Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

przed poniedziałkiem


Messalin_Nagietka

Rekomendowane odpowiedzi

  • Odpowiedzi 59
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Wiesz co Mesa, zastanawiałem się co się stało w tym wierszu. Doszedłem do kilku wniosków, które może sie przydadzą... Zastanawiałęm się, dlaczego powiedziałeś, że są to jakies tam "zlepki", "dupki", etc. Wiesz, wyobraziłęm sobie, że jest to Twoja szczera wypowiedź i założyłem, że ejst to Twój świadomy zabieg. Potem zaczałem zastanawiać się, co przedsięwziąłeś, aby zrealizować to założenie. Doszedłem do wniosku, że:
a) pozbyłeś się interpunkcji
b) zadbałęś (to róznie mozńa wymówić) o spójność logiczną "przerzutni", co zaowocowało ingerencją w semiotykę, obecnościa neologicznych wyrazów, powyginało gramatykę i frazeologię wyrazów.
c) a co za tym idzie grzebałeś mocno w inwersji zdaniowej, żeby utrzymać spójnośc logiczną.

Teraz postaram się napisać, co się stało. Nie miałbym nic przeciwko gdyby zaniedbać interpunkcję, W celu zyskania sensownych zdań wystarczy wzmocnić miarę metryczną wiersza, zadbać o wyraźniejsza tonikę i trzymać się dierezy. Przyglądając się Twojemu wczesniejszemu pisaniu zauwazyłem, że korzystasz z wzroców formy, ale działaja w obrębie raczej długości wersów, niż miary tonicznej. Mnóstwo u Ciebie sylabotoników, wierszy sylabicznych o zachowanym podziale interpunkcyjnym, który (na marginesie porządku logicznego) zapewnia przekaz, czyli zgodnośc akcentu logicznego z akcentami zdaniowymi. Są w Twoich wierszach niewielkie odstępstwa od tej normy, ale wszyskto naprawia interpunkcja, która zdaje się pełnić w tych "wierszowanych" formach jednostkę nadrzędną. Itak spotkałem kilka form amfibrachucznych, w większości parę trochei, które pomimo obecności dierezy i katalezy normowane sa przez włąsnie interpunkcję.

Po zdjęciu intepunckji z wypowiedzi akcentacja ma tendencję do enklitycznych lub proklitycznych zestojów wyrazowych. Obecność sporej liczby przerzutni, ciętych zdań, połamanych metafor (bo nieukrywajmy Twoja poezja jest poezją niedomówień, rzuconych, można napisac i porzuconych niekiedy myśli) sprawia, że wyrazy zaczynają poprostu "żyć własnym życiem", własnym prawem tonicznym i zatracają pierwotne znaczenia.

To może przynieść sporo ciekawych rzeczy; jak np: "wykrajanie" figuruje w zdaniu jako "pozbawienie", wydziedziczenia, ale i "odkrojenie". Jest kilka łądnychzastosowań takiego zabiegu, ale wobec założenia musze powiedzieć , że sa one wynikiem owego zdjęcia interpunckji, dziwnej konsekwencji utrzymania formy sylabicznej.

Idźmy dalej, pozbyleś się podziału, zagubiła się tak wazna w Twojej poezji średniówka ( dierezy zniknęly) dając miejsce nieskrępowanej fonetycznie plątaninie słów i znaczeń. Czy to wiersz? Czy to jest konkretna uzasadniona wypowiedź na jakikolwiek temat, czy może eksperyment? Miejmy tego świadomość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O, kurczę, własnie po meczu ligi mistrzów Chelsea - Bordeaux, i po kilku browarkach, jakoś lepiej mi się ten wiersz przeczytał, że nawet miałem wrażenie, że łapię, o co chodzi. Nie jestem jednak pewien co będzie jutro... :)))
Pozdro, Messa, - Piast Daje wirtualnego głosa "ZA" .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

1. co to za miasto? Do czego służy?

