieka należącego już do konspiracji), że im odstąpił stary, stojący nieopodal domek, z którego zeszłego lata żeśmy się wyprowadzili.
Od tego dnia minął jakiś czas. Nadeszła prawdziwa wiosna. Wiosna „Solidarności” w rozkwicie. Długo nic się nie działo, ale my, we dwoje czyniliśmy przygotowania. Mąż starannie pobielił ściany w opuszczonym domku, przybił, co należało przybić i odetkał zlew. W małym pokoju stało jeszcze piętrowe łóżko należące niegdyś do moich dzieci, ale w dużym było przestronnie, pusto. I czynna była, nikomu już nie potrzebna, stara lodówka w kuchni.
Pod koniec kwietnia zaczęli pojawiać się ponownie nowi znajomi, na razie tylko na chwilę, w jakimś konkretnym celu, a może - ot tak sobie.. A może, żeby upewnić się, czy miejsce jest dość bezpieczne? Zaręczył, co prawda, za nas wspólny znajomy hydraulik, Janek, ale i tak, widocznie należało sprawdzić.

Jednym z pierwszych, który wpadał co pewien czas, był młodzieniec o przezwisku Żuk. Dzięki dobremu wychowaniu z pytaniami zwracał się wyłącznie do mnie. Ale mąż tego nie lubił. Z przekąsem mówił o Żuku. Może na skutek tego nieporozumienia, pomiędzy mną a Żukiem, zaczęła kiełkować sympatia, wątlutka, jak roślinka zaczynająca życie pod kamieniem. Przyznaję. Czekalam na chłopaka, którego poznałam wówczas, gdy pytał mnie o łazienkę. Wiedziałam już – wykształcony. No i podobno znał Lipskiego, a także innych wielkich będących na szczytach KORu. Na imię mu było Paweł. (Nazwisk nie używano). Chłopak był jakiś tajemniczy, smutny, przygaszony.
A Żuk owszem, owszem, wykształcony również. I wyglądał naprawdę nieźle.

Pod koniec kwietnia jeden z nowych znajomych - Maciej zaczął zwozić błękitnym Fiatem 125 papier powielaczowy w ryzach, beczkę farby, olej.. Zdobycie tego wszystkiego musialo byc niebywale trudne. Potem, któregoś ranka pojawiły sie powielacze i zawitali drukarze
To dziwne, że „ nasi chłopcy” - przez kilka pierwszych dni mówiliśmy „oni”- drukowali przeważnie w nocy. Czyżby wymogi konspiracji? Wieczory były wyjątkowo ciepłe, więc nasi chłopcy w domku otwierali okna. Pewnej nocy podeszłam bliżej, żeby zobaczyć, co się dzieje, bo usłyszałam monotonny szum. Chyba wiedzą, co robią? Zobaczymy, co z tego wyniknie. Powiedziałam mężowi i on się tym trochę przejął. A gdyby sąsiedzi donieśli? Nie wiadomo kto. Ale ktoś mógłby.

