Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

W dzieciństwie wielokrotnie musiałem stoczyć wycieńczający bój z chorobą. Niemoc najczęściej nachodziła mnie latem, gdy rówieśnicy moi wyjeżdżali na wakacje lub po prostu biegali beztrosko po skąpanych w słońcu i obsypanych kwieciem łąkach, by w samo południe chronić się w cieniu płaczących wierzb i odwiecznych dębów - leżałem wtedy w łóżku, piżama przyklejała mi się do ciała, a upał potęgował tylko wyrazistość moich gorączkowych majaków.
Czułem się, jakbym stąpał po tafli lodu, pod którą płonął ogień i która z każdą chwilą - bardziej nawet pod wpływem temperatury moich stóp, niż pod wpływem temperatury ognia - stawała się coraz cieńsza. Szedłem z początku z szeroko rozłożonymi ramionami, potem padłem na czworaki, zacząłem niemal się skradać, jakbym przed samym sobą chciał się ukryć. Tafla lodu przemieniła się w zawieszoną w próżni kałużę; w końcu i te kałuża wyparowała i już nic nie odgradzało mnie od płomieni. Wtedy zaczął wiać potężny wiatr, który uniósł mnie do góry.
Podłoga mojego pokoju zatrzęsła się i zafalowała. Całym swoim wątłym ciałem parłem w kierunku wnętrza łóżka, choć i tak wiedziałem, że nie spadnę. Myliłem się.
Ręce wyjąłem na kołdrę; dłonie poczuły przyjemny chłód, który na chwilę przyniósł ukojenie. Usiłowałem cały wydostać się na powierzchnię, bezskutecznie. Kołdra mnie przytłaczała i dusiła. Chciałem przewrócić się na bok, ale uderzyłem biodrem w sufit. Wiał wiatr.
Za ścianą ktoś czytał “wstęp do psychoanalizy” Sigismunda Freuda. Po niemiecku. Pytał, co znaczy “anstossen”. “Espionage to znaczy szpiegostwo” - wyjaśniłem mu rzeczowo, ale nie słyszał mnie, bo mój głos utknął w łazience. Twarz miał szarą i cienistą. Czarny prochowiec. Zdjął kapelusz i wlosował z niego małą karteczkę, na której zapisał wcześniej współrzędne punktu G. Trzy na drugą. skrzywił się z dezaprobatą i nacisnął klawisz F5. Powoli zsunął się z dachu, rozłożył poły płaszcza. Był nagi.
Przez okno wszedł miły starszy pan. "Stolicą Kairu jest Wagadugu" - przywitałem go grzecznie. Miał czane lenonki i sumiaste wąsy pod czerwonym nosem, poza tym był zupełnie łysy. "Stan wody Warty na Bugu we Włodawie utrzymywał się" - odpowiedział znajomym głosem, zdejmując kapelusz. Miał biały lekarski kitel pobrudzony farbami. W ręku trzymał futerał na przyrządy do masturbacji.
Ja jestem jeszcze dzieckiem, proszę pana, i nie wiem, co to jest masturbacja, proszę mi wybaczyć. Nie umiem też grać w piłkę ani palić papierosów, ale mama mówi, że mam na to jeszcze czas.
Chodź, pokażę ci. To łatwe jak pisanie wierszy. Nie wiem, czy wiesz, ale za lasem są wielkie kominy, które produkują chmury. Wszystko staje się oczywiste, jeśli przyjmiesz punkt widzenia narratora wszechwiedzącego. To taki zawód, jak każdy inny.
Zobacz. Schowajmy się teraz razem w zakamarkach wanny. Nie musisz nikomu mówić, że wyjadłeś wszystkie ciasteczka z kredensu. Koty nie lubią ciastek. To takie niekocie.
Oni nie muszą o tym wiedzieć, ale ty wiesz. Albo i nie. W każdym razie rzuciłeś palenie i tęsknota nie daje ci żyć, żółwie łażą ci po podłodze i gżą się jak koty. Odkreśl to wszystko grubą kreską.
Wiesz, Jean Michel Jarre używa na koncertach harfy elektronicznej. Musi smarować dłonie specjalnym kremem ochronnym, inaczej laser wypaliłby mu kości. To dlatego tak młodo wygląda. I dlatego, że nie pali. Dunhill to mercedes wśród fajek, ale fajki szkodzą, dlatego Jean Michel Jarre ich nie pali, inaczej harfa elektroniczna wypaliłaby mu kości.
A teraz chodź, razem opierdolimy coś na ciepło i życie będzie jeszcze łatwiejsze niż w “Modzie na sukces”. Żebra kaloryfera są ciepłe jak żebra Jezusa. O wszystkim pomyślałem. Oto siądziesz i napiszesz powieść, a tytuł jej będzie “Moja ostatnia powieść” albo “Times New Roman” albo “Kto zamordował hrabinę”, albo jeszcze inaczej, choć oboje wiemy, że to niemądre. I zostaniesz poetą. To prostsze, niż się wydaje, chociaż oni nie muszą o tym wiedzieć. Nie mów im.