To Przasnysz jaki pamiętam sprzed lat,
miasteczko gdzie zwyczaje tzw. prowincji były w pełni zachowane
nikt jakoś nie dostrzegał ich z zupełnie innej strony
odhamiony but - to świecący but
chodnik - świadczy o randze, że jest już chodnik
w końcu Ci z większych miast mieli go od zawsze
jako małolat bawiłem się powiedzmy w pół asfaltu, drogi żwirowej i piachu
i wyszorowanych głazów
i jakoś dziwnie dziś mi się idzie tą drogą gdzie niegdyś kocie łby a dziś asfalt
ściśnięty krawężnikami ..., tu był sklep z lodami, była wata cukrowa, widzisz
nie da rady wszystkiego opisać, było blisko do rzeki, mojej fontanny
zanurzonej w myśli pobliskich wierzb, był jarmark, taki koński - bez samochodów,
pełen kramów (szmacianych namiotów), była naftalina, którą krew jasna
okrążała, to są wspomnienia - zamykam oczy i widzę

a do czego służy te miasto nie wiem, nie rozumiem pytania, może chodziło o to
do czego posłużyło napisanie tego wiersza?

do ciętych skrawków wspomnień, łatania pamięci

2. powiedz mi gdzie to napsiałeś? jeśli oczywiście możesz

nie wiem, napewno w lato'2008, może po kolejnych odwiedzinach u rodziców,
gdzieś pomiędzy chwilami na jednym wydechu

3. czepianie się interpunkcji - tak zdjąłem ją, bez przecinków i kropek
obraz wydawał mi się bardzo czytelny, sory, że bierzesz to za złe,
chciałem ułatwić

dupka a mętlik,
dupka w tym miasteczku oznaczało tyle co przylepka z chlepa
mętlik to już zupełnie inna sprawa

4. no piękne masz te skojarzenia z Arabelą, też coś tam oglądałem, ale pajda to nie pies

5. A może to miasto wirtualne, "miasto mobilne", taki "krajobraz logiczny"?
Jak u Herberta w "mysli chodzą po głowie"? Daltego zjadam tę pajdę i inne
psie "pozy"? KArmię się nimi, karmi mnie nimi Autor? Hę?
Myślę, że już nic tu nie dopowiem, a Herberta nie cierpię

zobacz co napisał Adam:
może chodzi o "zwykłą niedzielę" w "zwykłym miasteczku"
"wykrojoną" ze "zwykłego czasu"?

6. Dzie Wuszko - myślę, że wiersz ten musiałem napisać, a zerkanie wgłąb to sprawa odbiorcy,
nagryzmoliłem, cóz, widzieliście kiedy dzieciaka, aby składnie się bawił?
składnie znaczy,że przewiduje swoje ruchy, taki obraz dziecięcy mi utkwił,
przelałem go będąc dorosłym osobnikiem

7. co do ostatniej wypowiedzi Darka, zastanawia mnie użycie "wykraja" - juz mi wypomniana,
że powinno być po polsku - "wykrawa", ale czy jako dziecko ja to wiedziałem?
choć o świątyni mola już ktoś w okolicy mej szeptał, może to był mój tata,
nie pamiętam,
Do tej ostatniej wypowiedzi - jutro Darku, czas, czas, sSSSsacz!

