Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano


* * * *
* * * * * *
* * * * *
* * *


Za oknem tępo skrzypiał mróz,
w śpiącym kominie wicher latał,
wyjąc - wyostrzał w ręku nóż
co dłoń imała go bezpańska.

Muskuł, gdy zmieniał zamiar w cios
sam był daleki sedna zbrodni,
jak woda niesie krtani głos,
jak cień daleki jest pochodni.

Dwanaście razy pchnęła pierś!
Dwanaście otworzyła okien
ni ręka to, ni mroku nerw
wpuszczając w ciało ciemne moce.

Dziewczyna w łożu śniła śmierć,
a śmierć wchodziła w ciała kokon!
Będąc - niebędąc spadła w śnie
nocą zimową, ciemną nocą.



* * * *
* * * * * *
* * * * *
* * *


Coś tu wieczorem asfalt w rulon zwija
że nijak trafić przyjezdnym po nocy,
śliw jeszcze zapach jak mocna rakija
kroki spóźnionych po wertepach błądzi.
Rzekłbyś, moc jakoś diabelsko w tym twórcza
i ślepiąc w gwiazdy, już wiesz czemu - Skurcza.

Bo niebo także zmalało do pięści
silnie przywartej na sczerniałej klamce,
na palcach mrowie nieszczerych pierścieni
oczkiem z kamienia złą drogę ukaże
i bądź tu mądry, nie z tych stron człowieku,
kroki właściwe do Skurczy pokieruj!

Lepiej położyć się na ten czas w rowie,
myśli swe zamknąć na zamek tajemny,
dziewczę o oczach niebieskich przypomnieć
i pocałunki od nowa z nią przeżyć
choćby się Skurcza skurczała na zewnątrz,
że człek nie może ni piersią odetchnąć...

Toż właśnie nazwa tej małej mieściny
stąd się wywodzi - z niedostatku serca,
co go nie było u jednej dziewczyny,
chłopców zbywała jak dętka powietrza.
Aż wreszcie w lód się jej serce skurczyło,
samą wessało, jakby jej nie było

i coś tu szosę chowa odtąd w nocy,
Wisłę, chałupy w okrutne mgły wlewa,
a nawet wariant jeden wariat gorszy
ma, bo powiada, że tej Skurczy nie ma
nie tylko na mapach lecz i na świecie:
"... szukając Skurczy, sami też zginiecie!"



* * * *
* * * * * *
* * * * *
* * *



kominiarz w srebrnych guzikach
jak zwykle
zacierał nocą sadze

wtem
dym z ostatniego komina buchnął

a psik!
kichnął niezdarnie
(zapomniał
ust zasłonić chustą)

podniosły się rosy do oczu
guziki rozbłysły zorzami
czarne wąsiska mgła stroszy


więc uciekł
- po drugiej stronie
ziemi choruje teraz

snami



* * * *
* * * * * *
* * * * *
* * *




ze skarpy upadł dąb
pęcznieje chłonąc wodę
w powolnym zapominaniu
że kiedyś pijał zorze

a na nim
wędkarz przysiadł
papierosa o pień zdławił
przepastnym kapeluszem
myśli przykrył

tylko
wędkę zastawił
i też usnął

może
pod konarami
taaaka ryba
wśród lat się przeciągnie
mieniącą łuską?

a rzeka szemrze

piaszczyste brzegi
zaciera mgłami
zatapia w wirach gwiazdy
- kosmiczne marzanny



* * * *
* * * * * *
* * * * *
* * *



Szepcząc dziwy w rzecznej toni,
kiedy liściem noc opada -
blady Wodnik księżyc goni,
ujrzeć go biada ci, biada!

Do palety tajnych łowów
barwę oczu twoich doda,
chwilę zadrży toń i znowu
wśród mgieł martwa zaśnie woda.

A choć zaraz pójdziesz dalej,
to za późno, bez nadziei -
Wodnik odtąd w wirów szale
twoje myśli będzie mielił.

I rozpachną smutkiem drzewa,
białą mgłą świat wokół będzie,
wiatr w niej drogi porozwiewa,
dzień pod płotem zaśnie, zwiędnie.

