Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

On czyli ja (Moja ostatnia powieść XXXIII)


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

W dzieciństwie wielokrotnie musiałem stoczyć wycieńczający bój z chorobą. Niemoc najczęściej nachodziła mnie latem, gdy rówieśnicy moi wyjeżdżali na wakacje lub po prostu biegali beztrosko po skąpanych w słońcu i obsypanych kwieciem łąkach, by w samo południe chronić się w cieniu płaczących wierzb i odwiecznych dębów - leżałem wtedy w łóżku, piżama przyklejała mi się do ciała, a upał potęgował tylko wyrazistość moich gorączkowych majaków.
Czułem się, jakbym stąpał po tafli lodu, pod którą płonął ogień i która z każdą chwilą - bardziej nawet pod wpływem temperatury moich stóp, niż pod wpływem temperatury ognia - stawała się coraz cieńsza. Szedłem z początku z szeroko rozłożonymi ramionami, potem padłem na czworaki, zacząłem niemal się skradać, jakbym przed samym sobą chciał się ukryć. Tafla lodu przemieniła się w zawieszoną w próżni kałużę; w końcu i te kałuża wyparowała i już nic nie odgradzało mnie od płomieni. Wtedy zaczął wiać potężny wiatr, który uniósł mnie do góry.
Podłoga mojego pokoju zatrzęsła się i zafalowała. Całym swoim wątłym ciałem parłem w kierunku wnętrza łóżka, choć i tak wiedziałem, że nie spadnę. Myliłem się.
Ręce wyjąłem na kołdrę; dłonie poczuły przyjemny chłód, który na chwilę przyniósł ukojenie. Usiłowałem cały wydostać się na powierzchnię, bezskutecznie. Kołdra mnie przytłaczała i dusiła. Chciałem przewrócić się na bok, ale uderzyłem biodrem w sufit. Wiał wiatr.
Za ścianą ktoś czytał “wstęp do psychoanalizy” Sigismunda Freuda. Po niemiecku. Pytał, co znaczy “anstossen”. “Espionage to znaczy szpiegostwo” - wyjaśniłem mu rzeczowo, ale nie słyszał mnie, bo mój głos utknął w łazience. Twarz miał szarą i cienistą. Czarny prochowiec. Zdjął kapelusz i wlosował z niego małą karteczkę, na której zapisał wcześniej współrzędne punktu G. Trzy na drugą. skrzywił się z dezaprobatą i nacisnął klawisz F5. Powoli zsunął się z dachu, rozłożył poły płaszcza. Był nagi.
Przez okno wszedł miły starszy pan. "Stolicą Kairu jest Wagadugu" - przywitałem go grzecznie. Miał czane lenonki i sumiaste wąsy pod czerwonym nosem, poza tym był zupełnie łysy. "Stan wody Warty na Bugu we Włodawie utrzymywał się" - odpowiedział znajomym głosem, zdejmując kapelusz. Miał biały lekarski kitel pobrudzony farbami. W ręku trzymał futerał na przyrządy do masturbacji.
Ja jestem jeszcze dzieckiem, proszę pana, i nie wiem, co to jest masturbacja, proszę mi wybaczyć. Nie umiem też grać w piłkę ani palić papierosów, ale mama mówi, że mam na to jeszcze czas.
Chodź, pokażę ci. To łatwe jak pisanie wierszy. Nie wiem, czy wiesz, ale za lasem są wielkie kominy, które produkują chmury. Wszystko staje się oczywiste, jeśli przyjmiesz punkt widzenia narratora wszechwiedzącego. To taki zawód, jak każdy inny.
Zobacz. Schowajmy się teraz razem w zakamarkach wanny. Nie musisz nikomu mówić, że wyjadłeś wszystkie ciasteczka z kredensu. Koty nie lubią ciastek. To takie niekocie.
Oni nie muszą o tym wiedzieć, ale ty wiesz. Albo i nie. W każdym razie rzuciłeś palenie i tęsknota nie daje ci żyć, żółwie łażą ci po podłodze i gżą się jak koty. Odkreśl to wszystko grubą kreską.
Wiesz, Jean Michel Jarre używa na koncertach harfy elektronicznej. Musi smarować dłonie specjalnym kremem ochronnym, inaczej laser wypaliłby mu kości. To dlatego tak młodo wygląda. I dlatego, że nie pali. Dunhill to mercedes wśród fajek, ale fajki szkodzą, dlatego Jean Michel Jarre ich nie pali, inaczej harfa elektroniczna wypaliłaby mu kości.
A teraz chodź, razem opierdolimy coś na ciepło i życie będzie jeszcze łatwiejsze niż w “Modzie na sukces”. Żebra kaloryfera są ciepłe jak żebra Jezusa. O wszystkim pomyślałem. Oto siądziesz i napiszesz powieść, a tytuł jej będzie “Moja ostatnia powieść” albo “Times New Roman” albo “Kto zamordował hrabinę”, albo jeszcze inaczej, choć oboje wiemy, że to niemądre. I zostaniesz poetą. To prostsze, niż się wydaje, chociaż oni nie muszą o tym wiedzieć. Nie mów im.
