Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

On czyli ja (Moja ostatnia powieść XXXIII)


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

W dzieciństwie wielokrotnie musiałem stoczyć wycieńczający bój z chorobą. Niemoc najczęściej nachodziła mnie latem, gdy rówieśnicy moi wyjeżdżali na wakacje lub po prostu biegali beztrosko po skąpanych w słońcu i obsypanych kwieciem łąkach, by w samo południe chronić się w cieniu płaczących wierzb i odwiecznych dębów - leżałem wtedy w łóżku, piżama przyklejała mi się do ciała, a upał potęgował tylko wyrazistość moich gorączkowych majaków.
Czułem się, jakbym stąpał po tafli lodu, pod którą płonął ogień i która z każdą chwilą - bardziej nawet pod wpływem temperatury moich stóp, niż pod wpływem temperatury ognia - stawała się coraz cieńsza. Szedłem z początku z szeroko rozłożonymi ramionami, potem padłem na czworaki, zacząłem niemal się skradać, jakbym przed samym sobą chciał się ukryć. Tafla lodu przemieniła się w zawieszoną w próżni kałużę; w końcu i te kałuża wyparowała i już nic nie odgradzało mnie od płomieni. Wtedy zaczął wiać potężny wiatr, który uniósł mnie do góry.
Podłoga mojego pokoju zatrzęsła się i zafalowała. Całym swoim wątłym ciałem parłem w kierunku wnętrza łóżka, choć i tak wiedziałem, że nie spadnę. Myliłem się.
Ręce wyjąłem na kołdrę; dłonie poczuły przyjemny chłód, który na chwilę przyniósł ukojenie. Usiłowałem cały wydostać się na powierzchnię, bezskutecznie. Kołdra mnie przytłaczała i dusiła. Chciałem przewrócić się na bok, ale uderzyłem biodrem w sufit. Wiał wiatr.
Za ścianą ktoś czytał “wstęp do psychoanalizy” Sigismunda Freuda. Po niemiecku. Pytał, co znaczy “anstossen”. “Espionage to znaczy szpiegostwo” - wyjaśniłem mu rzeczowo, ale nie słyszał mnie, bo mój głos utknął w łazience. Twarz miał szarą i cienistą. Czarny prochowiec. Zdjął kapelusz i wlosował z niego małą karteczkę, na której zapisał wcześniej współrzędne punktu G. Trzy na drugą. skrzywił się z dezaprobatą i nacisnął klawisz F5. Powoli zsunął się z dachu, rozłożył poły płaszcza. Był nagi.
Przez okno wszedł miły starszy pan. "Stolicą Kairu jest Wagadugu" - przywitałem go grzecznie. Miał czane lenonki i sumiaste wąsy pod czerwonym nosem, poza tym był zupełnie łysy. "Stan wody Warty na Bugu we Włodawie utrzymywał się" - odpowiedział znajomym głosem, zdejmując kapelusz. Miał biały lekarski kitel pobrudzony farbami. W ręku trzymał futerał na przyrządy do masturbacji.
Ja jestem jeszcze dzieckiem, proszę pana, i nie wiem, co to jest masturbacja, proszę mi wybaczyć. Nie umiem też grać w piłkę ani palić papierosów, ale mama mówi, że mam na to jeszcze czas.
Chodź, pokażę ci. To łatwe jak pisanie wierszy. Nie wiem, czy wiesz, ale za lasem są wielkie kominy, które produkują chmury. Wszystko staje się oczywiste, jeśli przyjmiesz punkt widzenia narratora wszechwiedzącego. To taki zawód, jak każdy inny.
Zobacz. Schowajmy się teraz razem w zakamarkach wanny. Nie musisz nikomu mówić, że wyjadłeś wszystkie ciasteczka z kredensu. Koty nie lubią ciastek. To takie niekocie.
Oni nie muszą o tym wiedzieć, ale ty wiesz. Albo i nie. W każdym razie rzuciłeś palenie i tęsknota nie daje ci żyć, żółwie łażą ci po podłodze i gżą się jak koty. Odkreśl to wszystko grubą kreską.
Wiesz, Jean Michel Jarre używa na koncertach harfy elektronicznej. Musi smarować dłonie specjalnym kremem ochronnym, inaczej laser wypaliłby mu kości. To dlatego tak młodo wygląda. I dlatego, że nie pali. Dunhill to mercedes wśród fajek, ale fajki szkodzą, dlatego Jean Michel Jarre ich nie pali, inaczej harfa elektroniczna wypaliłaby mu kości.
A teraz chodź, razem opierdolimy coś na ciepło i życie będzie jeszcze łatwiejsze niż w “Modzie na sukces”. Żebra kaloryfera są ciepłe jak żebra Jezusa. O wszystkim pomyślałem. Oto siądziesz i napiszesz powieść, a tytuł jej będzie “Moja ostatnia powieść” albo “Times New Roman” albo “Kto zamordował hrabinę”, albo jeszcze inaczej, choć oboje wiemy, że to niemądre. I zostaniesz poetą. To prostsze, niż się wydaje, chociaż oni nie muszą o tym wiedzieć. Nie mów im.
