Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Człowiek. który się zachwycił


kashmire

Rekomendowane odpowiedzi

„bo czym jest poezja, jeśli ocala tak niewiele
tylko ten odnawiający się i potrzebny mi zachwyt”
Cezary Geroń


Las był i osaczał. Kiedy po raz pierwszy ujrzeliśmy Bogumiła, który leżał pod klonem i rozwierał oczy, byliśmy jeszcze parą pryszczatych wyrostków z przydługimi rękami. To lato, które zassało nas w swoje jądro całą kaskadą zieleni, było liściaste do głębi i jasne w samym środku. Długo musieliśmy się rozgarniać rękoma i marszczyć nosy. Kiedy wreszcie z zapachem mokrej ziemi i tytoniu pojawił się Bogumił w słomkowym kapeluszu, odetchnęliśmy kilkakrotnie z ulgą, a on, trzymając nieśmiertelną fajkę w zębach, rozglądał się długo i ostrożnie, mrużąc oczy w napięciu. Byliśmy zieleni jak las, dlatego też stopniowo i mozolnie musiał przyzwyczajać się do naszych kształtów, jak do rozlanej na dłoń, atramentowo gęstej nocy.
Minęło sporo czasu, zanim odezwał się do nas po raz pierwszy. Noce były ślepe jak kury i zimne do szpiku kości. Serenady nocne przewiewały nas na wskroś z siłą tabunu czarnych stóp, bijących w naprężoną skórę ziemi. W ciemności jak smoła przetykały nam się uszy i las był dźwiękiem. A dźwięk był głęboki jak studnia, na której dnie echem jeżyły się nasze lęki.
Chwilami traciliśmy wiarę i usta same napełniały nam się wyciem, którego nabieraliśmy do rozpuku, żeby pęknąć z podwojoną mocą. Chciałem uciekać i wyplątać się z tej nocy, która oplatała mi ciało jak obślizgła, pajęcza nić, ale wówczas strach jeszcze bardziej rozwierał mi uszy. Poza tym Janek, który był wyższy o pięć centymetrów i dlatego mądrzejszy, wciąż czekał. Na pewno czułem jego obecność i to mnie zatrzymywało w lesie. Skoro weszliśmy razem, to nie mogliśmy się rozdzielać. To nie po bratersku.
Tymczasem dźwięki stawały się coraz intensywniejsze i natrętne jak opasłe muchy. Wypełniały całą dostępną nam przestrzeń, a my nabrzmieliśmy nimi do tego stopnia, że kiedy po raz pierwszy poczuliśmy spadające krople deszczu, próbowaliśmy wyobrazić je sobie jako muzykę.
Nagle zrobiło się mokro i przytulnie. Las nareszcie zamilkł i tylko upajał się deszczem, który szumiał a capella wśród ukojonych drzew. Nas też ukoiła ta wilgoć, która wydobyła z nabrzmiałej jak bańka mydlana i rozmiękłej gleby zapach podszycia i liści. Ocieraliśmy niecierpliwie podtopione deszczem oczy i wtedy ze zdumieniem odkryliśmy nasze palce, nasiąknięte ziemią. Wodziliśmy nimi gorączkowo po skórze w tę i nazad, to w stronę stóp, to znów pod włos. Zacięty deszcz wyżłobił nas w zupełnie nowe formy. Janek poczuł, że obrósł brodą o włosiu krótkim i ostrym, natomiast moje dłonie stały się żylaste i twarde. Dotykaliśmy jeden drugiego naprędce, w szale odzyskanego poczucia bezpieczeństwa. Wchodziliśmy dłońmi w las, który skrzypiał jak dawno nie otwierane, sękate drzwi. I jeszcze ta świeżość, świeżość sztywna jak wykrochmalona pościel, która wpadała nam w nozdrza jak utkany komarami, przemoknięty letni wieczór.
Las chlupał jak noga w gumiaku. Wydał się odmieniony i rześki, odarty z kory monotonii. Wraz z nim chyba i my poczęliśmy zrzucać zatęchłe pancerze. Wciąż z niedowierzaniem przebiegaliśmy dłońmi własne twarze. Wciąż przerysowywaliśmy szkice.
Trudno było uwierzyć, że to właśnie spokojny jak woda głos Bogumiła wyrwał nas z letargu.
– I dlatego człowiek potrzebuje lasu. W lesie jest niecodziennie.
Te słowa, które utrafiły w nasze myśli z precyzją strzały, były tak nagłe i niespodziewane, że zaczęliśmy się nimi krztusić. Poklepywaliśmy się wzajemnie po plecach – trochę dla otuchy, a trochę, by zyskać na czasie. Uwierała nas świadomość, że człowiek tak bardzo obcy wtargnął w nas tak gwałtownie i celnie. Mówiąc, nawet nie spojrzał w naszą stronę, zupełnie jakby w liściach klonu, w które wpatrywał się bez ustanku, wyryta była pierwotna, płodna mądrość matki ziemi. A przy tym wciąż pykał tę swoją nieśmiertelną fajkę w rytm oddechu lasu, zdając się nie zauważać zalewającej nas powoli, lepkiej jak żywica, ciszy.
