Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

kashmire

Użytkownicy
  • Postów

    63
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez kashmire

  1. kashmire

    jesiennie

    bardzo ładnie:) chociaż pointa nie do końca mi się podoba. pozdrawiam!
  2. kashmire

    Kołysanka

    straszne ciepło bije z tego wiersza, mimo, że troszkę smutny:)
  3. podoba mi się, fajna gra słów :)
  4. kashmire

    Święty Onufry

    Rachel Grass: hm, dziękuję bardzo, chyba rzeczywiście skorzystam z propozycji:)
  5. kashmire

    Święty Onufry

    dziękuję bardzo za wgląd. kasiaballou: spróbuję jeszcze nad tym pomyśle, bo mi samej coś nie pasuje w tym trzecim wersie;) pozdrawiam. Rachel Grass: miło mi bardzo. no i byłabym naprawdę wdzięczna za sugestie:) pozdrawiam. myślątko: dziękuję za opinię:)
  6. kashmire

    Święty Onufry

    onufry ze spróchniałej ikony brodę miał tak uniżoną, że aż wiła się po ziemi ślizgając się wzrokiem po wypukłych żebrach mogłam zagrać marsza głodu i pustyni przyśpiewkę porzuconego ciała onufry ze spróchniałej ikony był tak bardzo ziemski i doczesny, że chciałam zaśmiać się pod włos tej jego siwiźnie, co zapuszczała w płótno korzenie i rosła rosła święty onufry obok milczał i pewnie się uśmiechał: przywodząc mi na myśl nasze rozmowy o pokorze - ty wciąż patrzysz, a ja wciąż próbuję dotknąć brody, która być może
  7. „bo czym jest poezja, jeśli ocala tak niewiele tylko ten odnawiający się i potrzebny mi zachwyt” Cezary Geroń Las był i osaczał. Kiedy po raz pierwszy ujrzeliśmy Bogumiła, który leżał pod klonem i rozwierał oczy, byliśmy jeszcze parą pryszczatych wyrostków z przydługimi rękami. To lato, które zassało nas w swoje jądro całą kaskadą zieleni, było liściaste do głębi i jasne w samym środku. Długo musieliśmy się rozgarniać rękoma i marszczyć nosy. Kiedy wreszcie z zapachem mokrej ziemi i tytoniu pojawił się Bogumił w słomkowym kapeluszu, odetchnęliśmy kilkakrotnie z ulgą, a on, trzymając nieśmiertelną fajkę w zębach, rozglądał się długo i ostrożnie, mrużąc oczy w napięciu. Byliśmy zieleni jak las, dlatego też stopniowo i mozolnie musiał przyzwyczajać się do naszych kształtów, jak do rozlanej na dłoń, atramentowo gęstej nocy. Minęło sporo czasu, zanim odezwał się do nas po raz pierwszy. Noce były ślepe jak kury i zimne do szpiku kości. Serenady nocne przewiewały nas na wskroś z siłą tabunu czarnych stóp, bijących w naprężoną skórę ziemi. W ciemności jak smoła przetykały nam się uszy i las był dźwiękiem. A dźwięk był głęboki jak studnia, na której dnie echem jeżyły się nasze lęki. Chwilami traciliśmy wiarę i usta same napełniały nam się wyciem, którego nabieraliśmy do rozpuku, żeby pęknąć z podwojoną mocą. Chciałem uciekać i wyplątać się z tej nocy, która oplatała mi ciało jak obślizgła, pajęcza nić, ale wówczas strach jeszcze bardziej rozwierał mi uszy. Poza tym Janek, który był wyższy o pięć centymetrów i dlatego mądrzejszy, wciąż czekał. Na pewno czułem jego obecność i to mnie zatrzymywało w lesie. Skoro weszliśmy razem, to nie mogliśmy się rozdzielać. To nie po bratersku. Tymczasem dźwięki stawały się coraz intensywniejsze i natrętne jak opasłe muchy. Wypełniały całą dostępną nam przestrzeń, a my nabrzmieliśmy nimi do tego stopnia, że kiedy po raz pierwszy poczuliśmy spadające krople deszczu, próbowaliśmy wyobrazić je sobie jako muzykę. Nagle zrobiło się mokro i przytulnie. Las nareszcie zamilkł i tylko upajał się deszczem, który szumiał a capella wśród ukojonych drzew. Nas też ukoiła ta wilgoć, która wydobyła z nabrzmiałej jak bańka mydlana i rozmiękłej gleby zapach podszycia i liści. Ocieraliśmy niecierpliwie podtopione deszczem oczy i wtedy ze zdumieniem odkryliśmy nasze palce, nasiąknięte ziemią. Wodziliśmy nimi gorączkowo po skórze w tę i nazad, to w stronę stóp, to znów pod włos. Zacięty deszcz wyżłobił nas w zupełnie nowe formy. Janek poczuł, że obrósł brodą o włosiu krótkim i ostrym, natomiast moje dłonie stały się żylaste i twarde. Dotykaliśmy jeden drugiego naprędce, w szale odzyskanego poczucia bezpieczeństwa. Wchodziliśmy dłońmi w las, który