Jeszcze ciało - twoim będzie
lecz w nim, kiedy noc nastanie
rosnąć będą dwa żołędzie:
obłąkanie, opętanie.



* * * *
* * * * * *
* * * * *
* * *




Cud, że wszystko odchodzi,
ślad się zaciera, cichną echa,
"Jaki ja byłem młody..."
- już nawet się nie narzeka.

Zmysły się tępią i noże
im więcej używane:
noże o chleb codzienny,
zmysły o każde kochanie.


Nocą zimową, za oknem
nów ostrzy się o parapet -
do rana nie można zasnąć,
nóż tępi się w szufladzie.


Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Noce zimowe służą wspominkom, stąd pomysł na taki cykl obrazków :) Obrazków
bo każdy buduje pewien klimat, jest takim starym, kolorowym arrasem z wiersza Lechonia:


Romantyczność

Już pożar złotych liści noc jesienna gasi,
I charty zasypiają na starym arrasie,
Prababki na portretach i królowie Sasi
Znikają wpośród zmierzchu. Smutno w takim czasie.

Nad wodą wiatr przegina wierzb garbatych pałki,
Za oknami zawieja i rozmokła droga.
Biedni ci, co nie mogą uwierzyć w rusałki,
Ani w duchy, we wróżby, ani w Pana Boga!

Jan Lechoń
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Starałem się streszczać :) Wiersz jest trudny w odbiorze, bo łatwiej pojąć
numerację kolejnych strof tak, jak to robił często np. Herbert: I, II, III, itd.
niż oznaczać je, jak zrobiłem powyżej, kolejnymi układami konstelacji:


* * * *
* * * * * *
* * * * *
* * *
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



-a jakie zabarwienie emocjonalne ma to pytanie? się pytam, tylko.
Jak widać, sztampa bryluje także w poezji. Czytelnicy domagają się tego, co już było
i inne spojrzenie choćby na numerację strof wiersza, wywołuje święte oburzenie
nawet - wydawałoby się, nowoczesnych i zaawansowanych technologicznie nicków ;)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Wiem, bo... wieje ;)



kapelusze z głów -
wiosna mija się z zimą
na schodach metra


Można by rzec, że zima włazi pod ziemię (wchodzi do metra)
a wiosna spod niej (z niego) wychodzi.
Na przykład tutaj ktoś oddał takie mijanie:

h ttp://plfoto.com/1055972/zdjecie.html
Opublikowano

[color=#800000]Czego nam nie wypada - wypada za nas jesień.
Aż przyjdzie czas, gdy po nas zostanie tylko jesień

(słyszysz, jak w zagajniku wysokie głosy niesie
lecz łamią się i zda się, że była nimi jesień?)

Więc będziesz - moja tamta w rozszeleszczonym lesie
czesać mnie w mgle wieczornej świerkową szpilką w jesień

a ja będę ischiasem (słuchaj, jak w kościach drze się
w rynnach deszczowych wspomnień letnią pomyłką jesień)

Co w ustach pozostanie - wygada za nas jesień
i w oczach zaszeleści zamiast łez liśćmi jesień.
[/color]

-właśnie znalazłem! czy mógłybyś od czasu do czasu spinać w jakieś tematyczne ciągi te piękności i wklejać w tym dziale?To byłoby porządniej a jednocześniej nam( Twoim czytelnikom) łatwiej wczytywać się w nie. hurtowo.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Dziękuję pięknie. I masz rację, we mnie już wiosna na całego :)



zima nie musi być smutna
zima nie musi być mroźna
sprawiła to ta malutka
śnieg i miłość przygodna

ja nigdy nie chodzę do magla
ale ten raz poszedłem
bo zmiana pogody nagła?
bo zimno? zresztą nie wiem

a ona mnie żelazkiem
akurat gdzie najzimniej
"Owszem ma pani rację
tyle że ja się wstydzę"

"Zgódź się mnie pokochać!"
grozi mi biustem gołym
co miałem zrobić? uległem
bo właśnie byłem bezdomny

taki z nią jestem szczęśliwy
taki jestem radosny
że w wolnych chwilach wzdycham
byle do wiosny byle
do wiosny