Byliśmy mocno zagnieżdżeni i nawykli do ciemności, późno więc spostrzegliśmy jak się stopniowo rozrzedza, jakby od niechcenia rozgarniana czyimś palcem. Wpierw uderzyło nas światło – ostre i pozbawione wyrazu. Syczeliśmy z bólu i zakopywaliśmy twarze w ziemię. Kiedy jasność złagodniała i byliśmy w stanie patrzeć, oniemieliśmy z wrażenia, bo oto pojawiły się kształty. A las, ta ciemna, wilgotna gęstwa, która przeszywała nam ciała dreszczem wszędobylskich głosów i którą dotychczas wyobrażaliśmy wydrążoną na opuszkach palców, ujawniła się oczom.
Kurtyna unosiła się bez pośpiechu. Rozwarta paszcza lasu szczerzyła w leniwym uśmiechu omszałe zębiska, a nasze szyje nakręciły się jak katarynki, nie mogąc nadążyć za kalejdoskopową korbą. Deszcz wydobył z okrzepłych barw lasu soczystość, w którą wgryzaliśmy się okiem łapczywie i z ochotą. Próbowaliśmy zliczyć odcienie zieleni, ale za każdym razem brakowało nam palców. Zieloność krzaczasta, zieloność zwinna i giętka, wreszcie zieloność dostojna, zalewała nas zewsząd gęstą mazią. Chwilami traciliśmy oddech i musieliśmy podpływać z oporem do góry, by zaczerpnąć powietrza. Ślizgaliśmy się wzrokiem po gałęziach jak małpy po lianach, nie mogąc ogarnąć wysypu kształtów. Całość oblepiona była słońcem o kolorze miodu, które napawało gęstwinę senną spokojnością.
Dopiero po niewczasie poczuliśmy, jak mrowią nas karki. Bogumił przyglądał nam się z uśmiechem, a zamiast nieśmiertelnej fajki przygryzał lekko trzeszczące źdźbło trawy. Zauważyliśmy, że przykurczył się nieznacznie i zasechł, a Bóg wie ile czasu spędziliśmy zapadnięci w noc. Naszą uwagę przykuła jak szpila niespotykanych rozmiarów lupa, którą trzymał w lewej dłoni i która przyciągała nas do siebie z siłą magnesu. Bogumił przywołał nas nagląco skinieniem głowy. Wciąż powtarzał, żebyśmy nie dali się omamić i nigdy przenigdy nie zapomnieli lasu w sobie. Jednak my już śliniliśmy się łakomie i wyciągaliśmy ciekawskie jęzory, wyrywając sobie wzajemnie lupę z lepkich rąk.
Tymczasem Bogumił stopniowo zanikał. Jego słowa pobrzmiewały leniwie w powietrzu, jak dostojne cykady. Trzymaliśmy blisko pulsujących skroni tę lupę, wydrążoną w kształt kwiatu o kolorze zgniłej butelki, która wysysała z ogromnej, nabrzmiałej słońcem piersi lasu szczegół gęsty i żywy, rozlewający się w formy dotychczas niewidoczne, pulsujące światłem, które trafiało w sam środek oka jak rozgrzana igła. Mogliśmy się zatracić na wieczność i zapomnieć, gdyby Janek nagle nie spojrzał w bok ponad lupą, a ja za nim. A tam las już był inny. I myśmy byli inni.
Zanim się zorientowaliśmy, że Bogumiła już nie ma, leżeliśmy obydwoje pod klonem i rozwieraliśmy oczy, z fajkami w zębach i w słomkowych kapeluszach. Nabieraliśmy stopniowo koloru ciepłej bułki drożdżowej z kruszonką, tylko oczy wciąż jeszcze mieliśmy jak las. W kolorze dojrzałej zieleni. Nienasycone.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Gratulacje doskonałe podsumowanie, ale ani palec nie został ucięty ani przecięta obrączka. :))))                      Ostatnia strofa dopisana celowo ku rozwadze. Byłem w szpitalu na zabiegu chirurgicznym i słyszałem jak wszystkim ściągają obrączki z palców, bo jakoby może przez nie porazić prąd. Leżę na stole operacyjnym anestezjolog wraz pielęgniarką chcą mi koniecznie ściągnąć obrączkę. Bo: prąd przepisy BHP itd, Po dobroci nie zeszła: Będziemy musieli przeciąć słyszę. Powiedziałem głośno: Mowy nie ma - to ja nie zgadzam się na zabieg i co? ...                           Obrączka została, palec cały a pacjent przeżył i ma się dobrze!! Można - można. Zalecam myślenie i odrobinę dobrej woli. Na nic się nie musimy godzić nawet na stole chirurgicznym!!