skrzypiał jak dawno nie otwierane, sękate drzwi. I jeszcze ta świeżość, świeżość sztywna jak wykrochmalona pościel, która wpadała nam w nozdrza jak utkany komarami, przemoknięty letni wieczór. Las chlupał jak noga w gumiaku. Wydał się odmieniony i rześki, odarty z kory monotonii. Wraz z nim chyba i my poczęliśmy zrzucać zatęchłe pancerze. Wciąż z niedowierzaniem przebiegaliśmy dłońmi własne twarze. Wciąż przerysowywaliśmy szkice. Trudno było uwierzyć, że to właśnie spokojny jak woda głos Bogumiła wyrwał nas z letargu. – I dlatego człowiek potrzebuje lasu. W lesie jest niecodziennie. Te słowa, które utrafiły w nasze myśli z precyzją strzały, były tak nagłe i niespodziewane, że zaczęliśmy się nimi krztusić. Poklepywaliśmy się wzajemnie po plecach – trochę dla otuchy, a trochę, by zyskać na czasie. Uwierała nas świadomość, że człowiek tak bardzo obcy wtargnął w nas tak gwałtownie i celnie. Mówiąc, nawet nie spojrzał w naszą stronę, zupełnie jakby w liściach klonu, w które wpatrywał się bez ustanku, wyryta była pierwotna, płodna mądrość matki ziemi. A przy tym wciąż pykał tę swoją nieśmiertelną fajkę w rytm oddechu lasu, zdając się nie zauważać zalewającej nas powoli, lepkiej jak żywica, ciszy. Byliśmy mocno zagnieżdżeni i nawykli do ciemności, późno więc spostrzegliśmy jak się stopniowo rozrzedza, jakby od niechcenia rozgarniana czyimś palcem. Wpierw uderzyło nas światło – ostre i pozbawione wyrazu. Syczeliśmy z bólu i zakopywaliśmy twarze w ziemię. Kiedy jasność złagodniała i byliśmy w stanie patrzeć, oniemieliśmy z wrażenia, bo oto pojawiły się kształty. A las, ta ciemna, wilgotna gęstwa, która przeszywała nam ciała dreszczem wszędobylskich głosów i którą dotychczas wyobrażaliśmy wydrążoną na opuszkach palców, ujawniła się oczom. Kurtyna unosiła się bez pośpiechu. Rozwarta paszcza lasu szczerzyła w leniwym uśmiechu omszałe zębiska, a nasze szyje nakręciły się jak katarynki, nie mogąc nadążyć za kalejdoskopową korbą. Deszcz wydobył z okrzepłych barw lasu soczystość, w którą wgryzaliśmy się okiem łapczywie i z ochotą. Próbowaliśmy zliczyć odcienie zieleni, ale za każdym razem brakowało nam palców. Zieloność krzaczasta, zieloność zwinna i giętka, wreszcie zieloność dostojna, zalewała nas zewsząd gęstą mazią. Chwilami traciliśmy oddech i musieliśmy podpływać z oporem do góry, by zaczerpnąć powietrza. Ślizgaliśmy się wzrokiem po gałęziach jak małpy po lianach, nie mogąc ogarnąć wysypu kształtów. Całość oblepiona była słońcem o kolorze miodu, które napawało gęstwinę senną spokojnością. Dopiero po niewczasie poczuliśmy, jak mrowią nas karki. Bogumił przyglądał nam się z uśmiechem, a zamiast nieśmiertelnej fajki przygryzał lekko trzeszczące źdźbło trawy. Zauważyliśmy, że przykurczył się nieznacznie i zasechł, a Bóg wie ile czasu spędziliśmy zapadnięci w noc. Naszą uwagę przykuła jak szpila niespotykanych rozmiarów lupa, którą trzymał w lewej dłoni i która przyciągała nas do siebie z siłą magnesu. Bogumił przywołał nas nagląco skinieniem głowy. Wciąż powtarzał, żebyśmy nie dali się omamić i nigdy przenigdy nie zapomnieli lasu w sobie. Jednak my już śliniliśmy się łakomie i wyciągaliśmy ciekawskie jęzory, wyrywając sobie wzajemnie lupę z lepkich rąk. Tymczasem Bogumił stopniowo zanikał. Jego słowa pobrzmiewały leniwie w powietrzu, jak dostojne cykady. Trzymaliśmy blisko pulsujących skroni tę lupę, wydrążoną w kształt kwiatu o kolorze zgniłej butelki, która wysysała z ogromnej, nabrzmiałej słońcem piersi lasu szczegół gęsty i żywy, rozlewający się w formy dotychczas niewidoczne, pulsujące światłem, które trafiało w sam środek oka jak rozgrzana igła. Mogliśmy się zatracić na wieczność i zapomnieć, gdyby Janek nagle nie spojrzał w bok ponad lupą, a ja za nim. A tam las już był inny. I myśmy byli inni. Zanim się zorientowaliśmy, że Bogumiła już nie ma, leżeliśmy obydwoje pod klonem i rozwieraliśmy oczy, z fajkami w zębach i w słomkowych kapeluszach. Nabieraliśmy stopniowo koloru ciepłej bułki drożdżowej z kruszonką, tylko oczy wciąż jeszcze mieliśmy jak las. W kolorze dojrzałej zieleni. Nienasycone.
  8. kashmire