W naszym nowym domu, wciąż jeszcze dalekim od wykończenia, taras zastępowały luźno ułożone deski. W ciągu dnia goście odpoczywali. Na deskach zbierało się męskie towarzystwo popijając piwo. Oprócz Pawła, Żuka i kogoś jeszcze, bardzo ważnym w tym gronie okazał się człowiek, o którym mówili, że pisze. Literat. Podobno opublikował w Kulturze (nie tej paryskiej) opowiadanie. Leżeli rozleniwieni, mój mąż gadał i gadał o czymś, bardzo podniecony, a ja patrzyłam na to zza szyby kuchennego okna. Tamci słuchali z uśmieszkiem, od czasu do czasu któryś zachichotał. No pewnie, takim bywalcom salonów jak oni, mój mąż, mieszkaniec zapadłej wsi, powinien (czemu nie?) wydawać się atrakcyjny. Chociaż zapewne - nieco egzotyczny.
Czasami po obfitej porcji jajecznicy (były takie dnie, że do jedzenia mieliśmy wyłącznie jajka) „chłopcy” rozsiadłszy się w fotelach rozmawiali z nami leniwie i od niechcenia, ale, wydaje mi się, że z dużą dozą przyjaznej poufałości, ciepła. Ośmielona, starałam się dać im do zrozumienia, że jeśli chodzi o mnie, to mają do czynienia z kimś, kto znalazł się w tej odległej, podwarszawskiej dziurze poprzez przedziwne, nieoczekiwane zakręty losu. Byłam artystką zanim wyszłam za mąż i w całej pełni, jak oni, należę do inteligencji. Skorzystałam nawet z okazji któregoś dnia i powiedziałam kilka, ciekawych i oryginalnych – tak myślę - uwag o teatrze. W odpowiedzi, na twarzy Pawła ukazał się życzliwy, owszem, chociaż nikły uśmiech. Problemem, który zajmował wszystkich była polityka i aprowizacja, a Pawła gnębił szczególnie brak słodyczy, bez których nie mógł się po prostu obejść. A więc to była t a szansa, żeby się zbliżyć do niego. Postanowiłam zrobić wszystko, żeby to załatwić.
Czekałam z tym na odpowiedni moment. Tymczasem wyprawiwszy dzieci do szkoły i nie mogąc myśleć o niczym, co nie było związane z „chłopcami”, całymi dniami opalałam się leżąc w trawie. Wydaje mi się, że wyglądałam nieźle; nie mijali mnie obojętnie przechodząc przez dziurę w płocie z jednego ogrodu do drugiego. Zdarzało się nawet, że mieli do mnie pytania, albo interes, bardzo pilny. Płynący za naszym ogrodem Świder nanosił co roku piasek na przybrzeżne plaże. Po przeciwległej stronie rzeki utworzyła się piaszczysta łacha. Ale po naszej stronie, za ogrodem, wznosił się lekko podwyższony, trawiasty brzeg, na który po południu przyganiano krowy.
Goście rzadko przenosili się na drugi brzeg, na plażę, widocznie lepiej czuli się na wydeptanej łączce. Przychodzili wczesnym popołudniem już wyspani po nocnej pracy i rozbierali się do naga. Mnie, leżącej na plaży nie widzieli, a może moja obecność nie miała dla nich znaczenia... Po prostu, tak było im wygodnie. Pokryci byli plamami granatowej farby, która rozpuszczona w wodzie i nie domyta, nadawała ich ciałom nieco upiorny, trupio -siny kolor.
Starałam się nie patrzeć w tamtą stronę, w pewnych momentach jednak, wyjątkowego wybuchu wesołości, było to, po prostu, nieuniknione. I oto, któregoś dnia, zobaczyłam jedną z tych starych kobiet, a była to – o Jezu! – moja teściowa, nazywana Babką - idącą z krową prosto na nich. Krowa poczuwszy rzekę przyśpieszyła kroku, a Babka biegnąc truchtem za nią nie miała czasu się rozejrzeć. Nie spodziewając się niczego, co mogłoby ją zaskoczyć, zapewne nie od razu zauważyła nienaturalnie sinych, obnażonych mężczyzn.
Usiedli skromnie tyłem do niej, a ona napoiła krowę, trzymając w ręku krowi łańcuch i poczekała, aż tamta się wypróżni. A potem obojętna na sprawy świata, który jest tam, we mgle, daleko za horyzontem, nie spiesząc się wyruszyła w powrotną drogę.

Z kupnem cukierków dla Pawła miałam oczywiście kłopot. W prywatnym kiosku z warzywami, udało mi się kupić samochodzik wypełniony słodkimi kuleczkami w najrozmaitszych kolorach. Postanowiłam nie czekać i zanieść go osobiście, mając dzięki temu okazję zbliżenia się do tego - mojego niegdyś - domu, a teraz tajemniczego przybytku wypełnionego wyłącznie obecnością mężczyzn. Zastałam wszystko w takim stanie, jakiego nie spodziewałam się może, ale jaki, po prawdzie, w zupełności mógł być do przewidzenia. W kuchni zatkany zlew z udrapowaną na nim ciemną, cuchnącą szmatą, a na maszynce przypalony garnek.
Żuk, jak by nie było esteta, bo historyk sztuki, wydawał się skrępowany i usiłował coś, czego zapewne się wstydził, upchać pod poduszką.
Powiedziałam, że szukam Pawła. Paweł grzebał w stercie zepsutych druków w kącie dużego pokoju. Podałam mu samochodzik. Nie wiedział, co to jest.
-Cukierki
Ucieszył się.
-Ach tak!
Schyliłam się nad podłogą. Zaczęłam po trochu czytać leżące tam, nikomu już niepotrzebne, zabrudzone kartki. A potem szperając w stosie, zebrałam numer Zapisu . O ile dobrze pamiętam – numer osiemnasty. Zapytałam, czy mogę go sobie zabrać.
Oczywiście.
Wzięłam. Zachowam go na pamiątkę. To nic, że brudny trochę , rozmazany i niewyraźny.

