Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

ŻEGNAJ
W zapluskwionym pokoiku-służbówce na Złotej - półtora metra na dwa i pół - przeżyłam kilka niewielkich dramatów, wiele godzin samotności i jedną scenę rozstania, po której płakałam trochę, ale cichutko, skrycie. Ze względu na gospodarzy. W tym czasie płakałam rzadko - więcej było poczucia nudy i beznadziejności.
Tak to wygladalo. Zwykle dzień kończył się na smutku.
Lecz kiedyś, ni stąd ni zowąd, coś nowego wdarło się w moje życie. Pewnego jesiennego dnia przed biurem na Marszałkowskiej czekał na mnie... Jan. Nie widywałam go od lat i nie sądziłam, że kiedykolwiek jeszcze spotkam. Jakimś cudem dowiedział się gdzie pracuję i przyszedł się pożegnać. Okazało się, że wyjeżdża. Za granicę. Na długo? Nie odpowiedział. Należało domyślać się, że na zawsze. Na pożegnanie chciał mi się z czegoś zwierzyć, ale nie teraz, nie od razu, to było zbyt ważne - umówiliśmy się na następny dzień.
Przyjechał po mnie samochodem, bo najwidoczniej jemu się powiodło. Podczas studiów rzadko miewaliśmy pieniądze, a teraz, proszę, zajechał przed dom Trabantem, ubrany w elegancki kożuch. A więc nasze spotkanie, na razie, polegało na przejażdżce. W samochodzie miał niewątpliwie nade mną przewagę nade mną . Pustymi ulicami pojechaliśmy na Mokotów i z powrotem, a potem Traktem Królewskim na Stare Miasto. Początkowo czułam się skrępowana. Czego ode mnie chce ? Jest ciekawy, co teraz robię? Nie wyszłam za mąż. A on? Nie pytałam, czy się ożenił. Po diabła ta informacja - czasu się już nie cofnie. Chociaż teraz... Bo teraz byłam kimś, kto potrzebuje, być może, odrobiny wsparcia. A on wyjeżdża. Proszę. Do Paryża. Ma przed sobą bajeczne życie. A ja? Wciąż tylko ten męczący sen, w którym z trudem udaje mi się złapać oddech, kiedy ostatkiem sił usiłuję wydostać się na powierzchnię.
Rozmowa się kleiła, nie powiem. Wysiedliśmy z samochodu, żeby pójść na Rynek Starego Miasta, do kawiarni. Zdjełam płaszcz. Byłam ubrana na czarno. W kawiarni tłok, jedyny wolny stolik w przejściu, ale dobre i to. Jan zamówił kawę i chciał mi postawić ciastko, ale się nie zgodziłam, bo w pewnych okolicznościach jedzenie staje się krępujące. Kiedy rozsiedliśmy się na dobre, rozmowa toczyła się wyłącznie o tym, co ja i on robiliśmy w ciągu ostatnich lat. Jan pokazał mi swoje zdjęcia. ( Nie przepadam za oglądaniem cudzych zdjęć). A na tych zdjęciach był on, ale nie ten, którego znałam. Obcy człowiek w obcym otoczeniu. Byłam ciekawa jedynie, czy towarzyszy mu kobieta. Rozmawialiśmy w taki sposób, żeby pokazać się z jak najlepszej strony. Nie miałam przecież kłopotów. Nikt mnie nie krzywdził, tylko ta ślepa ściana, poza którą nie sposób się wydostać. Dlatego byłam zaskoczona jego nieoczekiwanym podziwem dla mnie. To ja byłam tą dziewczyną pełną spokoju i dystansu do życia? Wyniosłą i niezależną? Boże! Co on?