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



-a jakie zabarwienie emocjonalne ma to pytanie? się pytam, tylko.
Jak widać, sztampa bryluje także w poezji. Czytelnicy domagają się tego, co już było
i inne spojrzenie choćby na numerację strof wiersza, wywołuje święte oburzenie
nawet - wydawałoby się, nowoczesnych i zaawansowanych technologicznie nicków ;)


Patrz, jak się nie ma do czego przyczepić to i w metrykę spojrzy ^^ Eh. Nie czuj się urażony, Kaloszu, po prostu nie lubię kilometrowych wierszy, wolę szybko, mocno i konkretnie ;-)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Ech, kiedy Mały dzielny Toster podobno złamał nóżkę i nie ma humoru a ja tak go lubię,
że wolę się nie narażać :)
To co powyżej nawiązuje do arabskich gazel, pełnych melodii intonacji niedostępnych
naszemu językowi. Imitacja, po prostu czeska biżuteria ;)
Stąd taki dziwny układ rymów i poniżej jeszcze jeden wiersz napisany w podobny sposób:


Bezsilność

Dnia i mnie mało więc kocham cię jeszcze
tak jak nikt nigdy nie kochał cię jeszcze.

Listopad ścieżki czerwieni złowieszcze -
kto zimą będzie tak kochał cię jeszcze?

Trwoży krok śmierci w listowia szeleście
- ach znaj, nim ścichnie, że kocham cię jeszcze!

Coraz mroźniejsze podnosi noc deszcze
i coraz ciszej, lecz kocham cię jeszcze,

Szepczę do końca, byś wspomniała jeszcze
marę wśród mar co dziś woła cię. Jeszcze.




A tu również nawiązanie do formy arabskiej, tak zwanych rubajatów:



Pytasz co u mnie,
a u mnie nie ma już nikogo.
Znaczy się, zaraz na początku jesieni
zostałem tańczącym derwiszem

K
ręcąc
do
upadłego
piruety
z
wiatre
M

aż wyziębiwszy wszystką krew siadłem w kałuży
i dalej śpiewać łażącym po niebie kalosiarzom rubajjaty:


O, jarzębiny! O, drzewa jesienne!
Założyłyście korale jesienne,
Czy na wspomnienie kochanej dziewczyny
Takie jesteście - do bólu - jesienne?


Kiedy nad ranem z rzęsistych chmur łypnęło na mnie oko wkurzonej Wenus,
spłoszony dałem dyla w sen w którym odnalazłem sam siebie
i jestem odtąd nieźle urządzonym Zakładem Pogrzebowym:


Liście przed domem i ulice w liściach,
Pod mostem rzeka sczerwieniała w liściach
A wieczorami - taki sam - w kominku
Ogień buzuje w zeszłorocznych liściach.


Słodka! Jeśli w ogóle zdecydowałem się odpowiedzieć na twój list,
to tylko z jednego powodu -
błagam cię na wszystko co było najpiękniejsze między nami:
zamów sobie trumnę u Konkurencji!

Z ukłonami drzew,
śpiący Rubaj Jat


(Nie spotkałem cię dzisiaj w domu rano
W drodze do domu też cię nie ma rano
Tylko te liście na łeb szyję gnają...
Więc może wcale nie wstałem tak rano?)


Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Jak widać, sztampa bryluje także w poezji. Czytelnicy domagają się tego, co już było
i inne spojrzenie choćby na numerację strof wiersza, wywołuje święte oburzenie
nawet - wydawałoby się, nowoczesnych i zaawansowanych technologicznie nicków ;)


Patrz, jak się nie ma do czego przyczepić to i w metrykę spojrzy ^^ Eh. Nie czuj się urażony, Kaloszu, po prostu nie lubię kilometrowych wierszy, wolę szybko, mocno i konkretnie ;-)
A ja właśnie odpisywałem do Almare, dlaczego nie chciałbym Ci się narazić :)
Co do kilometrowych wierszy, to jestem przecież Miszczem Zakonu Krótkoformowców!