MN

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



nie, mój ogląd nie jest wspólny, Sosnen. ten, o którym mówię jest mój:)

nie znam się też na przypowiastkach, ale skoro latasz i strząsasz te koty, to cóż ja mam Ci powiedzieć,? no brawo! ;P
jeśli zaś chodzi o uznanie wierszy za dobre, czy złe, to cóż ja mam Ci powiedzieć i na to? odpowiem Ci wschodnim koanem - może spróbuj klasnąć jedną ręką?
:)

trudna sprawa z przysłowiami, szczególnie tymi skośnymi
często ogłupiają białego do niczego
MN
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Dzie Wuszko, co ja na to, spoks, myślę, że zainteresowanie przerosło
moje jakiekolwiek oczekiwania, wiem, że te miasteczko nie wróci, choćby
je obtańcowywać na ofiranym ogniem, ciąć kurcze i wróżyć z krwi, nie,
ale takie to było moje zewnętrzne zapatrzenie w miejsce gdzie się urodziłem,
tyle
MN
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Piaście, Ty powinieneś wiedzieć coś o tym dawnym obrazie
dzięki za "ZA" wirtualne
MN

I coś wiem, Messalinie, ale ty to zrobiłeś w iście poetyckim, a w dodatku messowym stylu, jednak innym, niż zwykle. Zastanawiam sie tylko, po co wtrąciłeś na sam początek ten pepićkowy akcent, przecież bez niego wiersz mówiłby o tym samym. A tak, sprawa się zagmatwała i Darek, słusznie zresztą, choć nieświadomie, wpadł do nie tej studni. Rozpoczęła się rozprawa o frazeologii zwiazków, składniach obcych (choć ościennych) państw, mocowanie z lingwistyką i archaicznymi formami, a ja dorzuciłem przerzutnie...
Z tego wszystkiego mentlik-pentlik się zapętlał i dlatego postanowiłes wkroczyć na arenę, coby kawę na ławę wyłożyć.
Owszem, dyskusja na temat wiersza zawsze jest wskazana, tylko że do czasu twojego wyjaśnienia wiersz był trudny do rozszyfrowania, choć przecież kazdy coś wychwytywał i ten węzeł powoli rozplątywał się i robił sie prosty jak metr sznurka w kieszeni.

Każdy ma skojarzenia z dzieciństwa i są, i będą całe życie takie sytuacje, które kojarzą sie z dawnymi, młodzieńczymi i dziecięcymi latami:
- zapach palonych ognisk jesienią, stara topola przy drodze do szkoły, koń siwek, który omal na mnie nie wlazł, sposób sadzenia roślin w ogródku, zeby sie przyjeły, wesołe miasteczko z rakietą (dla siłaczy) i strzelajacym korkiem na czubku, korkowce, których już nie uwidzi, drewniana komórka, która teraz jakaś mała się zrobiła, a tyle skarbów chowała w sobie...

I to se ne wrati - żeby tak po twojemu zawadzić.

Ale muszę powiedzieć, że te wspomniane przeze mnie browarki, pomogły w deszyfracji i od tamtej pory inaczej czytałem ten wiersz. Dobrze, że nie było interpunkcji, ona by tu chyba przeszkadzała.

Pozdrawiam, już prawie przygotowany do wyjazdu do Ziemi Świetej i stamtąd, choć jeszcze zaocznie, to niedługo, za kilkanaście godzin, rzeczywiscie pomacham ręką z góry Synaj i Tabor.
Polecę Was w modlitwie w tych świętych miejscach, coby natchnienia szły szeroką rzeką.

p.s. A póki co spojrzyj na siódmy wers, na "popołudniu" i przy okazji wstaw tam spację.

Piast
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Piaście, Ty powinieneś wiedzieć coś o tym dawnym obrazie
dzięki za "ZA" wirtualne
MN

I coś wiem, Messalinie, ale ty to zrobiłeś w iście poetyckim, a w dodatku messowym stylu, jednak innym, niż zwykle. Zastanawiam sie tylko, po co wtrąciłeś na sam początek ten pepićkowy akcent, przecież bez niego wiersz mówiłby o tym samym. A tak, sprawa się zagmatwała i Darek, słusznie zresztą, choć nieświadomie, wpadł do nie tej studni. Rozpoczęła się rozprawa o frazeologii zwiazków, składniach obcych (choć ościennych) państw, mocowanie z lingwistyką i archaicznymi formami, a ja dorzuciłem przerzutnie...
Z tego wszystkiego mentlik-pentlik się zapętlał i dlatego postanowiłes wkroczyć na arenę, coby kawę na ławę wyłożyć.
Owszem, dyskusja na temat wiersza zawsze jest wskazana, tylko że do czasu twojego wyjaśnienia wiersz był trudny do rozszyfrowania, choć przecież kazdy coś wychwytywał i ten węzeł powoli rozplątywał się i robił sie prosty jak metr sznurka w kieszeni.