Nasza krótka znajomość , to któraś bujna wiosna pod koniec drugiego roku studiów. Kilku młodych poetów i gromada satelitów. Wszyscy w orbicie takiego jednego, który należał do Koła Młodych. Pamiętam te ich zabiegi o miejsce w almanachu, chociaż mnie to nie dotyczyło. Ja byłam z Janem. Też ktoś w rodzaju satelity. Dziewczyna poety.
Przez te kilka tygodni, może miesięcy, dziać się musiało bardzo wiele, może była nawet mowa o miłości... Ale nic między nami nie zaszło, pocałunki, pieszczoty tylko i takie tam...rozpinanie bluzki. Chociaż – przyznaję - on uparcie czegoś ode mnie chciał. I niecierpliwił się coraz bardziej. Któregoś dnia powiedział (siedzieliśmy w akademiku), że może nawet mógłby się ze mną ożenić, ale powiedział to takim tonem, jakby to była ostateczność. A ja poczułam się urażona. W pierwszym odruchu pokazałam drzwi. Ociągał się, ale wyszedł. Co tam. Niech idzie. Przede mną całe życie jeszcze. I inni chłopcy.
Nie wiem, co się z nim potem działo, widywaliśmy się z daleka. Przypuszczam, (śmiechu warte), że od tej chwili uważał, że jestem niedostępną, dumną kobietą nie do zdobycia, o której nie sposób zapomnieć. Tak myślę. Sądząc z tego, co mi powiedział w tej kawiarni, wciąż byłam niezapomniana. (A może... niezastąpiona również?)
Lecz to, co najważniejsze, powiedział mi jednak dopiero w ostatniej chwili, kiedy zajechaliśmy przed dom na Złotej i ja usiłowałam wysiąść. Ociągając się . Jak by nie było, nie mięliśmy się już nigdy spotkać. I on wtedy powiedział mi właśnie to:
-Byłaś kobietą mojego życia.
Sądził, że ja się wzruszę. Nic z tego. Bo ja poczułam rozczarowanie. Stało się oczywiste, że gdyby mu zależało, gdyby czegoś jeszcze ode mnie chciał, na pewno by tego nie powiedział. Ale on miał to już poza sobą. Wiedział chyba, że się uwolnił.
Moje rozczarowanie musiało być widoczne, co jemu z kolei sprawiło zawód, może spodziewał się euforii? A ja siedziałam milcząc z kamienną twarzą i z jakimś, niczym nie uzasadnionym rozgoryczeniem wewnątrz. No i po wszystkim. Z nim już koniec . Patrzył na mnie, zdumiony chyba, bo wydawało mu się, że jestem, nie wiadomo czemu, jakaś okropnie zła. Wysiadłam z samochodu trzasnąwszy za sobą drzwiami i powiedziałam.
- Żegnaj.
A potem wpadłam do bramy płacząc. Coś się skończyło. Razem z Janem odeszło to moje drugie, przez niego niezapomniane ja, a on sam stał się nieosiągalny, on – jedyny dysponent tamtej mnie, być może nierzeczywistej, ale jakoś tam istniejącej przecież.
Weszłam cichaczem do pokoju, żeby nie budzić gospodarzy i z płaczem rzuciłam się na łóżko.

*
Po paru dniach, kiedy prawie przestałam już o tym mysleć, idąc Bracką w stronę placu Trzech Krzyży, w kolejce przed Orbisem zobaczyłam Jana. W kożuchu i kolorowej czapeczce robionej na drutach. Dawniej takiej nie nosił. (Oczywiście, nie mógł nosić. Przecież w ciągu tych kilku lat zmieniła się moda.) Zawahałam się.. i przeszłam szybko na drugą stronę Cedetu, żeby mnie nie dostrzegł.
Bo gdyby mnie zobaczył, mógłby pomyśleć sobie, że to nie przypadek. Że, być może, spodziewam się czegoś jeszcze. Ale on mnie nie zauważył. Być może.
To nic. Żegnaj.