Po pewnym czasie zaczęliśmy jedni do drugich mówić po imieniu. Kontakty towarzyskie zacieśniały się, powstało coś w rodzaju zażyłości pomiędzy nami. Chłopcy spieszyli się. Ten, który to organizował – Maciej, woził za sobą ogon. Był to biały Fiat 125 z dwoma panami, którzy ani trochę nie wyglądali jak turyści. Twierdził, że potrafi ich zgubić. Być może. Ale represje zelżały i – jak mówili mi sami chłopcy - ta robota stawała się półlegalna. Ci panowie we Fiacie - tak myślę - doskonale wiedzieli co się święci i na razie nie zależało im na tym wcale, żeby się ujawniać.

Trzynastego maja od rana, jak zawsze, słuchałam Wolnej Europy,(tylko ja - mąż nie miał do tego cierpliwości). Słuchałam przenosząc się z miejsca na miejsce, to tu, to tam, żeby przedrzeć się przez zagłuszanie. I usłyszałam: Zamach. W popłochu i podnieceniu od razu pobiegłam do drukarni. Wiedzieli już. Wiedzieli też, kto to zrobił - KGB. Nikt nie miał wątpliwości. Wieczorem w telewizorze krótkie migawki pokazujące bezwładnego człowieka w bieli, rewolwer w kółku, Ali Agca. A potem wszystko z wolna wróciło do normy. Właściwie nie było o czym mówić, dociekać, wszystko, co było do powiedzenia, powiedzieliśmy sobie od razu. „Chłopcy” zajęli się ponownie pracą.
Moja zażyłość z nimi odrobinę wzrosła.
Wzrosła o tyle, że siedząc nad rzeką , to z tym, to z tamtym, gwarzyliśmy sobie. Najczęściej z Żukiem, ale czasem – z Pawłem. Pewnego dnia Paweł wprawił mnie w zakłopotanie. Wiedział o moim podziwie dla niego, wszystkiego się domyślił, a to sprawiło, że siedząc na porośniętej trawą niewysokiej skarpie rozmawialiśmy często na osobiste tematy, nie tak osobiste, żeby się z czegoś zwierzać, o nie, ale tak, o życiu w ogóle, z powagą i ze szczerością.
W pewnej chwili powiedział, niby to mimochodem, ale widocznie to pytanie miał już przygotowane od dawna .
- Powiedz. Nie robi ci różnicy, że jestem Żydem?
Ogarnął mnie popłoch. Co mu odpowiedzieć?
Ależ nie – odpowiedziałam pospiesznie – oczywiście, że nie –
. Żydem? Jaki Żyd? Też bym chciała. Może to o to chodzi? Dlatego taki zbolały?
Och, chłopcze ,co za głupstwo.
Dobrze byłoby usiąść teraz jeszcze bliżej, blisko, bliziutko, tuż tuż, żeby móc delikatnie dotknąć cię ramieniem...
Później się dowiedziałam, (nie od niego) że to cierpienie Pawła spowodowane było przez kobietę.
Aura tęsknoty, miłości, oczekiwania, jak gdyby unosiła się w powietrzu. Wszystko temu sprzyjało; wiosna, rozłąka, zagrożenie. Żuk czekał na dziewczynę. Nie przyjeżdżała, a on nie wiedział dlaczego. Telefonu nie było we wsi.