Każdy ma skojarzenia z dzieciństwa i są, i będą całe życie takie sytuacje, które kojarzą sie z dawnymi, młodzieńczymi i dziecięcymi latami:
- zapach palonych ognisk jesienią, stara topola przy drodze do szkoły, koń siwek, który omal na mnie nie wlazł, sposób sadzenia roślin w ogródku, zeby sie przyjeły, wesołe miasteczko z rakietą (dla siłaczy) i strzelajacym korkiem na czubku, korkowce, których już nie uwidzi, drewniana komórka, która teraz jakaś mała się zrobiła, a tyle skarbów chowała w sobie...

I to se ne wrati - żeby tak po twojemu zawadzić.

Ale muszę powiedzieć, że te wspomniane przeze mnie browarki, pomogły w deszyfracji i od tamtej pory inaczej czytałem ten wiersz. Dobrze, że nie było interpunkcji, ona by tu chyba przeszkadzała.

Pozdrawiam, już prawie przygotowany do wyjazdu do Ziemi Świetej i stamtąd, choć jeszcze zaocznie, to niedługo, za kilkanaście godzin, rzeczywiscie pomacham ręką z góry Synaj i Tabor.
Polecę Was w modlitwie w tych świętych miejscach, coby natchnienia szły szeroką rzeką.

p.s. A póki co spojrzyj na siódmy wers, na "popołudniu" i przy okazji wstaw tam spację.

Piast


super wyjazd! być w takich miejscach, już Ci macham
idąc Twoim pismem, dość często rozdrabnianie na frazeologię
gmatwa, obraz staje się nieczytelny, jeszcze jestem w trakcie
odpisywania Darkowi, mimo wszystko, staram się sam
nie włazić do "czyjegoś domu i pytać a jakiej farby użyłeś,
w którą stronę malowałeś" - to są tylko domysły,
natomiast chwytam cały obraz, całość, potem jakieś poprawki,
w zasadzie sugestie, ale wiadomo, każdy patrzy swym krzywym
zwierciadłem, różnie są odbierane moje wypowiedzi pod wierszami,

co do popołudnia, to chyba nie zmienię
bo takie wyrażenie w jężyku polskim jest
MN
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



kiedyś mieliśmy chyba z dwóch królów co i na tronie czeskim siedzieli, nie licząc Chrobrego

wpis przed cóż, myślałem, że nie bedzie estrady, sorka, że złą trasę obrałeś, niedziela-
sielskość - dzieciństwo, poniedziałek natomiast to już nie dzieciństwo, może się mylę,
bo dla niektórych niedziela czy czwartek to ten sam dzień, dzięki za wejrzenie
MN
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Dobrze, Messa, że napisałeś chyba nie zmienię, bo i ja sądzę, że trzeba zmienić.
Istnieje słowo popołudnie, a jakże, ale u Ciebie wynika z kontekstu, że jest po południu, tak jak po nocy, po dniu. Zerknij jeszcze raz.
pozdrawiam serdecznie :)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Dobrze, Messa, że napisałeś chyba nie zmienię, bo i ja sądzę, że trzeba zmienić.
Istnieje słowo popołudnie, a jakże, ale u Ciebie wynika z kontekstu, że jest po południu, tak jak po nocy, po dniu. Zerknij jeszcze raz.
pozdrawiam serdecznie :)

budziet
zmieniłem
MN
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...