Opublikowano

Wando... nawet jeżeli to nieprawdziwe, to z pewnością dobrze wymyślone. Ile razy w życiu wymyka się nam to coś, co nigdy nie doczeka finału i fabuły, jedynie domysły zżerają nam resztkę spokojnych dni, które wcale nie są takie spokojne, jakby można sądzić. A może dobrze, że tak się dzieje, bo czasami takie dokończone scenariusze są jeszcze większą zmorą naszego prawdziwego życia. Czekać na los i przeznaczenie, czy walczyć o najlepszy scenariusz swojego życia? Życie niekoniecznie musi być głupie, krótkie i nudne; może być mądre, długie i ciekawe, ale tylko dla tych, którzy mu w tym pomogą. Spodobało mi się Twoje opowiadanie. Takie z życia "wyssane". Pozdrawiam serdecznie :)

  • 4 tygodnie później...
  • 1 miesiąc temu...
Opublikowano

No, mnie też bardzo się podoba, tak jak wiele innych wspomnieniowych opowiadań Autorki. Składają się one na pewna całość, coś jakby "Wszyscy mężczyźni mojego życia" :)
Podpiszę się pod tym, co już ktoś napisał, nawet jeśli nie prawdziwe, to dobrze wymyślone.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @obywatel Głupie może nie, ale trudno nie zgodzić się z tym, że zaaranżowane być może jest, a może napewno...sam nie wiem. Pozdrawiam! :)
    • Mnie proszę nie liczyć. Policzcie sobie nawet psa, kota czy świnkę morską. Ale beze mnie… Że co? Że co się ma wydarzyć? Nie. Nie wydarzy się nic ciekawego tak jak i nie wydarzy się nic na płaskiej i ciągłej linii kardiomonitora podłączonego do sztywnego już nieboszczyka.   I po co ten udawany szloch? Przecież to tylko kawał zimnego mięsa. Za życia kpiarsko-knajpiane docinki, głupoty, a teraz, co? Było minęło. Jedynie, co należy zrobić, to wyłączyć ten nieustanny piskliwy w uszach szum. Ten szum wtłaczanego przez respirator powietrza. Po co płacić wysoki rachunek za prąd? Wyłączyć i już. A jak wyłączyć? Po prostu… Jednym strzałem w skroń.   Dymiący jeszcze rewolwer potoczy się w kąt, gdzieś pod szafę czy regał z książkami. I tyle. Więcej nic… Zabójstwo? Jakie tam zabójstwo. Raczej samobójstwo. Nieistotne z punktu widzenia rozradowanych gówniano-parcianą zabawą mas. Szukać nikt nie będzie. W TV pokazują najnowszy seans telewizji intymnej, najnowszy pokaz mody. Na wybiegu maszerują wieszaki, szczudła i stojaki na kroplówki… Nienaganną aż do wyrzygania rodzinkę upakowaną w najnowszym modelu Infiniti, aby tylko się pokazać: patrzcie na nas! Czy w innym zmotoryzowanym kuble na śmieci. Jadą, diabli wiedzą, gdzie. Może mąż do kochanki a żona do kochanka... I te ich uśmieszki fałszywe, że niby nic. I wszystko jak należy. Jak w podręczniku dla zdewociałych kucht. I leżących na plaży kochanków. Jak Lancaster i Kerr z filmu „Stąd do wieczności”? A gdzie tam. Zwykły ordynarny seks muskularnego kretyna i plastikowej kretynki. I nie ważne, że to plaża Eniwetok. Z zastygłymi śladami nuklearnych testów sprzed lat. Z zasklepionymi otworami w ziemi… Kto o tym teraz pamięta… Jedynie czarno białe stronice starych gazet. Informujące o najnowszych zdobyczach nauki. O nowej bombie kobaltowej hamującej nieskończony rozrost… Kto to pamięta… Spogląda na mnie z wielkiego plakatu uśmiechnięty Ray Charles w czarnych okularach i zębach białych jak śnieg...   