pokrewne dusze -
taka sama zawartość
alkoholu w krwi


I gdybyśmy kiedyś spotkali się jeszcze na tym świecie, to ostatni wers zmienimy na:
"krwi w alkoholu" (spirytusie) ;)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @Gosława Smaczności! Wieczór, gwiaździste niebo, gromada dzieci wokół dogasającego ogniska z niecierpliwością czekających na pieczone ziemniaki/kartofle. Dziękuję za przypomnienie dni wakacyjnych na wsi, gdzie pierwszy raz posmakowałem takich ogniskowych ziemniaków. Pozdrawiam :)
    • @UtratabezStraty Zapraszam

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • Można dużo mówić i nic nie powiedzieć. Można nic nie mówić i powiedzieć wszystko. Oczami duszy zrywam kwiaty. To krótka droga, by poznać siebie. Możemy milczeć całe życie i opowiedzieć wszystko. W kilku słowach ująć to, co nieujęte. Rozgryźć to, co niepojęte. Oczami duszy wymazuję siebie, by nie poplamić świata atramentem. Muszę uważać na słowa, by nie być jak mewa w locie. Oczami duszy robię zdjęcie i chowam je w chmurze. Gigabajty odczuć wylewają się, ściskają gardło. Prawie rzygam. By ciebie ujrzeć. By siebie dojrzeć. By zrozumieć całą tę miłość. Uderzam mocno, naciskam, robię wdech. Całuję. Może uda się uratować coś! A może nic nie pozostanie przy mnie. Rodzimy się sami, umieramy sami. I tak w kółko, człowieku. Zabawa trwa, choćbyś tego nie chciał. Życie delikatnie przelatuje. Nie dotyka świata. Dostajemy z niego tylko skrawki — widzimy to, co najbliżej krawędzi. Dalej nic nie dostrzegamy. Dalej nie wypływamy. Nie umiemy. Rodzimy się i zapominamy. Brzmi to trochę jak piosenka. Smutny blues o życiu. Czarny blues wyśpiewany przez wszystkich: wszystkich tych, co nie mogą, wszystkich tych, co nie umieją, wszystkich tych, co się boją, wszystkich tych, co umierają rankiem. Boją się otworzyć oczy. Boją się pomyśleć, że można wyjść. Że można się uśmiechać. Jazda do Wrocławia, do ukochanego Denver. Na rozstaju dróg łapiemy stopa, z kolegą. Zatrzymuje się soczysta czterdziecha. Zabiera nas swoim mercedesem. Jest niedziela, zapewne urwała się od męża. — Gdzie chłopaki jedziecie? — rzuca i przenika nas swymi łapczywymi ślepiami. Raz na mnie, raz na kolegę. — To gdzie chłopaki jedziecie? — zapytała. — Do Denver. Do Wrocławia. Na koncert — odparłem. — Jedziemy się zabawić. — wsiadajcie — zawołała. Już się ślini. Ściska tę gałkę od biegów. Gorące popołudnie. Początek lata. Dominik na mnie. Ja na Dominika. Jedziemy, śmiejemy się. Ważne, że się poruszamy do przodu. — Jak zostaniecie na dłużej, może umówimy się na kawę. — Dlaczego by nie. Mocna kawa jest jak klaps. Mocny klaps. — Tu was rozumiem chłopaki. Może działa jak klaps? Chciałabym, żeby tak było. Och, chciałabym. Ale dzieci zabierają nam wszystko. Przytaknęliśmy obaj. Na miłej gadce mija czas. Jedziemy tak chyba ponad godzinę. Podziwiamy widoki. — Tu chłopaki was wysadzę. Musicie dalej coś złapać — mlasnęła, przełykając ślinę. Przez moment patrzyliśmy na siebie. Brak słów. Uśmiech Dominika mówił wszystko. Co za podróż. Piękna podróż. Droga kochana. Droga płynąca. Jak kwiaty w oddali. Jak maki czerwone. Jak usta tej pani. Tu jest dobre miejsce, by się zatrzymać. Podziękowaliśmy. I po chwili widzieliśmy już jej tylną szybę. A potem punkcik. Oddalający się punkt na mapie. Odetchnęliśmy. Jest