    • Proszę spróbować. Ale cyrk to nie tylko wielka arena; również [niegdyś] podwórkowi kuglarze :-)
    • O Tych, których ciała "przeniknął dym"[1] Niczego nie muszę przewidywać, bo i tak nadejdzie z drugą połową wielickiego lata. A choć nadal malachitowo oraz szmaragdowo błyszczy i skrzy się cała zieleń moich kochanych Ogrodów Żupnych; zieleń wspomagana serdeczną krwią różowo, amarantowo oraz cynobrowo kwitnących bulwiastych begonii czy - w bliższym lub na dalszym planie - szałwii z pelargoniami w kamiennych donicach, to właśnie w tym akurat najodpowiedniejszym dla siebie momencie, nadpłynie - najpierw pojedynczą, boleśnie samotną nutą-tematem - niebawem przechodząca w fugę, w Jeremiaszowy Tren, w kadisz, którego mnie jako kobiecie żadną miarą nie wolno odmawiać, cała przepełniona sobą i w sobie rozedrgana, rozdźwięczana, tożsama z Objawieniem: (ro)zwijająca się muzyka świata, kiedy (w dalszej lub bliższej przyszłości) wypełni się owo Zapowiedziane, że: Wybawione ze snu zaczną wielkie ciemności lasów mezozoicznych drążyć zrzucać lśniące ulistnienie lat świetlnych i duszę swą obnażać - Oranci z błyskawic ogołoceni i z ognia śpiewu wyzuci klęcząc potrącają Zewnętrzności porożem znów o początku rafy Praoceanem obmywanej zwijającej się muzyki świata.[2] Każdego roku słyszę tę muzykę, gdy przebywam w moim mieszkaniu słoiku. Przede mną - vis-a-vis - kurtyna rozmaitej gęstości drzewostanu oddziela metropolitalno gwarną ulicę powiatowej Wieliczki; za mną - rozzłocona dal niegdysiejszego Żupnego Sadu, a ja - w zależności od nastroju - zasłuchana w wyższe i niższe tony komarzych skrzypiec, w dygocące cytry wiatru czy w dobiegającą z dziedzińca salinarnego Zamku - straussowską orkiestrę Obligato. W te, od zaułka do zaułka przerzucane niby piłeczka pingpongowa, krzepkie klarnety; z alejki na alejkę śpiewną strugą spływające oboje, czy - jak przebudzone puchacze - pohukujące waltornie, które już nie tylko rozwijają na kształt (zwanej Leporello) obrazkowej książki, muzykę mego Miasta, ale nadto one same mknąc z prędkością światła, światło owo rozpraszają na najpiękniejsze, ponieważ zaklęte w dźwiękach, kolory. * Odkąd moja dziecięca pamięć sięga, to dzielnica Klasno zawsze znajdowała się przy drodze na Sierczę. Później zaś ilekroć wyłącznie udawałam się na Klaśnieńską, nieodmiennie ogarniał mnie bliżej nieokreślony smutek, że idę tylko tam, przy czym w moim smutku nie tkwiła żadna przypadkowa melancholia, gdyż Klasno (w swoim czasie mikroskopijne - w mieście Wieliczka - miasteczko żydowskie) jeszcze teraz odzywa się (słyszalnym podświadomie) "Chórem opuszczonych rzeczy"[3]: Rozbity dzban CZY DZBANEM BYŁEM, skąd wieczór niby wino wypłynął A i czasem księżyc więziono w krzewie różanym? Noc konania staruszki przechwyciłem Gdy dyszała jak dyszy koźlę do palika uwiązane. O dzbany, dzbanki! do miary pożegnania przystosowane Mamy co chować; Naturę płynną. Jesteśmy jak serca, bo z nas tłoczy się dalej I stoi cicho niczym czas w zegarze. Przyćmione światło O moje lustro cienia! zobaczyłam w tobie, widziałam - Wydobytą dłoń z prochu grobu, w gwiazdę przemienioną Wrzeszczał czas w swej kołysce trupiej - ujrzałam Męką w pierścień wygięte wargi Izraela. Bucik Miara ludzka zgubiona; jestem samotnością Którą jej rodzeństwo po tym świecie szuka - O Izraelu, to z twoich stóp cierpiących Jestem krzyczącym wniebogłosy, echem. Wcześniej jednak zapisał szwedzki mistyk (i zarazem uczony) Emanuel Swedenborg (1688-1772) iż "W mniej dotkliwych piekłach widzieć można nędzne rudery, niekiedy stojące w rzędach na kształt miasteczka z jego ulicami i zakątkami..." Z pewnością (przed Zagładą) Klasno raczej nie przypominało opisanego przez (wzorującego się na Swedenborgu) Czesława Miłosza[4] symbolicznego "piekła" w postaci zaniedbanych ulic; specyfika dzielnic żydowskich - analogicznie do innych osiedli - tętniła swym własnym, bynajmniej nie egzotycznym, życiem. Dopiero kiedy najbardziej żywymi i realnymi ludźmi kwaterowano makabryczne "Mieszkania Śmierci"[5], wtedy