A więc mnie już nie liczcie. Idźcie beze mnie. Dokąd.? A dokąd chcecie. Na kolejne pokazy niezrównanych lingwistów i speców od socjologicznych wynurzeń. Na bazgranie kredą po tablicy matematyczno-fizycznych esów-floresów, egipskich hieroglifów dowodzących nowej teorii Wielkiego Wybuchu, którego, jak się okazuje, wcale nie było. A skąd ta śmiała teza? Ano stąd. Kilka dni temu jakiś baran ględził na cały autobus, że był w filharmonii na koncercie z utworami Johanna Straussa. (syna). Ględził do telefonu. A z telefonu odpowiadał mu na głośnomówiącym niejaki Mariusz. I wiedzieliśmy, że dzwonił ktoś do niego z Austrii. I że mówi trochę po niemiecku. I że… - jest bardzo mądry…   Ja wysiadam. Nie. Ja nawet nie wsiadłem do tego statku do gwiazd. Wsiadajcie. Prędzej! Bo już odpala silniki! Ja zostaję na tym padole. Tu mi dobrze. Adieu! Poprzytulam się do tego marynarza z etykiety Tom of Finland. Spogląda na mnie zalotnie, a ja na niego. Pocałuj, kochany. No, pocałuj… Chcesz? No, proszę, weź… - na pamiątkę. Poczuj ten niebiański smak… Inni zdążyli się już przepoczwarzyć w cudowne motyle albo zrzucić z siebie kolejną pajęczą wylinkę. I dalej być… W przytuleniu, w świecidełkach, w gorących uściskach aksamitnego tańca bardzo wielu drżących odnóży… Mnie proszę nie liczyć. Rzekłem.   Przechadzam się po korytarzach pustego domu. Jak ten zdziwaczały książę. Ten dziwoląg w jedwabnych pantalonach, który po wielu latach oczekiwania zszedł niebacznie z zakurzonej półki w lombardzie. Przechadzam się po pokojach pełnych płonących świec. To jest cudowne. To jest niemalże boskie. Aż kapią łzy z oczu okrytych kurzem, pyłem skrą…   Jesteś? Nie. I tam nie. Bo nie. Dobra. Dosyć już tych wygłupów. Nie, to nie. Widzisz? Właśnie dotarłem do mety swojego własnego nieistnienia, w którym moje słowa tak zabawnie brzęczą i stukoczą w otchłani nocy, w tym ogromnie pustym domu. Jak klocki układane przez niedorozwinięte dziecko. Co ono układa? Jakąś wieżę, most, mur… W płomieniach świec migoczące na ścianach cienie. Rozedrgane palce… Za oknem jedynie deszcz…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-03)    
    • @m1234wiedzialem, że nie zrozumiesz, szkoda mojego czasu. Dziękuję za niezrozumienie i pozdrawiam fana.   PS Żarcik etymologiczny od AI       Etymologia słowa "fun" nie jest w pełni jasna, ale prawdopodobnie wywodzi się ze średnioangielskiego, gdzie mogło oznaczać "oszukiwanie" lub "żart" (od XVI wieku). Z czasem znaczenie ewoluowało w kierunku "przyjemności" i "rozrywki", które są obecnie głównymi znaczeniami tego słowa.  Początkowe znaczenie: W XVI wieku angielskie słowo "fun" oznaczało "oszukiwanie" lub "żart". Ewolucja znaczenia: W XVIII wieku jego znaczenie ewoluowało w kierunku "przyjemności" i "rozrywki". Inne teorie: Istnieją spekulacje, że słowo "fun" mogło pochodzić od średnioangielskich słów "fonne" (głupiec) i "fonnen" (jeden oszukuje drugiego). 
    • Po drugiej stronie Cienie upadają    Tak jak my  I nasze łzy    Bo w oceanie nieskończoności  Wciąż topimy się    A potem wracamy  Bez śladu obrażeń    I patrzymy w niebo  Wszyscy pochodzimy z gwiazd 
    • na listopad nie liczę a chciałbym się przeliczyć tym razem
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...