On może już teraz wyjść spod łóżka i zacząć krzyczeć, albo śpiewać Marsyliankę po niemiecku; może też napisać “z pod” zamiast “spod”, to i tak nikogo za bardzo nie obchodzi. On, czyli ja. W sumie nie muszę w to wszystko wierzyć, ale chcę.
W pewnych warunkach trochę łatwiej się skupić, niż w innych. W kuchni matka gniecie ciasto, zostawia odciski palców. Formuje niemowlęta. Po włożeniu do pieca rosną, aż wyrastają na porządnych ludzi, heteroseksualnych antysemitów. Grają na trąbkach w Nowym Orleanie, czarni jak pasta do butów, dmą tak, że aż oczy wypadają im z orbit i turlają się po wykładzinie. Nieładnie, wstyd, panie, wstyd.
Nie muszę w to wszystko wierzyć, nie wiem, ale się domyślam. Białego kitla ubrudzonego farbami, czerwonego nosa, czarnych lenonek i sumiastych wąsów. I futerału. I masturbacji.
Wyprostuj się, jesteś przecież Polakiem! Idź wyprostowany, kiedy inni klęczą! Polska leży na wschód od Greenwich, ale o tym sza, o tym wcale nie trzeba głośno mówić, tego wcale nie trzeba tak manifestować. Ty to wiesz i ja to wiem, a oni? Ich sprawa. Byleby nie zajmowali naszej wanny. Chyba, że są owczarkami alzackimi, wtedy co innego. Oboje lubimy owczarki alzackie, chociaż właściwie jesteśmy kotami, które lubią ciastka. Mamy siwe wąsy.
Siwe włosy, chciałem powiedzieć, otóż siwe włosy są jak światłowody. Transportują złe myśli do głowy. Jeszcze nie wymyślili takich, które by działały odwrotnie, ale to się na pewno uda, to się na pewno uda, to tylko kwestia czasu. Współczesna medycyna potrafi działać cuda. W cudach mamy zresztą niemałe doświadczenie, cud jest to nasza specjalność narodowa.
On jest zawodowym magikiem, hochsztaplerem, szarlatanem i cudotwórcą, choć znany jest zupełnie z czego innego. W futerale nosi ogromny potencjał. Kilkudziesięciocentymetrowy, bez mała. Przestańmy już rozmawiać o kobietach. Nie przesadzajmy, wszystko ma swoje granice. Lepiej jedźmy do Kairu, do Wagadugu, zanim poziom wody Warty na Bugu we Włodawie podniesie się niebezpiecznie. Zaraz powiedzą o tym w radiu, ale przecież wiemy dobrze – i ty wiesz, i ja wiem – że wtedy już będzie za późno. Postmodernizm na dobre się skończy i zostanie tylko – no właśnie, nie wiadomo, co zostanie, ale słowo daję, że nie chciałbyś tego widzieć.
Dajmy już sobie spokój z tą poezją. To jeszcze bardziej męczące niż granie w piłkę. Urządźmy sobie zawody w pływaniu w blaszanych miskach, a potem wejdźmy na c:/system/my documents/thoughts/suicidal, skopiujmy całą zawartość do zlewu i patrzmy, jak czas ucieka.
Zalej się, zanim oni zaleją ciebie. Zalej ich potokiem słów, zrób im prawdziwy blitzkrieg. Skrzyżuj Madonnę z Madonną i niech sami się zastanawiają, co z tego wyniknie. Mów na zmianę o seksie i o Jezusie. Oni to lubią, chociaż oburzyliby się, gdyby ktoś otwarcie tak stwierdził. Machnij ręką, ale nie za mocno. Jesteś dobrem narodowym, nie możesz się nadwerężać.
Mów im o księżach, gangsterach i prostytutkach, a fikusa podlewaj raz w tygodniu lekko stężonym roztworem nawozu azotowego. Nie ryzykuj, na to jeszcze przyjdzie czas. Naucz się jeździć rowerem po linie. Napisz poradnik, przewodnik albo streszczenie. Na dobry początek weź dwadzieścia pięć lat wolnego. Nie pierdol. Nie mów za dużo o kobietach, których nie miałeś i nigdy nie będziesz miał, a przede wszystkim nie przesadzaj z narracją pierwszoosobową. Jeśli nie stać cię jeszcze na trzecioosobową, spróbuj drugoosobowej. To tylko kwestia zaimków i form czasownika. Odważ się na to wpaść. Bez odwagi ani rusz.