również Klaśnieńska (z przyległościami) poczęła przywoływać ów na poły zaświatowy, na poły sennie majaczący klimat topików wszystkich - po Holokauście - miejsc wspólnych. I tak na przykład, gdy z Tatą (w drodze na Sierczę) potykaliśmy się na koleinach, jezdnią nazywanego, gościńca, to mimowolnie oglądać musieliśmy - rozkiwane jak stare zęby, w obszarpanych tałesach z łuszczącego się tynku - rudery, z których to budo kamienic często i znienacka wyskakiwały dożarte kundle. A z kolei pomiędzy domostwami rozciągały się węższe i szersze skrawki zielsk osłaniające swym wybujałym chabździem przepaściście zaśmiecone parowy. Jednakże około Wielkanocy "moja magnetyczna" Klaśnieńska (z przyległościami) bardzo, ale to bardzo odświętniała: Rozrzedzony mrok - wieczór szafirowy przekwitłym fioletem ćmią latarnie szpotawe: kiedy sepią rozgrzane z czernią mokrych grządek skądś (na różowo) hiacynty zapachniały. Stylista wiatr na leszczynie drapuje liściastą szatkę dziewczątku jak driada a kotka łaciata żwawo maszeruje - czyżby ze swym kocurem umówiona na randkę? rozradowana, w Wielkim Tygodniu Roku Pańskiego 1970, wiązałam swoje strofy patrząc na złociście rozkwitające jędrne pręty (wówczas powszechnie sadzonej w Wieliczce) forsycji. Oczywiście, zgodnie z rytmem terkoczących nad ranem budzików, świąteczna Klaśnienska (z przyległościami) nader szybko powracała do uprzedniego stanu powszedniości. Niemniej, nastrój dzielnicy udzielał się nie tylko mnie. Swego czasu, mała Obywatelka Sierczy, Basia, późniejsza wybitna artystka malarka - Pani Borowiec-Kowalczykowa wręcz wizjonersko odtworzyła opisane przez Miłosza owo "mniej dotkliwe piekło" oraz jego - przez nią nazwany "Wichrowym Wzgórzem"[6] - skojarzony z nostalgiczną niesamowitością, katastrofizm. Bowiem nigdzie indziej w Wieliczce, lecz tu właśnie widziało się: "...Drewniane baraki, albo jednostopą kamieniczkę, w polu chwastów, [...] i był zapach niby-kapusty i niby-wódki... [...] ten kraj nie znał zdziwienia. Ani kwiatów. Pelargonie w blaszankach uschnięte, pozór zieleni zakryty lepkim pyłem. ... Ani przyszłości. Grały gramofony powtarzając bez ustanku co nigdy nie istniało, Rozmowy powtarzały co nigdy nie istniało, żeby nikt nie zgadł gdzie jest i dlaczego..." "Tu Żydzi wytwarzali. Tutaj handlowali. Tu był cheder, tam się modlili" - za każdym razem odwiedzin Klaśnieńskiej (z przyległościami) lubił mawiać mój Tata, gramoląc się ze mną na grzbiet Wielickiego Pogórza i czytając przy okazji (do szyldów podobne) zacieki na trądzikowych murach: "A tu, no nie! Co za bandytyzm, jakie zezwierzęcenie, żeby utwardzać gościniec macewami!" "Macami? A co to za mace?" - dopytywałam się zdezorientowana, bo miałam na uwadze "bezkwasowe płatki". "Macewy, nie mace. To są, Aniołku, zabrane i roztrzaskane na gruz nagrobki z żydowskiego cmentarza". "I Żydzi się na to zgodzili?" [Wprawdzie nikt mi jeszcze nie umarł, jednak już widziałam siebie broniącą miejsca rodzinnego pochówku!]. "Nie mieli się na co godzić, bo wcześniej ich wywieźli". "Wywieźli? A gdzie ich wywieźli?" "Do gazu". - Szczerze (i brutalnie) odpowiedział Tata. [Nieprawdopodobne: do gazu. Gazu, którym zatruć się można na śmierć. I w ogóle gdzie był ten gaz? Tak, o, ustawili ich przed kurkiem z gazem? I dalej co? Mieli ten gaz wąchać? Odkręcać? Dokręcać?]. Tata milczał wyraźnie wzburzony, skoro nie poprawił niegramatycznego "gdzie" zamiast "dokąd"; i milczałam ja, jedynie gdzieś w środku tłukło się moje ściśnięte jak baleron, serce. Lecz oto niebawem miałam wielce wątpliwą (biorąc pod uwagę sześcioletnią dojrzałość) okazję, dowiedzenia się czegoś więcej o wspomnianym przez Tatę "gazie". Pewnej deszczowej lipcowej niedzieli wyruszyła zorganizowana przez Radę Zakładową wielickiej Kopalni Soli wycieczka turystyczno krajoznawcza do Porąbki - Żywca. Że na trasie był Oświęcim (żaden tam "Auschwitz - Birkenau"!) więc - nie bacząc na nieletnich (w mojej małej osobie) turystów - ochoczo postanowiono go zwiedzić. Wszystko bohatersko obejrzałam: rampy, łaźnie, komorę gazową, dziewicze puszki z cyklonem, stosy rozmaitych przedmiotów, fotografie plus inne - przyprawiające o nerwowy rozstrój - eksponaty. Nie wytrzymałam przy gablotce (między innymi) demonstrującej krwotokiem zalaną odświętną sukienkę malutkiej dziewczynki: białą, w niebieskie kwiatuszki, z bufiastymi rękawkami [nosiłam podobną po mojej dużo starszej siostrze] wybuchając na ten widok lamentującą rozpaczą. Tata wyprowadził mnie na zaśmiecony skwer przed bramą obozu. Gdy przestałam płakać, wtedy (wysmarkawszy się do czysta w Tatusiną chustkę do nosa) oświadczyłam uroczyście i kategorycznie, iż "moja noga nigdy tam nie postanie. Jeżeli kiedykolwiek tu dotrę, najpierw muszą siłą mnie zawlec!". [Słowa rzeczywiście dotrzymałam: nawet celę śmierci świętego Ojca Maksymiliana jedynie znam z fotografii]. Jakkolwiek wspomnienie zakrwawionej sukienki (do teraz) nie daje mi spokoju, jednak po 20 latach od tamtej oświęcimskiej traumy, czteroletnia właścicielka muzealnego eksponatu wyjaśniając mi przyczynę swej zniszczonej odświętnej kreacji, wierszem Nelly Sachs ("Ein totes Kind spricht"[7]) opowiedziała mi dlaczego tak się to właśnie stało: Mama trzymała mnie za rękę. Wtedy ktoś wzniósł nóż pożegnania: Mama wypuściła mą rączkę Aby jego cios mnie nie trafił. Musnąwszy przy tym moje biodro - Dłonią swą zakrwawioną - Lecz wówczas ten cios pożegnalny Kęs nieprzełknięty w mym gardle przeorał - I wraz ze słonkiem w brzask wyprowadził I wzrok wyostrzył - I słuch wyczulił I z każdym współczucia słowem wbijał kolec w serce Gdy prowadzono mnie do Śmierci Nadal czułam w momencie finalnym Wyciąganie dużego noża. Ze mnie. * Nazywany wcześniej "eksterminacją" - holokaust[8]w domu moim nie należał do tematów zakazanych. Mieszkańców Kresów południowo - wschodnich (z wyjątkiem Ukraińców-banderowców i przeczołganych na rodzinną ziemię okupanckich bolszewików) łączyła powszechna solidarność cierpienia i wspólnota działania, przenosząc złowrogie "wczoraj" na niepewne "dziś". "Dziś" natomiast na bardziej jeszcze niepewne "jutro", albowiem "pojutrze" mogła np. wybuchnąć wojna, a wtedy: "Jedna bomba atomowa / i wrócimy znów do Lwowa...", na co ja osobiście - wcale, ale to wcale - nie miałam najmniejszej ochoty [Tata twierdził, że jestem bardzo głupie dziecko!]. W złote, pachnące igliwiem oraz bukszpanem sierpniowe popołudnia, Rodziców odwiedzali znajomi z Krakowa. Żydzi. Nikt w tym nie upatrywał żadnej sensacji, nikt też nie dziamgał ani nie perorował o jakimś antysemityzmie, "pojednaniu", "dialogu", "zbliżeniach" i "oddaleniach" plus innych, później wyczarowywanych przez fanatyków (byłych - w większości - ubeków) o rzekomej "wyłączności" w męczeństwie określonej nacji. Np. błog. pamięci dr nauk med. Klara Sandig, absolwentka Akademii Medycznej w Wiedniu, spokojnie opowiadała o swych własnych okupacyjnych perturbacjach oraz o bliskiej krewnej, która - z dwojgiem dzieci - ukrywała się u jednej z arystokratycznych rodzin w Warszawie. Nie wiadomo kto hrabiów zadenuncjował, w każdym razie zginęli wszyscy rozstrzelani na pałacowym dziedzińcu klasycystycznej rezydencji. I ukrywający się, i Gospodarze, i służba. Podczas popołudniowo niedzielnych konwersacji rozprawiało się również o szmalcownikach oraz powojennych właścicielach pożydowskich ruchomości. W domu moim mówiono o tym z jak najspokojniejszym sumieniem. Rodzice nie mieli czego się wstydzić. Także i nastrój wielkich Starotestamentowych Świąt potrafił udzielać się memu tradycyjnemu katolickiemu domowi. Pomiędzy Rosz ha-Szana, Jom Kippur i Sukkot przesuwały się promienne dni samospełniającej wrześniowej tęsknoty; dni o smaku gorącego rosołu "z prawdziwej kury" (z domowym makaronem); dni o zapachu strudla z jabłkami, placka ze śliwkami, lipowego miodu, cierpko aromatycznej, podawanej przedzmierzchową porą, herbaty; włoskich, świeżo łuskanych orzechów, winogron koloru (jakże wówczas zakazanego przez szkołę) atramentu, czyli najgłębszego - z odcieniem kwietniowego fiołka - fioletu. Pachniała też