    Niepokój

    wciąż mam przed oczami to niebo jak amarant - oplatało miasto z góry i od wewnątrz puls był spokojny i cichy - choćbym zamknęła oczy nie zmąciłby tej głębi żaden dysonans czerni a nagłe zrozumienie było wejrzeniem w przedświt - gliniany zarys piękna i ręka, były blisko teraz, gdy noc jest strachem, nie snem, wciąż mam przed oczami to niebo jak szkarłat - zaciska miasto z góry i od serca
  9. dziękuję bardzo za komentarze:) Rachel Grass: zastanowię się jeszcze nad tą puentą, może rzeczywiście jest mało konkretna ;)
  10. lubię latawce: tak, tak już tłumaczę, bo zapomniałam dodać objaśnienia ;) wiersz jest nawiązaniem do La Strady Felliniego, a Gelsomina i Zampano to główni bohaterowie. Dziękuję bardzo za komentarz :)
  11. ile dni upłynęło nim ta mała, poverina, z ostatnim oddechem nabrzmiała muzyką i wyżłobiła w uśmiech tę swoją buźkę jak karczoch mieniącą się zadziornie w pozłacanej trąbce a ile przetoczy się nad twoją głową konstelacji ciężkich, i groźnych, i mrocznych spóźnionych słów i pociągów, i wrzasków ochrypłych, i dzwonów ile pozłacanych trąbek i tęsknych melodii nim wreszcie zrozumiesz z głową w piasku cicho Zam - pa - noooo!
  12. Spójrz tylko - miliardy lat świetlnych na odległość dłoni. Pachnie noc deszczem budzącym myśli między pewnością drogi a mrzonką. Śniąc nić, którą wokół mojej głowy wije Ariadne o dłoniach tak srebrzystych i lekkich, osnowy układam w pochód świateł, co trakt rozmyają na cztery strony świata. Nić jest cienka. Mogłabym ją palcem, ot tak. I zwiedzionych myśli, i pytań, dróg pokracznych błagać. Tylko noc czarniejąca przygarnie blade ciała śpiących.
  13. kashmire

    (bez tytułu)

    ciekawe, jak to jest być białą kobietą zamyślał się ibn Abdul przesłonięty od skwaru wachlarzem smagłych bioder być białą kobietą i nosić swoją wyniosłość pod ciężarem ciał męskich, męskich i podnosić wysoko, wysoko smukłą szyję pod żelazem spojrzeń ciekawe, zamyślał się przykładając cierpką dłoń do wysmaganego ogniem, glinianego biodra marząc, że całuje stopy wyniosłej białej kobiecie
  14. kashmire

    Perspektywy nocy

    więc tej samej gęstej nocy nurzającej światy w atramencie gdy ledwie dostrzegalny kapłan Gnawa wprawiał w trans swoje wibrujące ciało i grzmiała pod stopami gleba równie czarna jak źrenice ducha ziemi strażnika prawieków zanurzałam się w wilgotną trawę wpatrując się w to nasze niebo tak bardzo gwieździste i północne i tak bardzo odległe od twardej ziemi i od nagich ciał i od bioder w rytmie głębi i pustyni w oddali jazz i światła miast
  15. kashmire