Chłopiec dużo chorował, leżał w łóżku, obserwował swoje białe od gorączki dłonie, potem wstał, wygrał wyścig metrem, zaczął tworzyć awangardową literaturę i naprawdę mało brakowało, żeby został najwybitniejszym poetą w swoim kraju, ale którejś nocy zapisał twardym ołówkiem na kratkowanej kartce słowo-wytrych, potem śniło mu się brutalne morderstwo, a potem nigdy już nie znalazł ani słowa, ani kartki. Prawdopodobnie sfrunęła niepostrzeżenie z szafki nocnej i wpełzła w szpary w podłodze. Chłopiec już teraz ma nadzieję, że odnajdzie ją kiedyś jako list w butelce. Oprócz nadziei ma też niepokojące wrażenie, że to wszystko jest jedną wielką mistyfikacją – zaczyna znaczyć wydawane banknoty i przekonuje się, że wracają do niego znacznie później, niżby to wynikało z racjonalnych obliczeń; kiedy wystarczająco długo i intensywnie wpatruje się w ściany budynków, ma wrażenie, że widzi, jak prześwieca przez nie światło, ale nigdy do końca w to nie uwierzył. Szkoda, bo miał szansę. Nie tę jedną zmarnował. Wiatr wdziera się do jego pokoju przez szeroko otwarte okno, porywa notatki na kratkowanym papierze, nuty, szkice i młodzieńcze wyznania, ale on też nie może znaleźć słowa-wytrycha.
Człowiek z czerwonym nosem i w czarnych lenonkach wychodzi spod kaloryfera i głośno wyraża przypuszczenie, że nie wynaleziono jeszcze języka, do którego miałoby należeć słowo-wytrych, ale obiecuje, że dołoży wszelkich starań, że osobiście zadba o to, by szybko naprawić to rażące niedopatrzenie. Otwiera futerał i zabiera się do pracy.
W tych rzadkich przebłyskach samoświadomości rodzi się moja tożsamość płciowa, artystyczna, narodowa, rodzą się wszystkie możliwe tożsamości, a potem razem z moim Id idą na parę głębszych. Matka zamyka okno, ma ciasto pod paznokciami, ciepłe jeszcze. Literaturoznawcy wszystkich krajów są zachwyceni tym gestem, piszą o nim esej za esejem, jeden mądrzejszy od drugiego, a wszystkie oklaskiwane. Literaturoznawcy są szczęśliwi, czują się potrzebni, mają przeświadczenie, że odnaleźli słowo-wytrych.
Wcale nie twierdzę, że to objaw postępującej zbiorowej afazji. W ogóle nic nie twierdzę, w gorączce zupełnie postradałem zdolność formułowania twierdzeń. Owszem, nadal mam swoje poglądy na tę czy tamtą kwestię. Weźmy chociaż te hordy niebieskich motyli nad łóżkiem. Nie przejmują się moją chorobą nic a nic, są pochłonięte budowaniem społeczeństwa egalitarnego; żyją zbyt krótko by móc dowiedzieć się, do czego to prowadzi.
Przychodzi ojciec ubrany w czarny mundur, krzywi się z dezaprobatą, kręci głową. Wezwali go do mnie prosto z dorocznego balu u senatora. Otwiera okno. Zbity z tropu oferuje, że poczyta mi “Naszą Szkapę”. Nie może wiedzieć, że doskonale znam “Naszą Szkapę”, bo jestem narratorem wszechwiedzącym. Nie mówiłem mu o tym, nie byłby zadowolony, nie taką umyślił sobie przyszłość dla swojego pierworodnego.
Matka zamyka okno i kładzie mi na oczach chłodne kamelie, żeby odwrócić moją uwagę od istoty rzeczy. Mówi, że jestem jeszcze na to za młody i pewnie ma rację. Zaniepokojona rosnącą gorączką, postanowiła wezwać Księdza Dobrodzieja. Jego szpakowata, szeroka jak łopata broda sprowadza mnie na powrót do rzeczywistości.
-Istnieje dwojaka śmiałość – szepce mi do ucha, łaskocząc mnie brodą w szyję – śmiałość płynąca z wyższości i śmiałość zrodzona z ciasnoty umysłu.
Chwilę jeszcze trwa tak nachylony nade mną tak nisko, że aż wstydzę się otworzyć oczy.
-Ma przebłyski – mówi wreszcie do matki. - Ma przebłyski, a to pozwala nam żywić nadzieję. Wiele zależy od poziomu wody Warty na Bugu we Włodawie. Musimy czekać, ale możemy być dobrej myśli.
-Co robić? - pyta zatroskana matka. - Co robić? Zamknąć okno, czy otworzyć?
-Tego nie wie nikt spośród żyjących. Proszę tylko uważać, żeby nie mówić przy nim wierszem, może na to bardzo źle reagować.
Zapadło milczenie. Wiał wiatr. Ksiądz Dobrodziej wyciągnął zza pazuchy święty obrazek i podał go matce:
-Proszę to włożyć w szparę w podłodze. I trzy zdrowaśki w jego intencji co osiem godzin.
-To pomoże? - w głosie matki słychać było powątpiewanie pomieszane z nadzieją.
Ksiądz Dobrodziej długo zwlekał z odpowiedzią:
-Czy pomoże... - powiedział w końcu. - Czy pomoże, tego nie wiadomo. Ale nie powinno zaszkodzić.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Mnie też się podobało, ale były fragmenty wymagające ogromnej koncentracji. Sprawiły to biegnące w wielu kierunkach myśli autora( i jest ok) ale również czasem zbyt długie zdania.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...