jesień: herbacianą różą, nasturcją, georginiami, wczesną chryzantemą oraz pruskim kwasem, to jest migdałami. Jesień, która nawijała - niby nitki babiego lata - strzępki melodii rozżalonej harmonii o wierzbach szumiących i w głos płaczącej dziewczynie... Za to ja - znowu w swoich snach - sfruwałam spod wielickiej synagogi z prędkością głosu, czerwoną i lśniącą niby wiśnia-łutówka skrzydlatą bryczką do samego środka Wieliczki. Wieliczki pustej jak wydrążona dynia; do miejsca o nieokreślonej bliżej dobie, sezonie roku (z wyjątkiem zimy) mimo to rozlatanego trwogą w pozamykanych i zarazem do piwnic zredukowanych a zasiedlonych przez zaszczutych - podobnym cieniom na freskach - ludzi w (niczyich) domostwach. Bo sny moje wcale nie były koszmarne, a jedynie męczące. I przez długi, długi czas - zupełnie niezrozumiałe. "Było, lecz nie wróci...", chociaż "wrócił się proch do ziemi tak jak nią był" (Koh 12, 7), ale czy każdy - z tamtych, gwałtownie zerwanych srebrnych sznurów życia - "duchów do Boga powrócił, który go dał"? - nie mnie sądzić, a jedynie współczuć memu Bogu, Odkupicielowi świata, że wtedy gdy co poniektórzy z przekraczających demarkacyjną linię życia i śmierci, przeklinali Go, to On - z ojcowską czułością - podawał im nad Otchłanią pomocną rękę... ** Od 1780 roku, w myśl józefińskiej reformy syna cesarzowej Marii Teresy, ciż 150 lat później skazani na pył, ochoczo zasiedlili Klasno - odrębną (od miasta Wieliczki) jednostkę administracyjną, by następnie po wielkim pożarze Śródmieścia (1877) i Klasna (1788) sami przezornie ubezpieczeni w wiedeńskich towarzystwach asekuracyjnych, mogli rozpocząć masowe skupywanie mieszczańskich realności. W 1935 roku w jednej ze swych publikacji Ludwik Młynek wieszczył ponuro, że jak tak dalej pójdzie, to za pięćdziesiąt lat Wieliczka kompletnie "zżydzieje". Na pewno za czasów (profesora) Młynka etniczna odmienność Wieliczki nie jawiła się równie sielankowo aniżeli teraz na dawnych fotografiach z kolekcji Pana Wiesława Żyznowskiego[9], niemniej, w - nazywanym pogardą - czasie współczucie i solidarność - w zdecydowanej większości przypadków - zasypały uprzednie animozje. Gdyż w jakąkolwiek zapiekłą nienawiść to ja nigdy, przenigdy nie uwierzę![10] Żadną miarą nie sprawdziły się proroctwa Ludwika Młynka. Jeszcze nie minęła dekada, kiedy Klasno opustoszało po swych rdzennych mieszkańcach; później zaś pozapadały się w ziemię "jednostope" kamieniczki i rozsypywały (podobne do murowanych baraków) tynkowane (głównie) na różowo - wielopokoleniowe domiszcza. Wdrapując się z Tatą na sierczańską wyżynę, chcąc nie chcąc musieliśmy mijać opuszczoną i zdewastowaną synagogę, z której murów wyzierał niewyobrażalny smutek. Dlatego smutek, albowiem i niczym w wierszu Nelly Sachs[11]: ŚMIERĆ, GOLEM! Rusztowanie ustawiono przyszli cieśle i jak sfora dysząca psów cień twój obiegają spiralny. GOLEM ŚMIERĆ! Świata pępek twój szkielet otwiera ramiona w pozorowanym błogosławieństwie Żebra dotykają stopni szerokości geograficznej obliczonej dokładnie! [...] Mieszka w ruinach dwojaka nostalgia Kamień zasypia zieleniąc się mchem w trawie gwiazdnica[12] i z łodyg złote wystrzelone słonka. [...] A wszystkie wykolejone gwiazdy w upadku znalazłszy się najniższym powrócą zawsze do Wiecznego Domu. Bowiem jak powszechnie wiadomo, obrazowe wyobrażenia śmierci niewiele się od siebie różnią: Starzec z wagą lub z klepsydrą bądź owinięty w białą płachtą szkielet kobiecy. Wszak opisany przez Poetkę, równoznaczny zrujnowanej synagodze, Golem, to nie tylko (fizyczna) śmierć; Golem jest także (czy przede wszystkim) ożywionym (chociaż) bezdusznym (s)tworem. Albo inaczej: "Golem, (hebr. גולם) jest istotą z gliny na kształt człowieka, jednakże pozbawioną logicznie rozumującej duszy (neszama), a zatem również i zdolności mowy. W Biblii interesujące nas słowo pojawia się tylko raz w Ps 139,16, który to werset tradycja żydowska wkłada w usta Adama tłumacząc sam wyraz jako embrion, choć w rzeczywistości oznacza abstrakcję (w średniowieczu