On może już teraz wyjść spod łóżka i zacząć krzyczeć, albo śpiewać Marsyliankę po niemiecku; może też napisać “z pod” zamiast “spod”, to i tak nikogo za bardzo nie obchodzi. On, czyli ja. W sumie nie muszę w to wszystko wierzyć, ale chcę.
W pewnych warunkach trochę łatwiej się skupić, niż w innych. W kuchni matka gniecie ciasto, zostawia odciski palców. Formuje niemowlęta. Po włożeniu do pieca rosną, aż wyrastają na porządnych ludzi, heteroseksualnych antysemitów. Grają na trąbkach w Nowym Orleanie, czarni jak pasta do butów, dmą tak, że aż oczy wypadają im z orbit i turlają się po wykładzinie. Nieładnie, wstyd, panie, wstyd.
Nie muszę w to wszystko wierzyć, nie wiem, ale się domyślam. Białego kitla ubrudzonego farbami, czerwonego nosa, czarnych lenonek i sumiastych wąsów. I futerału. I masturbacji.
Wyprostuj się, jesteś przecież Polakiem! Idź wyprostowany, kiedy inni klęczą! Polska leży na wschód od Greenwich, ale o tym sza, o tym wcale nie trzeba głośno mówić, tego wcale nie trzeba tak manifestować. Ty to wiesz i ja to wiem, a oni? Ich sprawa. Byleby nie zajmowali naszej wanny. Chyba, że są owczarkami alzackimi, wtedy co innego. Oboje lubimy owczarki alzackie, chociaż właściwie jesteśmy kotami, które lubią ciastka. Mamy siwe wąsy.
Siwe włosy, chciałem powiedzieć, otóż siwe włosy są jak światłowody. Transportują złe myśli do głowy. Jeszcze nie wymyślili takich, które by działały odwrotnie, ale to się na pewno uda, to się na pewno uda, to tylko kwestia czasu. Współczesna medycyna potrafi działać cuda. W cudach mamy zresztą niemałe doświadczenie, cud jest to nasza specjalność narodowa.
On jest zawodowym magikiem, hochsztaplerem, szarlatanem i cudotwórcą, choć znany jest zupełnie z czego innego. W futerale nosi ogromny potencjał. Kilkudziesięciocentymetrowy, bez mała. Przestańmy już rozmawiać o kobietach. Nie przesadzajmy, wszystko ma swoje granice. Lepiej jedźmy do Kairu, do Wagadugu, zanim poziom wody Warty na Bugu we Włodawie podniesie się niebezpiecznie. Zaraz powiedzą o tym w radiu, ale przecież wiemy dobrze – i ty wiesz, i ja wiem – że wtedy już będzie za późno. Postmodernizm na dobre się skończy i zostanie tylko – no właśnie, nie wiadomo, co zostanie, ale słowo daję, że nie chciałbyś tego widzieć.
Dajmy już sobie spokój z tą poezją. To jeszcze bardziej męczące niż granie w piłkę. Urządźmy sobie zawody w pływaniu w blaszanych miskach, a potem wejdźmy na c:/system/my documents/thoughts/suicidal, skopiujmy całą zawartość do zlewu i patrzmy, jak czas ucieka.
Zalej się, zanim oni zaleją ciebie. Zalej ich potokiem słów, zrób im prawdziwy blitzkrieg. Skrzyżuj Madonnę z Madonną i niech sami się zastanawiają, co z tego wyniknie. Mów na zmianę o seksie i o Jezusie. Oni to lubią, chociaż oburzyliby się, gdyby ktoś otwarcie tak stwierdził. Machnij ręką, ale nie za mocno. Jesteś dobrem narodowym, nie możesz się nadwerężać.
Mów im o księżach, gangsterach i prostytutkach, a fikusa podlewaj raz w tygodniu lekko stężonym roztworem nawozu azotowego. Nie ryzykuj, na to jeszcze przyjdzie czas. Naucz się jeździć rowerem po linie. Napisz poradnik, przewodnik albo streszczenie. Na dobry początek weź dwadzieścia pięć lat wolnego. Nie pierdol. Nie mów za dużo o kobietach, których nie miałeś i nigdy nie będziesz miał, a przede wszystkim nie przesadzaj z narracją pierwszoosobową. Jeśli nie stać cię jeszcze na trzecioosobową, spróbuj drugoosobowej. To tylko kwestia zaimków i form czasownika. Odważ się na to wpaść. Bez odwagi ani rusz.