Pojawił się ktoś nowy. Młodziutki, egzaltowany chłopak, który koniecznie chciał pomóc, ale nikt go nie znał. To znaczy znał go Maciej, zaręczył za niego, przywiózł. Podobno Mały z wielkim zapałem włączył się do pracy, gotowy na poświęcenie. Któregoś dnia odwiedziła go matka. Elegancka pani, pewna siebie, w rozmowie ze mną, nieco protekcjonalna, wyniosła, a przecież to ja musiałam ją gościć, podać herbatę... Skąd ta kobieta wiedziała, gdzie jest jej syn? No oczywiście. Mały jej powiedział. Któryś z „chłopców”, (kiedy już jej nie było), ostro go za to skarcił. Ale zanim to nastąpiło, poszli na spacer– byli przecież na wsi. Pokazał jej rzekę, a potem wyszli na otwartą przestrzeń. Przestrzeń rozległą, szarozieloną od młodych zbóż, z cienkim pasemkiem lasu, gdzieś na horyzoncie. W powrotnej drodze wstąpili do drukarni – ale to było już niepotrzebne. Nikt tej kobiety nie znał. Zadbana, rudawa (dobra farba) pani, opowiedziała mi potem o swoich podróżach do Londynu i szeptem, że przy okazji przewiozła powierzone jej materiały dla BBC... – nie wymuszone przeze mnie niczym zwierzenia budzące oprócz zawiści podziw i onieśmielenie. Pojechała - to znaczy musiała dobrnąć do stacji Świder na pewno w podobny sposób, jak się tu dostała. A chłopak (nie wiem czemu) nie był już dobrze traktowany, no i po pewnym czasie on także się gdzieś ulotnił.
*
Maciej wywoził paki zadrukowanych kartek, które ktoś potem składał i oprawiał. Nasza przygoda z drukarnią zbliżała się już do końca. Czułam dręczący niepokój o to, co będzie potem. Pustka? Pomagaliśmy obydwoje w likwidowaniu tego bałaganu.. Palić, nie palić niepotrzebne kartki? (Zebraliśmy stos). Nie. Lepiej wykopać dół. A co zrobić z kubłem nie zużytej farby drukarskiej? Później się zabierze. A ten powielacz?
- Powielacz? Powielacz jest zdekompletowany A z resztą... nie mieści się w samochodzie. Przyjedziemy po niego później. Będzie nam potrzebny.
W kącie pokoju leżało jeszcze sporo papieru powielaczowego, co najmniej kilkanaście ryz. Bardzo cenny.
-Zabierzemy to, kiedy będzie trzeba.
A więc upchałam ten papier w pokoju naszej córki Marii, w jej tapczanie. W opustoszałym domku pozostały błękitne plamy farby to tu, to tam. Gdzieniegdzie jakiś cień, jakby wspomnienie o kimś, kto zmęczony, albo zamyślony oparł się o ścianę. Sprzątając śmieci z podłogi znalazłam pusty samochodzik cały pokryty śladami zabrudzonych palców. Mój Boże. Trzeba go zabrać, schować. Zawsze mi będzie przypominał ten czas, tą niebywałą wiosnę...
Pawła.
Kiedy znikli na dobre, było mi ciężko na duszy. Jakaś męcząca nostalgia, nie wiadomo co robić ze sobą i chociaż lato w pełni, nic się nie chce. Wybrałam się do Warszawy raz, drugi. Ale tam również pustka. W lokalu „Solidarności”, gdzie wstąpiłam, ot tak, rozejrzeć się, tylko znany z jakiegoś zdjęcia Tomasz Jastrun i nikogo więcej. Nie licząc tłumu zupełnie anonimowych ludzi.
Upał.

Nadeszła jesień.
W listopadzie spłonęła stodoła Babki.. Na szczęście, tej nocy nie było wiatru i oborę odratowano. Krowę, dwie świnki, kury, wyprowadzono w porę.. Ale stodoła – drewniana, kryta strzechą płonęła z hukiem... strasznym, a słoma paliła się wyrzucając w niebo iskry niczym fajerwerki.
Krzyk, groza, bieganina, straż.. No i ten lament Babki...
Od razu na myśl przyszło nam wyjaśnienie, oczywiste i tylko jedno – zemsta SB. Ale... dopiero w listopadzie?
Potem zapalił się komuś stóg, a potem inna stodoła – milicja złapała piromana, a więc... nie zemsta jednak.
*
Ani po resztkę powielacza, ani po kubeł farby i papier, tej jesieni nie przyjechano, a potem był stan wojenny. Nasi “chłopcy” trafili do Białołęki. (Wiadomość o tym dostaliśmy od hydraulika).
Stan wojenny, jak to stan wojenny. Leżąc w łóżku z uchem wciśniętym w poduszkę, słyszałam jakiś złowieszczy odgłos, jak gdyby łomot gąsienic. Gdzie? Może na szosie oddalonej o kilka kilometrów od nas? Ale to było tylko złudzenie. Nerwy.
Mąż nie wiedział co zrobić z powielaczem przechowywanym w garażu, razem z rupieciami. Trzymanie go na widoku było ryzykowne. Kiedy zrobiło się nieco cieplej (a zima tego roku była wyjątkowo mroźna) wykopał w kącie ogrodu niegłęboki dołek i ostrożnie umieścił tam ten powielacz starannie zabezpieczony, żeby się nie zniszczył.
W obejściu zamiast stodoły wciąż było pogorzelisko. Stodoła powinna być murowana. Z cementowej cegły. Trzeba wynająć murarza - o murarza nie było łatwo. Zgłosił się pewien, znany w okolicy milicjant na emeryturze, Waldek. W sile wieku jeszcze. Postawił warunek; musi zamieszkać na miejscu, bo nie chciało mu się dojeżdżać. Prosta sprawa, jest przecież pusty domek, a w domku wygodne łóżko i lodówka. Nikomu nie przyszło do głowy, że są również aż nadto wyraźne cienie tamtych lokatorów.
I stoi w kącie pokoju kubeł granatowej farby.