    [bez tytułu]

    Zagrzebaliśmy psa pod ziemią. Wcale bez przekonania, że będzie mu stąd bliżej do jakiegoś psiego nieba. Pies był rudozłoty jak lew i wysoko skakał. To, że ślepia jak korale, że był i czuwał, a rękę można było w futrze, to nie przesądza. Łagodniał z gracją. I ze świadomością, choć dawno już orzekliśmy, że nie przystaje do naszych dusz, i uniesień, i metafizyki. Bogowie i raje, które wyśniliśmy sobie ze strachu przed ziemią, pewnie niewiele mogły zdziałać. Zabrakło nam przekonania. Zagrzebaliśmy psa pod ziemią.
  16. hmm po prostu wchodzę w perspektywę Izaaka. Nic odkrywczego:) Tak mi przyszedł do głowy ten wierszyk czytając niejakiego pana Kierkegaarda ;) Pozdrawiam!
  17. najpierw nóż a potem baranek odebrały wiarę Izaakowi szemrzyły się w niebach smutki Abrahamowe niósł je wiatr przez horyzonty i rozsiewał w twardą ziemię brzmiała jak dzwon pewność jego ręki i niezachwiana trwoga myśli Izaak ocalony pęczniał milczeniem Izaak wrócony młodości milczał stał się milczeniem Izaak syn tak przemilczały go Słowa i nóż i baranek
  18. O Starej Kobiecie i miasteczku, w którym czas wpadł w błędne koło, wieść niosła daleko. Wystarczająco daleko, by trafić do szalonych uszu pasjonata Chwili, geniusza, którego troskliwe dłonie zamykały w słojach, kufrach i butelkach chwile zdradzieckie i wesołe, pamiętne i wszelakie. Pędząca wieść wdarła się do jego świadomości wraz z wszechwiedzącym oddechem jego żony, właśnie w momencie, gdy z czułością odkładał na półkę swoje kolejne dzieło – buteleczkę oznaczoną etykietą „Chwila 11135. Markotny Jan wzrusza się podczas odgrywania hejnału”. Mówią, że wieść to wieść, nie człowiek, ba! nawet nie stworzenie żywe, jedynie wytwór, często chorej, wyobraźni i, jako taka, nie może poruszyć ani tym bardziej samoistnie wbić się w pamięć. Jednakże Ta, o której mowa (owszem, ośmielę się zaszczycić Ją wielką literą) nie tyle tylko, że zawirowała w głowie, przepchała się pomiędzy snami, marzeniami i myślami, co miała czelność stać się postacią nadrzędną w umyśle Mężczyzny, natrętną ideą fixe, sfiksowaną do szpiku kości. Mężczyzna, a w zasadzie Nosiciel Wieści, sfiksował. Kazał żonie przyprowadzić najlepszego spośród osłów, zapakował lupę, dwa słoje i kałamarz, ucałował wszechwiedzące usta lubej i oświadczył, że wyrusza w drogę. Jak przystało na wiernego prześladowcę losu, obiecał, że wróci, że na pewno i że niedługo. Jednak gdy tylko zarzucił na niecierpliwe plecy swój ulubiony tobołek, oddał się całkowicie Wielkiej Przygodzie. Ach, jakże przekorna bywa natura wieści! *** I szedł, i pełzał, i skakał, i stękał, i rozsiewał wokół siebie piach. Osioł był wybornym wędrowcą i towarzyszem w przygodzie. Wieść miała się dobrze w uśpionej głowie Człowieka, czasami tylko jej wygodę burzył obijający się o plecy tobołek lub wyczuwalna pod oślą stopą nierówność terenu. Spokój skończył się zupełnie nagle, pewnego dnia po prostu nie mógł już znieść własnej obecności. Po piątym nowiu księżyca Człowiek otworzył oczy i niespodziewanie zaczął patrzeć. I tak pagórki, i mchy, i pszczoły, i wiatr zapachniały Chwilą. Chwile małe i duże przeskakiwały jedna drugą, ze złowieszczym chichotem pchając się pod oczy Mężczyzny, aż się ten zająknął, cały wybałuszył i pożałował. Ach, w szale serca, w pogoni za marną legendą, nie pomyślał nawet, jak wiele umknie mu chwil, skoro miał przy sobie jedynie dwa słoje. Ach, jaka to szkoda pozwolić się wyrwać i ulecieć całej gamie chwil rozkosznych i