na przykład utożsamiano go z greckim określeniem bezkształtnej materii - η υλη (hyle)). Najbardziej znana legenda opowiada o ulepieniu golema przez rabina Jehudę Löw ben Bezalela z Pragi (w Poznaniu urodzonego) znanego również jako Maharal, kiedy w drugiej połowie XVI wieku nasilać się zaczęły ataki na Żydów praskich. Aby obronić siebie i innych, rabin Marahal uformował z gliny olbrzymią ludzką postać, którą ożywił sobie wiadomym sposobem poprzez wypisanie jej czole bądź włożenie do ust manekina pergaminowej karteczki ze słowem Emet (w języku hebrajskim wyraz אמת, oznacza "prawdę"). Wymazanie pierwszej litery dawało met ( מת czyli "śmierć") odbierającą istocie jej mobilność. Według innych interpretacji, mogło też być napisane nań słowo Adam ("człowiek") gdzie po wykreśleniu pierwszej litery dam czyta się je jako "krew". Tak sporządzona postać była jednak niema i bezmyślna i mogła jedynie wykonywać wydawane rozkazy. Z kolei według innej wersji legendy: po obronie przed pogromem Żydów, w szał wpadł sam Golem. Wówczas rabin Marahal wyjął mu z ust pergamin, z Emet wykreślił pierwszą literę, przez co humunculus[13]znowu stał się glinianą kukłą[14] ". * * * Kilkakrotnie tu przywoływana Nelly Sachs[15] (1891-1970) jest niemiecką poetką pochodzenia żydowskiego, specyfika natomiast całej kultury żydowskiej polega na uniwersalizmie. To że Pani Nelly akurat była obywatelką niemieckojęzycznego kraju, w niczym nie umniejsza faktu jej zdolności lub możliwości przezeń lokowania (w dowolnych krajach czy miejscowościach) judaistycznych toposów. Że nie jest to pogląd karkołomnie wykoncypowany, postaram się wykazać na podstawie jednego z najsłynniejszych dramatów Noblistki pt. Eli. Pozostająca pod przemożnym oddziaływaniem myśli chasydzkiej Poetka akcję moralitetu osadziła w polskim podkarpackim miasteczku (konkretnie: w Jarosławiu). Rzecz osobliwa: w przybliżeniu wygląd jarosławskiego rynku (z ratuszem, z renesansową kamienicą Orsettich, ze stylową studnią, podcieniami itp. architektonicznymi detalami) odpowiada scenerii misterium, pomimo iż Polski jako kraju Autorka nie znała z autopsji. Akcja rozgrywa się już po Zagładzie, z której całkiem spora grupa skazanych na śmierć, śmierci tej - po prostu - się wykłamała. Mimo to dla Ocalonych w osobach: praczki Gittel, piekarki Basi, dzieci z pobliskiego sierocińca, domokrążcy, garbusa, szlifierza, wędrownego grajka, matki z urodzonym w ziemiance niemowlęciem, żebraka, fryzjera, cieśli, ogrodnika, staruszka, staruszki oraz: dla - wysypujących się z bożnicy - gromady świętujących Nowy Rok, Żydów, wciąż trwa czas żałoby i smutku, ponieważ [tytułowy] Eli nie żyje. Coś osobliwego musiało być w tym ośmioletnim chłopczynie, skoro wszyscy, którzy przetrwali nie potrafią o nim zapomnieć. Gittel pokazuje ślady krwi na koszulce chłopaczka; płaczą za nim, odbudowujący wojenne zniszczenia, murarze; przywołują sieroce dzieci. Najbardziej jednak cierpi i rozpacza z jego powodu dorosły przyjaciel - trzydziestosześcioletni szewc Michał, ocalony niejako wbrew sobie i własnej woli, ponieważ w tym najtragiczniejszym z tragicznych dni, on wyjechawszy na krótko z miasta, życie wprawdzie ocalił, lecz jednocześnie postradał najbliższych: narzeczoną Miriam oraz zaprzyjaźnione dziecko sąsiadów o wielomówiącym i wieloznaczącym imieniu Eli. Może i Mały byłby się jakoś uchował, gdyby nie to, że (li tylko ubrany w swoją nocną koszulinę) widząc pędzonych na egzekucję własnych rodziców, pobiegł za nimi przerażony, gwiżdżąc przeraźliwie na - zza pazuchy wyjętej - pasterskiej fujarce. A kiedy gwizdał tak i gwizdał, jakby tą wibracją maltretowanego powietrza wstrząsnąć chciał całym Wszechświatem, jakby przywoływał Tego, Który zasiada na tronie z gwiazd i szafirów, to wówczas - niewiele od pastuszka starszy żołnierz-pacholę - uderzył go w głowinę karabinową kolbą, przy okazji wybijając mu przedni (mleczny) ząb. Eli upadł buzią do ziemi. Wieczorem, gdy było już po wszystkim, zupełnie nieświadomy ostatnich zdarzeń Michał powrócił do