Chłopiec dużo chorował, leżał w łóżku, obserwował swoje białe od gorączki dłonie, potem wstał, wygrał wyścig metrem, zaczął tworzyć awangardową literaturę i naprawdę mało brakowało, żeby został najwybitniejszym poetą w swoim kraju, ale którejś nocy zapisał twardym ołówkiem na kratkowanej kartce słowo-wytrych, potem śniło mu się brutalne morderstwo, a potem nigdy już nie znalazł ani słowa, ani kartki. Prawdopodobnie sfrunęła niepostrzeżenie z szafki nocnej i wpełzła w szpary w podłodze. Chłopiec już teraz ma nadzieję, że odnajdzie ją kiedyś jako list w butelce. Oprócz nadziei ma też niepokojące wrażenie, że to wszystko jest jedną wielką mistyfikacją – zaczyna znaczyć wydawane banknoty i przekonuje się, że wracają do niego znacznie później, niżby to wynikało z racjonalnych obliczeń; kiedy wystarczająco długo i intensywnie wpatruje się w ściany budynków, ma wrażenie, że widzi, jak prześwieca przez nie światło, ale nigdy do końca w to nie uwierzył. Szkoda, bo miał szansę. Nie tę jedną zmarnował. Wiatr wdziera się do jego pokoju przez szeroko otwarte okno, porywa notatki na kratkowanym papierze, nuty, szkice i młodzieńcze wyznania, ale on też nie może znaleźć słowa-wytrycha.
Człowiek z czerwonym nosem i w czarnych lenonkach wychodzi spod kaloryfera i głośno wyraża przypuszczenie, że nie wynaleziono jeszcze języka, do którego miałoby należeć słowo-wytrych, ale obiecuje, że dołoży wszelkich starań, że osobiście zadba o to, by szybko naprawić to rażące niedopatrzenie. Otwiera futerał i zabiera się do pracy.
W tych rzadkich przebłyskach samoświadomości rodzi się moja tożsamość płciowa, artystyczna, narodowa, rodzą się wszystkie możliwe tożsamości, a potem razem z moim Id idą na parę głębszych. Matka zamyka okno, ma ciasto pod paznokciami, ciepłe jeszcze. Literaturoznawcy wszystkich krajów są zachwyceni tym gestem, piszą o nim esej za esejem, jeden mądrzejszy od drugiego, a wszystkie oklaskiwane. Literaturoznawcy są szczęśliwi, czują się potrzebni, mają przeświadczenie, że odnaleźli słowo-wytrych.
Wcale nie twierdzę, że to objaw postępującej zbiorowej afazji. W ogóle nic nie twierdzę, w gorączce zupełnie postradałem zdolność formułowania twierdzeń. Owszem, nadal mam swoje poglądy na tę czy tamtą kwestię. Weźmy chociaż te hordy niebieskich motyli nad łóżkiem. Nie przejmują się moją chorobą nic a nic, są pochłonięte budowaniem społeczeństwa egalitarnego; żyją zbyt krótko by móc dowiedzieć się, do czego to prowadzi.
Przychodzi ojciec ubrany w czarny mundur, krzywi się z dezaprobatą, kręci głową. Wezwali go do mnie prosto z dorocznego balu u senatora. Otwiera okno. Zbity z tropu oferuje, że poczyta mi “Naszą Szkapę”. Nie może wiedzieć, że doskonale znam “Naszą Szkapę”, bo jestem narratorem wszechwiedzącym. Nie mówiłem mu o tym, nie byłby zadowolony, nie taką umyślił sobie przyszłość dla swojego pierworodnego.
Matka zamyka okno i kładzie mi na oczach chłodne kamelie, żeby odwrócić moją uwagę od istoty rzeczy. Mówi, że jestem jeszcze na to za młody i pewnie ma rację. Zaniepokojona rosnącą gorączką, postanowiła wezwać Księdza Dobrodzieja. Jego szpakowata, szeroka jak łopata broda sprowadza mnie na powrót do rzeczywistości.
-Istnieje dwojaka śmiałość – szepce mi do ucha, łaskocząc mnie brodą w szyję – śmiałość płynąca z wyższości i śmiałość zrodzona z ciasnoty umysłu.
Chwilę jeszcze trwa tak nachylony nade mną tak nisko, że aż wstydzę się otworzyć oczy.
-Ma przebłyski – mówi wreszcie do matki. - Ma przebłyski, a to pozwala nam żywić nadzieję. Wiele zależy od poziomu wody Warty na Bugu we Włodawie. Musimy czekać, ale możemy być dobrej myśli.
-Co robić? - pyta zatroskana matka. - Co robić? Zamknąć okno, czy otworzyć?
-Tego nie wie nikt spośród żyjących. Proszę tylko uważać, żeby nie mówić przy nim wierszem, może na to bardzo źle reagować.
Zapadło milczenie. Wiał wiatr. Ksiądz Dobrodziej wyciągnął zza pazuchy święty obrazek i podał go matce:
-Proszę to włożyć w szparę w podłodze. I trzy zdrowaśki w jego intencji co osiem godzin.
-To pomoże? - w głosie matki słychać było powątpiewanie pomieszane z nadzieją.
Ksiądz Dobrodziej długo zwlekał z odpowiedzią:
-Czy pomoże... - powiedział w końcu. - Czy pomoże, tego nie wiadomo. Ale nie powinno zaszkodzić.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Deonix_ Bardzo dziękuję za czytanie:-))) "Tę i tą" to mój odwieczny dylemat. Jest jakaś złota zasada, która to określa? Pozdrawiam serdecznie:-) @andreas Dziękuję bardzo za poprawkę. Z tym " tą" i "tę" nigdy nie trafię jak trzeba;-) Pozdrawiam!!!
    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...