chrupiących trzymając w garści wyłącznie dwie! Jęk żałobny i niechętnie człowieczy przeciął okolicę jak strzała i rozsrożył się nad oniemiałą doliną. W osłupiałym powietrzu coś błysło, coś się rozprysło i zgasło. Los (ach, ten ślepiec kulawy!) chciał, aby Idący Pobliską Ścieżką dał się zadziwić nagłym milczeniem i zaciemnieniem. A trzeba powiedzieć, iż był to osobnik niespotykany, z takich, co to czasami przemykają się gdzieś między zmierzchem, a świtem – cały był lepki, zwiotczały i przemoknięty, zupełnie jakby lada chwila miał spłynąć i wyparować. To od łez, odpowiedział natychmiast rozbłysłym oczom Mężczyzny. *** Skradając się śladem Historii, która mknąc ścieżką błotnistą i dziwnie zawiłą, pozornie przypadkowo wplotła się w naszą, trafimy do miejsca, gdzie Syn Cieśli, chłopiec rumiany i czerstwy, spotkał Kobietę. Zapałał do niej Namiętnością tak dziką i ognistą, że całymi dniami chodził zlany natarczywym potem, a nocą buchał płomieniem tak niewygasłym, iż mógłby obrócić w proch niejedno sędziwe drzewo. Kobieta, do której ów wzdychał, a raczej palił się, była niewymownie ruda. Jedynym wyjątkiem były jej oczy, wodniste i niebezpiecznie głębokie – ponętna toń, w której wielu już utonęło nieświadomych. Jej ciało, zawsze nagie i lśniące, pokryte było niezliczoną ilością gorliwych piegów, które tak podstępnie zmieniały miejsce swojego położenia, że żaden z równie niezliczonej świty wiernych kochanków nie potrafił dociec, ile ich jest. A Kobieta płakała i płakała, strugi łakomych łez wnikały w jej miedzianą skórę, a głębia oczu stawała się coraz bardziej bezkresna. Ta złowieszcza niewiedza rujnowała ją, a kiedy tak mokła i nasiąkała całą gamą nieporadnych łkań i szlochów, zostawiając za sobą kałuże rude i zadziwiająco świetliste, stawała się coraz bardziej blada i przejrzysta. Pewnego dnia, jak mówią starzy bajarze, zrudziały nawet nieba, a ludzie i drzewa pokryli się natrętną rdzą i nikt już nie był w stanie rozróżnić choćby zarysów Kobiety, ani jej warg ognistych, ani oczu. Topniały świty, pełne rozżarzonych wiatrów i modlitw o kroplę deszczu. Niektórym zdarzało się spłonąć nagle i niechętnie, a każdy robił to z tym samym milczącym zadziwieniem wygrawerowanym na twarzy jak bolesne piętno. Chichocząca Niepamięć szalała w powietrzu nawykłym do spiekoty, wdychali ją łapczywie zapamiętali w dłoniach i uśmiechu Kobiety, balsam na uparcie wspominające sny. Jedynie Syn Cieśli, ten sam, który nigdy nie ośmielił się dotknąć zniewalającego ciała, wniknął całym sobą w Rozpacz czarną i bezdenną – senniał błogo pod każdym ze słońc, a ochoczo rozmarzone myśli oplatały go nierozerwalną pętlą. Pochłonięty bez reszty wizją znikających rzęs i piegów postanowił zbadać fenomen Płaczu i tym samym wyrwać Kobietę Niepamięci. Wówczas rozpromienił się niecierpliwym zapałem; wędrując z zachodu na wschód i przemierzając nabrzmiałe odległością światy, spotkał wiele pięknych kobiet, które doprowadzał do płaczu jednym namiętnym spojrzeniem. Zdołał uwiecznić na kliszach płacz radosny i rozkoszny, przewrotny szloch i bolesne łkanie. Widział twarze brzemienne smutkiem i zalewające się łzami oczy. Usiłował i szukał, starał się i drążył, a jednak nie udało mu się stanąć w szranki z Odpowiedzią. Wreszcie sam wydał swojego młodzieńczego ducha na pastwę nieprzepastnych łez i smutków, pragnąc świadomie chłonąć boleść cudzą i własną. Potrafił się wzruszyć każdym widokiem i dźwiękiem, topniał smakując i dotykając. Gdy zauważył, że konsystencją