wyludnionego miasta. Zwijała się i rozwijała muzyka świata: cykały świerszcze, kiedy szewc wraz z towarzyszącym mu szlifierzem chowali się po strychach jarosławskich domów; gwizdem pastuszej ligawki świszczała torturowana aura, przygrywał gęślarz - włóczęga, tańczyły i śpiewały sieroty, szofar[16] dudnił oraz jękliwie i psalmicznie zawodzili chasydzi. W Wieliczce, niczym w misterium Nelly Sachs, w misterium dodajmy napisanym w 1943 roku w jednym z zimnych emigracyjnych pokojów w Sztokholmie (!) zdarzyło się niemal identycznie. Pamięć 27 sierpnia 1942 długo jeszcze przechowają wielickie mury i kamienie. Nie łudźmy się, że tak nachalnie i chaotycznie zagęszczane Miasto bezkarnie pozwoli się popychać ku - nie zawsze promiennie - majaczącej przyszłości. W pewnym momencie rozdęty do granic możliwości ten inwestycyjno urbanistyczny balon trzaśnie, a ci których niegdyś ciała przeniknął (lub miał przeniknąć) dym powrócą w chwili: KIEDY ODDECH zbuduje chatę nocy i podąży szukając swego cierpiącego nieba a ciało ta winnica krwawiąca napełni antałki ciszy i oczy przemienią się w widzące Światło gdy w tajemnicy wszystko się rozpłynie i podwoi wszystko - Narodziny wszelkich Jakubowych drabin wyśpiewają organy Śmierci wtedy iskra wspaniałej pogody zapali czas - [17] [1] Cytat zaczerpnięto z jednego z wierszy Nelly Sachs pt. "O die Schornsteine" (O, krematoriów kominy) pochodzącego z tomu "In den Wohnungen des Todes", 1947 ("W mieszkaniach Śmierci"; tłumaczenie własne, podobnie jak inne, w niniejszym tekście zamieszczone przekłady). [2] Nelly Sachs: "Erloeste aus Schlaf" (w: "Flucht und Verwandlung", 1959 ("Ucieczka i przemiana"). [3] Z cyklu "Choere nach der Mitternacht" ("Chóry po północy" w cytowanym zbiorze "W mieszkaniach Śmierci"), por. przypis 1. [4] Zob. wiersz tegoż "Po drugiej stronie". [5] Patrz przypisy 1 i 3. [6] Reprodukcja w: Aniela Birecka: "Mistyczna Wieliczka (lapis specularis"). Wieliczka 2007. - s.64 [7] "Umarłe dziecko mówi" (ze zbioru "W mieszkaniach Śmierci"). [8] Jako definicja określenie owo ewoluowało od pojmowania go w znaczeniu "całopalenia zwierzęcia ofiarnego" poprzez - w ogóle - unicestwienie ofiary aż do masowego zniszczenia komuś kogoś (np. niewygodnych ludzi) lub komuś czegoś [por.: wielce teraz modny i wyjątkowo niestosowny słowny wytrych: "masakra"]. Od lat pięćdziesiątych minionego wieku "holokaust" jest odpowiednikiem pojęcia: "wymordowania (w latach 1941-1945) przez nazistów Żydów europejskich". [9] Par.: "Wieliczanie na opisanych fotografiach". Kraków 2009 [10] Zob. m. in. relację, przypuszczalnie naocznego świadka, Kazimierza Pająka, autora książki pt. "Wieliczka - stare miasto górnicze". Kraków 1968. - s.126 i następne. [11] Zob.: "GOLEM, TOD!" W: "Zaćmienie gwiazdy", 1949 ("Die Sternverdunkelung"). [12] Stellaria media: liczne pokładające się pędy gwiazdnicy tworzą niewielkie kobierce. Jajowato zaostrzone liście; kwiaty drobne, białe. Azotolubna. Jej typowe i ulubione występowanie to porośnięte trawą hałdy. Stosowana w medycynie ludowej. [13] "sztuczny [wysmażony w tyglu] człowiek" (przyp. autorki). [14] Powyższe informacje odpisałam ze swej własnej - pomyślanej jako rozprawa habilitacyjna - pracy na temat: "Dwugłos ocalałych proroków: Nelly Sachs i Roman Brandstaetter - próba konfrontacji" (2003-2006). [15] W miarę obszerny oraz poprawny życiorys N. Sachs opracował Ryszard Krynicki, tłumacz oraz wydawca jej "Wierszy wybranych" (Kraków 2006). [16] Trąbka wykonana z rogu zwierzęcia koszernego specjalnie zakrzywiona na znak, iż człowiek przyjąć musi wolę Boga, Który przecież dla tego człowieka pragnie szczęścia! Dęcie w róg jest wołaniem o Boże miłosierdzie. Eli (imiennik proroka Eliasza, żydowskiego Patrona do spraw beznadziejnych) nie dysponując trąbką (szofarem) użył własnej gwizdawki (przyp. autorki). [17] Tytuł oryginału: "Wenn der Atem die Huette der Nacht errichtet hat..." ze zbioru "Ucieczka i przemiana" .
    • @Leszczym fajowe ;))
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...