czternasta, a nam została jakaś godzina do celu. By zobaczyć Denver. By zakochać się w Denver. By móc stąpać po Denver. Iść tam na piwo. Ten stary blues. Znów go słychać. Jest w środku, we mnie. Taki ciepły i smutny. Zaczarowany blues. Jedziemy. Znów jedziemy. Tym razem załapaliśmy się na leśniczego. Takie czerwone, rozbiegane oczka. Rozbiegane oczka w terenowym samochodzie. Skacząc tak po całej drodze, a nie jadąc. Dojechaliśmy na obrzeża Wrocka. A raczej doskakaliśmy do niego. Oj, jaką poczuliśmy ulgę, wysiadając. — Tu jest linia tramwajowa, chłopaki. Stąd to rzut beretem. Trajtki kursują do centrum bardzo często — odparł. Podziękowaliśmy mu, a on w podskokach ruszył dalej, tym zielonym czymś. Jest tam knajpa w rynku. Można usiąść w kabriolecie, wypić piwo. I dobrze się bawić. Trochę poczuć się jak w Pulp Fiction. Jak Travolta. Przy dobrej muzyce. W dobrym towarzystwie. Bujać się na oparach. Zaciągać się papierosem i powietrzem. Dać sobie szansę, by pokochać to miejsce. Muzyka na żywo. Jest jak dotyk. Cudowny dotyk. Dotyk, który jest miły, pozostaje w sercu. Na całe życie. Kształtuje osobowość. Pokazuje, kim być. Jakim być. Jak kochać. I czy kochać. A może, ziać tylko nienawiścią. To zabawa. Ale czy tylko zabawa? Muzyka zawsze kształtowała przyszłe czasy, pokolenia. Była zapowiedzią czegoś. Zapowiedzią rewolucji. Zapowiedzią upadku. Jest siłą. Bo oddziałuje na duszę. Na postrzeganie. Wszystko pachnie słodko. Dla faceta jest kobietą. Dla kobiety jest mężczyzną. A może czymś bliżej nieokreślonym. Jakąś formą, do której dążymy. O której marzymy. Jest słodkim spojrzeniem. Takim, po którym czujemy się lekko. Że fruniemy. Z oddechem łapiemy ten uśmiech. To spojrzenie. To uczucie. Jedno z pierwszych. Po dobrej imprezce, na koncercie, spotkałem koleżankę — hippiskę Magdę. Postanowiliśmy po wszystkim pójść na rynek. Na ławeczkę. Poczuć rytm miasta. Poczuć muzykę miasta. Jest ciepła noc. Mury starego rynku są nagrzane. Będziemy siedzieć do ranka, popijać alkohol. Po całym dniu byliśmy zmęczeni. Ale co tam. Czterdzieści procent — to już nie jest klaps, jak przy kawie. To walenie po głowie. Dominik zdrzemnął się na ławce. Ogromny jego pech. Nasz chyba też — jak dowiedzieliśmy się później. Bo nad ranem wymyśliliśmy, że jedziemy stopem na wybrzeże. Opuszczamy nasze wspaniałe Denver i jedziemy na północ. Zostawiliśmy karteczkę. Magda przycisnęła ją butelką po czystej. A że zaczynało świtać, poszliśmy przed siebie, nie budząc go. Jak dzieci — grzecznie, za rączki się trzymając. Wyszliśmy znów na drogę. A raczej ruszyliśmy pieszo przed siebie. Po prawej stronie mieliśmy wschodzące słońce. A my prosto. Na północ. Idąc tak, przypomniałem sobie, że znam w Gdyni pewnego malarza. Wojtek miał na imię. Mieszkał na Bojano, w pięknej okolicy. Postanowiliśmy zrobić mu przyjemność. Albo i nie. W tamtych kategoriach wtedy nie myśleliśmy. On chyba też. Nieraz wpadał do Krakowa. W kwietniu albo w maju — w samych spodenkach. Bo u nas niby tak ciepło, a u nich zawsze zimniej. Cały czas ten wiatr od morza. Cały czas wieje z północy. Zimny wiatr. Suniemy samochodem z jakąś laską. Ona na uczelnię, jeszcze do Koszalina. A my dalej — na północ. By poczuć ten wiatr. By poczuć Bałtyk. Do malarza — czyli do Gdańska — dojechaliśmy