On może już teraz wyjść spod łóżka i zacząć krzyczeć, albo śpiewać Marsyliankę po niemiecku; może też napisać “z pod” zamiast “spod”, to i tak nikogo za bardzo nie obchodzi. On, czyli ja. W sumie nie muszę w to wszystko wierzyć, ale chcę.
W pewnych warunkach trochę łatwiej się skupić, niż w innych. W kuchni matka gniecie ciasto, zostawia odciski palców. Formuje niemowlęta. Po włożeniu do pieca rosną, aż wyrastają na porządnych ludzi, heteroseksualnych antysemitów. Grają na trąbkach w Nowym Orleanie, czarni jak pasta do butów, dmą tak, że aż oczy wypadają im z orbit i turlają się po wykładzinie. Nieładnie, wstyd, panie, wstyd.
Nie muszę w to wszystko wierzyć, nie wiem, ale się domyślam. Białego kitla ubrudzonego farbami, czerwonego nosa, czarnych lenonek i sumiastych wąsów. I futerału. I masturbacji.
Wyprostuj się, jesteś przecież Polakiem! Idź wyprostowany, kiedy inni klęczą! Polska leży na wschód od Greenwich, ale o tym sza, o tym wcale nie trzeba głośno mówić, tego wcale nie trzeba tak manifestować. Ty to wiesz i ja to wiem, a oni? Ich sprawa. Byleby nie zajmowali naszej wanny. Chyba, że są owczarkami alzackimi, wtedy co innego. Oboje lubimy owczarki alzackie, chociaż właściwie jesteśmy kotami, które lubią ciastka. Mamy siwe wąsy.
Siwe włosy, chciałem powiedzieć, otóż siwe włosy są jak światłowody. Transportują złe myśli do głowy. Jeszcze nie wymyślili takich, które by działały odwrotnie, ale to się na pewno uda, to się na pewno uda, to tylko kwestia czasu. Współczesna medycyna potrafi działać cuda. W cudach mamy zresztą niemałe doświadczenie, cud jest to nasza specjalność narodowa.
On jest zawodowym magikiem, hochsztaplerem, szarlatanem i cudotwórcą, choć znany jest zupełnie z czego innego. W futerale nosi ogromny potencjał. Kilkudziesięciocentymetrowy, bez mała. Przestańmy już rozmawiać o kobietach. Nie przesadzajmy, wszystko ma swoje granice. Lepiej jedźmy do Kairu, do Wagadugu, zanim poziom wody Warty na Bugu we Włodawie podniesie się niebezpiecznie. Zaraz powiedzą o tym w radiu, ale przecież wiemy dobrze – i ty wiesz, i ja wiem – że wtedy już będzie za późno. Postmodernizm na dobre się skończy i zostanie tylko – no właśnie, nie wiadomo, co zostanie, ale słowo daję, że nie chciałbyś tego widzieć.
Dajmy już sobie spokój z tą poezją. To jeszcze bardziej męczące niż granie w piłkę. Urządźmy sobie zawody w pływaniu w blaszanych miskach, a potem wejdźmy na c:/system/my documents/thoughts/suicidal, skopiujmy całą zawartość do zlewu i patrzmy, jak czas ucieka.
Zalej się, zanim oni zaleją ciebie. Zalej ich potokiem słów, zrób im prawdziwy blitzkrieg. Skrzyżuj Madonnę z Madonną i niech sami się zastanawiają, co z tego wyniknie. Mów na zmianę o seksie i o Jezusie. Oni to lubią, chociaż oburzyliby się, gdyby ktoś otwarcie tak stwierdził. Machnij ręką, ale nie za mocno. Jesteś dobrem narodowym, nie możesz się nadwerężać.
Mów im o księżach, gangsterach i prostytutkach, a fikusa podlewaj raz w tygodniu lekko stężonym roztworem nawozu azotowego. Nie ryzykuj, na to jeszcze przyjdzie czas. Naucz się jeździć rowerem po linie. Napisz poradnik, przewodnik albo streszczenie. Na dobry początek weź dwadzieścia pięć lat wolnego. Nie pierdol. Nie mów za dużo o kobietach, których nie miałeś i nigdy nie będziesz miał, a przede wszystkim nie przesadzaj z narracją pierwszoosobową. Jeśli nie stać cię jeszcze na trzecioosobową, spróbuj drugoosobowej. To tylko kwestia zaimków i form czasownika. Odważ się na to wpaść. Bez odwagi ani rusz.