No tak.
Kiedy SB i zomowcy zjawili się o świcie, było lato. Parę dni przedtem mieliśmy wiadomość od Janka - hydraulika, że nasi „chłopcy” są już na wolności.

Okrążyli ogród z dwóch stron – kilkunastu, a może kilkudziesięciu. W mundurach. Ci co weszli do domu ubrani po cywilnemu. Trzech. Ten trzeci trzymał w pogotowiu kamerę. Byli ostrożni, czujni. Ale mąż, dzieci, ja (w negliżu) bardzo wystraszeni, a wiec zomowcy wkrótce przestali czaić się za parkanem i zwartą tyralierą zaczęli przeczesywać ogród. Jeden z cywilów został z nami, a drugi poszedł do drukarni. Wiedzieli o wszystkim, nie było się co wypierać. W tym czasie, kiedy przeszukiwano pokój Marii i wyciągano z tapczanu papier powielaczowy, ten od kamery udał się do ogrodu, żeby sfilmować dom. (Podobne do tej sytuacje pokazywano w telewizji, traktując je jako piętno hańby ). Mąż rzucił się, protestował, lecz ja mu szepnęłam – głupi, to przecież będzie fajnie, kiedy pokażą nas w dzienniku - więc się uspokoił.

Trzęsłam się... nie wiem, ze strachu, czy też z podniecenia? Nasz dom zwolna zamieniał się w pobojowisko. Zajrzeli do łóżek, szaf, z półek wywlekli książki, nielegalne druki (te bardzo staranie powiązali w paczki). Najbardziej zależało im na powielaczu. To dziwne. Wiedzieli, że jest powielacz (od kogo?) tylko nie wiedzieli gdzie. Nie mogli znaleźć, ani w domu, ani w zabudowaniach. (W piwnicy dwóch zomowców ostrożnie przekopywało węgiel.) Tamta ekipa, wysłana do drukarni, triumfalnie przywlokła ze sobą kubeł farby drukarskiej i zbutwiałe kartki Zapisu, które znaleźli w ogrodzie. Byliśmy winni – to już nie ulegało wątpliwości. Tylko kto jeszcze? No kto? A skąd my możemy wiedzieć? Przecież nie podawali nazwisk. Wynajęli domek i tyle. O proszę. Tu jest umowa. Jakaś organizacja studencka. Esbek zachichotał i spoważniał zaraz – Nie „NOWA”? – ironizował. A licho wie. Nie wiemy. Może nowa.
Po południu zabrano nas w konwoju na Rakowiecką, gdzie musieliśmy złożyć zeznanie. Oczywiście każde z nas osobno. Panom z SB (nie pamiętam twarzy) uparcie chodziło o ten powielacz. (Po diabła im powielacz? Jeśli wiedzą, że jest schowany u nas, powinni wiedzieć również, że do niczego się nie nadaje, że jest niekompletny). Grozili aresztowaniem. W więzieniu są wszy i szczury. No i na moje dzieci czekają już w domu dziecka. A czy pamiętam, co stało się ze stodołą?
Więc się rozpłakałam.
Wróciliśmy jeszcze tego samego dnia. Każde osobno. Wydawało się, że to koniec, ale... niezupełnie. Za naszym ogrodem, na uliczce prowadzącej nad rzekę, zaczęli pojawiać się turyści we fiatach 125. Pary.

Mąż postanowił ukryć staranniej powielacz. Pozbycie się tego urządzenia wydawało się koniecznością. Bo co z tego, że zakopany? Jeśli tak bardzo tamtym zależało, mogli wejść i zabrać się do przekopywania ogrodu. Trzeba powielacz przenieść na drugą stronę rzeki i zakopać w piasku. Pomysł dobry na pewno, chociaż ryzykowny. Poczekamy na odpowiedni moment. No i nadeszła wreszcie dżdżysta i ciemna noc. Siedzieliśmy jakiś czas skuleni z powielaczem w krzakach patrząc i nasłuchując. A nuż ktoś nas śledzi?
Potem ostrożnie przenieśliśmy go przez wodę rozglądając się, czy nikogo nie ma. Mówiliśmy szeptem. Po drugiej stronie, w piasku był już wykopany dół. Tu go nie znajdą. A gdyby nawet. My o niczym nie wiemy. Może wiosenne roztopy przywlokły go skądś, z daleka, a może zakopał go ktoś inny ?