zaczyna przypominać beztroską bańkę mydlaną, rzucił się w ramiona Ucieczki, żarliwie wierząc, że uda mu się umknąć przed własną Chęcią i Marzeniem. Kiedy to po raz sto piąty tonął w zamiarze niewracania, Los pchnął go na ścieżkę, przy której stali tak Wieść, jak Osioł i Człowiek. *** Tak oto się pojawił w perspektywie Bógwieznikąd, wrażeniem wyzłocił liście, ścielące się z łoskotem osławioną ścieżką. I była wokół ta niesamowitość. I była wokół ta niesamowitość, nieujarzmiona i rozwiązła, wkradła się nagłym szeptem w dniem oszarzałą okolicę. Świat zastygł nieoczekiwanie nagi w swym bezwstydzie i nawet nie przebrzmiał purpurą od tego piękna, od nieopisania, które milczało w nim mętnie wszystkie zapachy i barwy. I cóż mogli poradzić i Osioł, i Wieść, i cóż innego mógł zrobić Człowiek, jak nie otworzyć usta i westchnąć, i westchnąć wulgarnie tą Muzyką, co mży się w skroniach niepojętym nurtem, i wytrzeszczyć oczy. No, a nasz przybysz, cień człowieczy, przemierzający horyzonty z gestem odkrywcy przeklętego, wskoczył wprost w świdry spojrzeń wszelakich, brzmiących ciekawość pełną nutą, a pojęcia przebłysk w twarz mu uderzył żelazną falą. Że nie ma wpływu, błądzącego czasy widnokręgami, że umyka mu Wpływ, a Rzecz dzieje się zawsze sama i obok. Od tego nieogarnięcia Myśl zasępiła mu się w szarość, a mgnieniem przejrzystym stała się świadomość Końca. I nie miał być to Koniec dziki i pokraczny, siarczysty szał, przebrzmiewający nieba. Nie. A więc Syn Cieśli wiedział. Co więcej, wiedział pełną gębą, że za tych kilka łez wraz z Kobietą wzruszać będzie łąki i powietrza nienamacalnością.
  19. HAYQ: a dziękuję, to Parker ;) Pozdrawiam. Rafał Różewicz: no niby nie ta, ale jak dla mnie pociągająco-intrygująca;) również pozdrawiam.
  20. dziękuję bardzo za komentarze :) Judyt: nie rozumiem, dlaczego pomieszały się języki? Pozdrawiam!
  21. z perspektywy pół metra nad ziemią spódnica mame nie jest już azylem chociaż można się w niej zanurzyć, gdy wyciągają Riwke za nagie włosy i nawet rebe Gawriel nie zasłania oczu w tle Rajzel upycha w rękaw niebieskie świecidełka wiją się pejsy jakubowe nad wyrwaną kartą Księgi i czemu mame drży, gdy wzdryga się ziemia pod grzmiącą kaskadą purpurowych kroków i obrusza się warsztat krawca Szmuela, i truchleją sukienki do kostki nie bój się, mały, kolebie się mame kojącym szeptem w przód i w tył niech sen ci się wyśni, sen o Kraju kiedyś Imię nam ześle łaskawy wiatr arbeit macht frei
  22. być może koniec jest metaforą - kiedy nas zastanie w snach wcale nie czujnych dnia przypuszczalnego i godziny znanej wśród proroków, zawzięcie milczących przez lat dwa tysiące, może więcej gdy znakiem będzie światło ostre i przejrzyste a twój zimowy widok z okna na rue d'Argenteuil okaże się być rajem ostatecznym, kto śmiały zdoła przejrzeć tę cichą tęsknotę że gdzieś tam umarł nasz Bóg że umarła wiara
  23. kashmire

    drzewo, dom, syn

    hehe niestety musze Pana zmartwić, ale ten tworek, dla odmiany, nie powstał na Gołębiej ;) Wesołych świąt!
  24. kashmire

    drzewo, dom, syn

    Bogdan Zdanowicz: Dziękuję za opinię:) pieszczące dłonie jednak zdecyduję się zostawić, to ma dla mnie taki miły, czuły wydźwięk. Natomiast pomyślę nad 'się', choć było celowe. No, i ciekawa sprawa z tym spójnikiem - chyba skorzystam z pana propozycji :) A tak w zasadzie to co w tym wierszu sugeruje, że był pisany w Krakowie? :) Pozdrawiam świątecznie!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...