wieczorem. Zmęczeni strasznie upałem, poszedłem do budki telefonicznej, by zadzwonić do Wojtka. Ten ucieszony, uśmiech — od ucha do ucha. Przyjechał swoim starym volvo. Upalony. Na szyi — kunsztownie zrobiona mała fajka do palenia marihuany. Pojechaliśmy na nocny objazd wszystkich knajp w Trójmieście. Poznaliśmy chyba wszystkich jego znajomych. Artystów różnej maści. Do domu — a raczej jego pracowni, na Bojano — dojechaliśmy nad ranem. Włączył Toma Waitsa i poszliśmy spać. Znowu jak dzieci. Zasnęliśmy jak dzieci. Zmęczeni drogą, knajpami, muzyką. Obudziliśmy się… jak dzieci. W południe, po śniadaniu, Wojtek oznajmił, że jedziemy na plażę. Dzika plaża. A raczej mierzeja. Dwieście metrów w głąb morza. Tylko nasza trójka — my sami. Wyłożyliśmy się na rozgrzanym piasku. Zdjęliśmy ubrania, by zażyć kąpieli. Poczuliśmy się cudnie. Tacy wolni. Sam na sam z naturą. Magda zdjęła stanik. Jej ciało było białe, sterczące piersi odbijały słońce, potęgując całą tę jaskrawość. Dwa białasy. Pewnie połyskiwaliśmy w oddali — dwa białe punkty na tle piasku i błękitu morza. Na plaży leżało mnóstwo drobnych bursztynów. Morze wyrzuciło je przez noc. Postanowiłem nazbierać trochę — na pamiątkę. Miło jest tak wylegiwać się. Szum fal. Mewy w oddali. A poza tym — cisza. Błoga cisza. Obudziliśmy się późno. Słońce już nisko. Plaża nadal pusta. Wiatr od północy chłodny, ale przyjemny. Morze szumiało. Magda wstała pierwsza. Wyprostowała się, przeciągnęła. Śmiech cichy, nieśmiały. Wojtek nadal spał. Fajka leżała obok. Stare volvo w cieniu drzew. Zabrałem jeszcze kilka bursztynów z piasku — by pamiętać. Ruszyliśmy w drogę. Bez pośpiechu. Droga pusta. Światło jakby bardziej błękitne. Powietrze słone, słone i wilgotne. Po lewej wydmy, po prawej morze. Każda fala inna, każda jakby mówiła coś cicho. Nie rozumieliśmy słów, ale rozumieliśmy sens. Wojtek włączył stary magnetofon. Cohena „Suzanne”. Znów — tylko my i muzyka. Droga i wiatr. Czas jakby się zatrzymał. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Gdyni, do Bojano, do Wojtka. Znaliśmy drogę, ale teraz wyglądała inaczej — inne światło, inny zapach, inny wiatr. Pracownia Wojtka czekała. Farba, płótna, pędzle. Stare notesy z rysunkami. Zeszliśmy do środka. Siadaliśmy na podłodze. I cisza. Pachniało morzem, solą i farbą. Czułem spokój. Poczułem, że droga nie kończy się tutaj. Późnym popołudniem pojechaliśmy z Wojtkiem do znajomych. Około czterdzieści minut drogi z Bojano, przez lasy, dzikie pustkowia. Klimat trochę jak w Bieszczadach. Działka ogrodzona kamiennym murkiem, z dodatkiem drewna w stylu góralskim. Pod lasem stała stodoła, częściowo przykryta strzechą. Obok — stary, drewniany dom. Pod drzwiami leżał i pilnował wejścia owczarek podhalański. Swojskie klimaty — pomyślałem. Weszliśmy do wielkiej izby, połączonej ze starą kuchnią. Bardzo przyjemne wnętrze. Młode małżeństwo — hipisi — mieszkało sobie z dala od cywilizacji. Za domem, w ogrodzie, stał indiański wigwam. Parka autochtonów, pochodziła z jednej wioski. Obecnie byli w trakcie remontu stodoły. Kładli nową strzechę i nagrywali wszystko kamerą. By sztuka ta przetrwała. Dla dzieci i potomnych. Rzemiosło musi przetrwać wraz z ludźmi. Ludzie opuszczają te strony, uciekają za pieniędzmi. Brak pracy zmusza do określonych zachowań. Jest