Po dwóch tygodniach, kiedy byłam jeszcze poruszona wydarzeniami, chociaż z wolna stawały się już przebrzmiałe, przyjechali Maciej i Paweł. Boże! Co za niespodzianka. Przeszkadzając sobie wzajemnie opowiedzieliśmy im (z pewną egzaltacją) o rewizji, o aresztowaniu. Ale oni wiedzieli o wszystkim i przyjechali w tej sprawie. (No, nie tylko). Przede wszystkim należy ustalić, kto doniósł. Ja wiedziałam – to ten milicjant Waldek, ale nikt jakoś nie chciał w to uwierzyć. Powiedziałam, że SB musiało wiedzieć o wszystkim, jeździli przecież za Maciejem, ale to też uznali za mało prawdopodobne. Mężowi i naszym gościom najbardziej trafiło do przekonania, że to ta ruda pani, matka chłopca, była wtyczką, agentką. Protestowałam. Nie mieli przecież dowodu. Upierałam się przy wersji Waldka. Obrzydliwy. Kiedy go zobaczyłam, od razu mi się nie podobał. I nawzajem. Ale mój mąż zaprzeczył, znał go. Podczas budowy stodoły – zdarzało się - pili razem wódkę. Ale o tym „chłopcom” nie powiedział. O nieostrożności z zatrudnieniem Waldka nie było mowy, no cóż, mój mąż ma swoje słabostki i do takiej lekkomyślności na pewno by się nie przyznał.
Ze strony naszych chłopców dało się wyczuć niewypowiedziane, ale snujące się pomiędzy słowami pytanie: No i co myśmy tam mówili, na tej Rakowieckiej?
Wspomniałam o powielaczu. Że go można zabrać. Roześmieli się. Powielacz już niepotrzebny. Teraz offset. A część druków robi się na ksero.
A co stało się z powielaczem? Mąż go wykopał, ale już bez mojego udziału. Widywałam to urządzenie to tu, to tam, aż w końcu zauważyłam, że leży na kupie złomu.
Z samochodzikiem stało się inaczej. Zaraz po wyprowadzce drukarni schowałam go w szafie, pod swetrami. To była moja pamiątka – moja osobista. Brałam go do ręki co pewien czas, trzymałam przez chwilę w dłoni i odkładałam z powrotem.
Niedawno, sprzątając szafę znalazłam samochodzik, ale nie było już na nim śladów palców pobrudzonych farbą.
Cienie na pobielonej ścianie poznikały dawno .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

lubię takie opowieści - wspomnienia
:))
ja wywoziłam swoją 10 miesięczną córkę ze Śródmieścia
z owiniętą w mokrą pieluchę buzią, żeby nie udusił jej gaz
zomowskich petard, mieszkaliśmy w samym centrum, na Marszałkowskiej-
gdzie zaczynały się lub kończyły wszystkie zadymy w stanie wojennym
:))
lubię takie wspomnienia

bardzo dobrze się czyta,
poza "żeśmy" - dwa razy użyte na początku.
:)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pani Wando.
Przeczytałem chyba wszystkie Pani opowiadania.
Kiedyś zachwycałem się opowiadaniami Iwaszkiewicza, bo miały taki jedyny /tak mi się do dzisiaj wydawało/swoisty i niepowtarzalny klimat. Takiej zadumy, zamyślenia, spowolnienia czasu. Dla marzyciela jakim jestem, była to droga do przeżywania piękna jakiego nie znałem.
Dzisiaj, po lekturze Pani tekstów, wiem, że znalazłem LITERATURĘ jakiej już nie spodziewałem się spotkać.
"Cienie", "Niebieskie pończochy", "Żegnaj", "Lusterko", to prawdziwe perełki.
Chciałbym posiąść kiedyś takie umiejętności pisarskie.
Jeżeli Pani pozwoli to zostanę już fanem Pani twórczości i z niecierpliwoscią będę czekał na następny Pani utwór.
Pozdrawiam serdecznie - jacek.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...