Chłopiec dużo chorował, leżał w łóżku, obserwował swoje białe od gorączki dłonie, potem wstał, wygrał wyścig metrem, zaczął tworzyć awangardową literaturę i naprawdę mało brakowało, żeby został najwybitniejszym poetą w swoim kraju, ale którejś nocy zapisał twardym ołówkiem na kratkowanej kartce słowo-wytrych, potem śniło mu się brutalne morderstwo, a potem nigdy już nie znalazł ani słowa, ani kartki. Prawdopodobnie sfrunęła niepostrzeżenie z szafki nocnej i wpełzła w szpary w podłodze. Chłopiec już teraz ma nadzieję, że odnajdzie ją kiedyś jako list w butelce. Oprócz nadziei ma też niepokojące wrażenie, że to wszystko jest jedną wielką mistyfikacją – zaczyna znaczyć wydawane banknoty i przekonuje się, że wracają do niego znacznie później, niżby to wynikało z racjonalnych obliczeń; kiedy wystarczająco długo i intensywnie wpatruje się w ściany budynków, ma wrażenie, że widzi, jak prześwieca przez nie światło, ale nigdy do końca w to nie uwierzył. Szkoda, bo miał szansę. Nie tę jedną zmarnował. Wiatr wdziera się do jego pokoju przez szeroko otwarte okno, porywa notatki na kratkowanym papierze, nuty, szkice i młodzieńcze wyznania, ale on też nie może znaleźć słowa-wytrycha.
Człowiek z czerwonym nosem i w czarnych lenonkach wychodzi spod kaloryfera i głośno wyraża przypuszczenie, że nie wynaleziono jeszcze języka, do którego miałoby należeć słowo-wytrych, ale obiecuje, że dołoży wszelkich starań, że osobiście zadba o to, by szybko naprawić to rażące niedopatrzenie. Otwiera futerał i zabiera się do pracy.
W tych rzadkich przebłyskach samoświadomości rodzi się moja tożsamość płciowa, artystyczna, narodowa, rodzą się wszystkie możliwe tożsamości, a potem razem z moim Id idą na parę głębszych. Matka zamyka okno, ma ciasto pod paznokciami, ciepłe jeszcze. Literaturoznawcy wszystkich krajów są zachwyceni tym gestem, piszą o nim esej za esejem, jeden mądrzejszy od drugiego, a wszystkie oklaskiwane. Literaturoznawcy są szczęśliwi, czują się potrzebni, mają przeświadczenie, że odnaleźli słowo-wytrych.
Wcale nie twierdzę, że to objaw postępującej zbiorowej afazji. W ogóle nic nie twierdzę, w gorączce zupełnie postradałem zdolność formułowania twierdzeń. Owszem, nadal mam swoje poglądy na tę czy tamtą kwestię. Weźmy chociaż te hordy niebieskich motyli nad łóżkiem. Nie przejmują się moją chorobą nic a nic, są pochłonięte budowaniem społeczeństwa egalitarnego; żyją zbyt krótko by móc dowiedzieć się, do czego to prowadzi.
Przychodzi ojciec ubrany w czarny mundur, krzywi się z dezaprobatą, kręci głową. Wezwali go do mnie prosto z dorocznego balu u senatora. Otwiera okno. Zbity z tropu oferuje, że poczyta mi “Naszą Szkapę”. Nie może wiedzieć, że doskonale znam “Naszą Szkapę”, bo jestem narratorem wszechwiedzącym. Nie mówiłem mu o tym, nie byłby zadowolony, nie taką umyślił sobie przyszłość dla swojego pierworodnego.
Matka zamyka okno i kładzie mi na oczach chłodne kamelie, żeby odwrócić moją uwagę od istoty rzeczy. Mówi, że jestem jeszcze na to za młody i pewnie ma rację. Zaniepokojona rosnącą gorączką, postanowiła wezwać Księdza Dobrodzieja. Jego szpakowata, szeroka jak łopata broda sprowadza mnie na powrót do rzeczywistości.
-Istnieje dwojaka śmiałość – szepce mi do ucha, łaskocząc mnie brodą w szyję – śmiałość płynąca z wyższości i śmiałość zrodzona z ciasnoty umysłu.
Chwilę jeszcze trwa tak nachylony nade mną tak nisko, że aż wstydzę się otworzyć oczy.
-Ma przebłyski – mówi wreszcie do matki. - Ma przebłyski, a to pozwala nam żywić nadzieję. Wiele zależy od poziomu wody Warty na Bugu we Włodawie. Musimy czekać, ale możemy być dobrej myśli.
-Co robić? - pyta zatroskana matka. - Co robić? Zamknąć okno, czy otworzyć?
-Tego nie wie nikt spośród żyjących. Proszę tylko uważać, żeby nie mówić przy nim wierszem, może na to bardzo źle reagować.
Zapadło milczenie. Wiał wiatr. Ksiądz Dobrodziej wyciągnął zza pazuchy święty obrazek i podał go matce:
-Proszę to włożyć w szparę w podłodze. I trzy zdrowaśki w jego intencji co osiem godzin.
-To pomoże? - w głosie matki słychać było powątpiewanie pomieszane z nadzieją.
Ksiądz Dobrodziej długo zwlekał z odpowiedzią:
-Czy pomoże... - powiedział w końcu. - Czy pomoże, tego nie wiadomo. Ale nie powinno zaszkodzić.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...