jak jest. Nie zostało ich już dużo — rodowitych Kaszubów. Wojna, komuna, ciężkie czasy odcisnęły piętno. Ale na szczęście świadomość w niektórych osobach przetrwała. Wiedza, filmy… wszystko kiedyś trzeba będzie odtwarzać, uczyć się na nowo. Może wtedy już będzie nam wolno zająć się tym, co lubimy. Może nie trzeba będzie uciekać. Kiedyś — komunistyczna kontrola, potem bieda. Ciężkie czasy… co gorsze — nie wiem. Postęp zatrzymany. Rozwój wstrzymany. Wszystko zaczyna się dopiero budzić. Świadomość powoli próbuje łapać oddech, jak noworodek. Trzeba nim wstrząsnąć, żeby zaczął płakać. Porozmawialiśmy sobie miło- bardzo fajni ludzie. Tacy bezpośredni. Chętni i otwarci do rozmowy. Widać, że nieczęsto mają okazję porozmawiać z przybyszami. Chcieli nas zaprosić na kolację, ale Wojtek trochę oponował, bo miała wieczorkiem do niego przyjechać dziewczyna. Wiec wkrótce się pożegnaliśmy i ruszyli w drogę powrotną. Wieczorem postanowiliśmy urządzić prywatkę — małą imprezkę na Bojano, w pracowni naszego malarza. Wojtek był skromny, pracownię miał na parterze, w dobrze doświetlonym pokoju. Cała ściana od południa była przeszklona. Z boku znajdowały się drzwi, wejście na werandę. Pokój był duży, zapach terpentyny mieszał się z farbami. W rogu stała wieża stereo, z której cały czas dobiegała muzyka. Lubił słuchać Toma Weitsa, my zresztą też. Muzyka z przełomu lat 80–90 górowała nad całym splinem. Wojtek miał dziewczynę, uroczą blondynkę Aśkę. Asia przyjechała właśnie do niego, zjechała ze studiów weterynaryjnych z Warszawy. Trzeba było to uczcić — małą imprezką, zaproszeniem przyjaciół, by rozpocząć wakacyjną przygodę. Przygotowaliśmy coś do zjedzenia na ciepło i na zimno. Żeby było coś do przegryzienia. Ale nie o tym miałem mówić. Imprezka była udana i szybka, przelała się przez palce jak woda źródlana. Każdy mógł zaczerpnąć z niej to, co chciał. Po co nam ta podróż, to wałęsanie się? Cała nasza Wagabunda — w poszukiwaniu czegoś, co pcha nas do przodu. Kiedy jesteśmy w drodze, czujemy ulgę i spokój. Chwilowy spokój, pokój ducha, taki prawdziwy. Tak samo prawdziwy jak palący asfalt pod stopami. Gest powitania na drodze — zwykłe „dzień dobry”, a jakże inne. Kiedy spotyka się innego wędrowca, który przeszedł pieszo szmat drogi. Część tej drogi przejechał lecz każde powitanie ma smak. Na ścieżce pozdrowienie pielgrzyma, na dzikich wertepach. Każde „dzień dobry” kryje opowiastkę. Czasem dużo więcej, bo daje odpowiedź. Na końcu drogi kryje się odpowiedź. To po nią przemierzamy tyle kilometrów. Raz pielgrzymujemy w pojedynkę, sami. Innym razem z dobrym przyjacielem, przyjaciółką. Połączeni wspólnym dążeniem do celu. Nazajutrz ja i Magda pożegnaliśmy się z Wojtkiem i Asią. Wojtek dał nam na drogę dobrego tytoniu. Lubiliśmy z Magdą zapalić, odetchnąć i porozmawiać. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do Krakowa. Po pół godzinie siedzieliśmy już wygodnie, w jednej z ciężarówek. W jednej z wielu, które codziennie przemierzają trasę z północy na południe. Magda spoglądała na oddalające się Long Island. Za rok będzie wspominać tę podróż. Wizytę u pewnego malarza, wesołego diabła i przywoływać smak lata. Mijaliśmy wrzosowiska, suche łąki, zielone lasy, tu i ówdzie błysnęło oczko niewielkiego jeziorka. Oj upalne to lato pełne promieni. Namalowałem jej duszę, narysowałem wianuszek. Usteczka malinowe miała i rozpięty staniczek. Gdy przestanę śpiewać, mówił będę głośno. By wszyscy słyszeli, że mówię prosto. Bez owijania ... Mówił będę gładko. Spójnie nad wymiar, wyraźnie i miękko. Gdy przestanę śpiewać intonować zacznę. Mówić liryką do ucha aż zaśniesz. Cicho szeptem gadać, mruczeć jak kot. By z tobą być przeskoczę drewniany płot. Gdy będzie za wysoki mur, zrobię podkop. Uparcie będę dążył, by być z Tobą. Johnny Cash i country rozbrzmiewało z radia wielkiego tira. Od czasu do czasu ktoś sypnął kawałem w CB radio. Kilometry umykały jak chwile odmierzane sekundami, minuty drogi, kilometry czasu, w śnieżnobiałych uściskach Morfeusza. Nie. Ty nie możesz teraz nadejść. Byłbyś najbardziej nieoczekiwanym gościem, niechcianym niedzielnym gościem, w leniwej niedzielnej sjeście. Magda oddychała miękko, głowę opartą ma o moją pierś. Śni słodko o bajecznym Long Island o swoim Long Island, z córeczką, mężem i domem. Śni o życiu prawdziwym, być może układa właśnie — swoje szczęście. A ja w ciszy kalkuluję swoje życie. Swoje własne chwile rozmywam, rozcieram i mieszam. Wypuszczam wraz z dymkiem gdzieś w powietrze, okrąglutkie kółeczka unoszące się w przestrzeni. Z każdym oddechem przybliżam się do celu — Wawelskiego wzgórza, które góruje nad Wisłą, do rynku, do baszt, do sukiennic. Dobijamy do celu. Wracamy na stare śmieci. Do Krakowa przyjeżdżamy wieczorem. W drzwiach wita nas Dominik. — O, a cóż to za przyjemność! - Witam Pana i Panią Uśmiech na jego twarzy jest jakby gorzki, słony, szybko znikający, a zarazem przemienia się w opowieść. Opowiada o tym, jak straż miejska obudziła go pewnego pięknego poranka. Śpiącego na ławce, obok butelka po czystej, a pod nią karteczka. Ze słynnym jednym zdaniem: — „Pojechaliśmy na północ.” Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że spożywanie trunków i zaśmiecanie rynku było zabronione. — Prosimy o dowód… Jak pan ma na imię? — Dominik. — Panie Dominiku, prosimy o dowodzik. — Hmmm… ale nie mam przy sobie dokumentów. — To poprosimy, by pan z nami poszedł na komisariat, spiszemy dane. Nie wiem, jakim cudem udało mi się wywołać trochę zamieszania i czmychnąć na dworzec. Wsiadłem w pośpiechu do pociągu w stronę Krakowa, ale bez pieniędzy, bez biletu. Kolejna ciężka rozmowa — tym razem z konduktorem. Mandacik na drogę. Na dobry początek. Żebym miał co wspominać, żebym nie mógł zapomnieć, jak piękny był mój wypad stopem z kolegą do ukochanego Denver. By móc zobaczyć Denver. By móc zakochać się w Denver. Taki finał naszej podróży.                                        
    • @Simon Tracy to nie do końca jest tak  W moich wiersz ach przewijają się przeważnie trzy podmioty liryczne  Jedną i chyba najważniejszą jest Anna  Drugą Lucyna  Natomiast trzecią Lulilaj

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Każda z nich jest inna a jedno co je łączy to wieś i natura  Np Lucyna jest najmroczniejsza za to Lulilaj świetlista jak nie z tego świata
    • @Gosława Twoje wiersze to saga jednej bohaterki. Podzielona na wydarzenia i poszczególne dni.  Cudownie jest uczestniczyć w tej atmosferze. Tak dalece sensualnej i intymnej a zarazem cieleśnie realnej.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...