Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Marcin rozmasował moje zmęczenie. Kolistymi ruchami zdejmował ból z moich pleców.
„Jeszcze kilka ucisków i poczujesz nieporównywalną ulgę.”
Poczułam, rozgrzana skóra promieniowała ciepłem do rąk i nóg, serce równomiernie pompowało energię do wszystkich komórek. Marcin zręcznymi dłońmi przyciskał odpowiednie miejsca uwalniając napięcie niczym powietrze ze zbyt mocno napompowanej piłki. Tego mi było potrzeba, szczególnie teraz, kiedy jest tyle dźwigania, schylania wbijania i wiercenia. Remont kuchni potrwa jeszcze kilka dni. W zasadzie jest już prawie gotowa, szafki dopasowane i zamontowane, blaty przycięte i dokręcone, ale zostało jeszcze mnóstwo małych rzeczy takich, których nie widzi się na pierwszy rzut oka i których najbardziej nienawidzę. Ja w ogóle nienawidzę takich robót, cały czas zaciskam zęby żeby nie wybuchnąć, przystaw to, przekręć tu, odkręć tam. To zajęcie dla facetów. No dobrze może i czegoś się nauczyłam, może następnym razem dałabym radę zrobić więcej i lepiej. Ciągle słyszę, że sama tego chciałam, że to wszystko dla mnie, że jemu nie przeszkadzała poprzednia kuchnia. Więc skoro tak się dla mnie poświęca to będę dalej zaciskać te zęby, może się nie zorientuje, że zaczynam go nienawidzić za każdy zgrzyt wiertła i każdy stuk młotka, do którego mnie zmusza.
W drodze do domu zaczęliśmy rozmawiać o pieniądzach, kiepski temat, wzbudza we mnie poczucie winy i bezradności, że nie umiem oszczędzać. Coś ciężkiego wisiało w powietrzu, a może to po tym masażu upiłam się zbyt dużą ilością powietrza. Czułam się otumaniona ulgą, jaką przyniósł mi dotyk obcych rąk. Inny niż ten, który znam, taki, który niczego się nie dopomina tylko chce jak najwięcej dać. Bardzo nie chciałam wywoływać niewygodnych rozmów, nie dzisiaj. Chciałam pozwolić sobie na odpoczynek od gwoździ, desek i pyłu. Ciepło wciąż krążyło po mojej skórze, czułam jak kąciki ust odchylają się w spokojnym rozprężeniu.
„Rozumiem, że tych pieniędzy pożyczonych na masaż też nie zamierzasz mi oddać”
„Jak to? No akurat teraz nie miałam, ale jak tylko wyjmę z bankomatu to ci oddam”
„Mhm, tak jak mi oddajesz, co miesiąc pieniądze za czynsz, i za Internet i za zakupy, które robię za dwa razy więcej niż ty…”
Ciepło zaczęło się powoli kurczyć i wycofywać z moich pleców, skóra napięła się a rozmasowane mięśnie stwardniały przywracając niedawno zapomniany ból.
„Przecież ja ci za wszystko płacę, jestem tylko miesiąc do tyłu, a jeśli decydujesz się mi pożyczać to później mi tego nie wypominaj.”
Zgrzytnął klucz w zamku, zapach piłowanego drewna i silikonu do zlewu przesiąkł już klatkę schodową. W mieszkanie zalanym wieczornym słońcem unosiły się smugi pyłu, który drapał w gardle. Czułam jak podnosi się ton mojego głosu, resztki spokoju rozproszyło jego złośliwe spojrzenie.
„Tak, tak, zawsze mi oddajesz, a te dwieście, które pożyczyłaś w zeszłym tygodniu? Ty przecież zarabiasz więcej niż ja i gdzie się to wszystko podziewa. Zobacz ja zarabiam mniej a zawsze mam i jeszcze odkładam. Tobie nigdy na nic nie wystarcza.”
Czułam się osaczona, nie miałam wytłumaczenia na jego zarzuty, po prostu nie miałam tych pieniędzy, nie miałam też siły i ochoty na tą rozmowę. Zaczynaliśmy na siebie krzyczeć, jego piskliwy głos wkręcał się mi w głowę jak połamane szkło. Nawet nie zauważyłam, kiedy zmienił temat i wypominał mi moje kolejne przewinienia.
„Z kotem było tak samo, mówiłaś oddam, oddam i tyle miesięcy musiałem się męczyć.”
„Ale oddałam, ciągle miałam nadzieję że go polubisz, że zrozumiesz jak bardzo jest mi bliski.”
„Bliższy niż ja, wolałaś głaskać kota niż mnie.”
„Dlaczego tak mówisz?, przecież wcale tak nie… wiesz co, tak, wolałam! Jak do mnie przychodził kiedy cię nie było, przynajmniej nie musiałyśmy się bać że nas wygonisz!”
„Od początku wiedziałaś, że nienawidzę kotów, co z tego, że go oddałaś, już za późno, za długo się z nim męczyłem!”
„Jak możesz mnie karać za to, że dla ciebie poświęciłam mojego kota?!”
„Co ty poświeciłaś?!, nic nie poświęciłaś, trzeba go było w ogóle nie brać. Nie umiesz ponosić konsekwencji swoich czynów. Jesteś jak swoja matka, myślisz, że wszystko ci wolno, nie liczysz się z drugim człowiekiem.”
Zabrakło mi powietrza, zachłysnęłam się złością, rzuciłam się na niego z pięściami bezradna czułam, że słowami i tak nigdy się nie obronię. Chwycił mnie szybko za nadgarstki, przekręcił i odepchnął na ścianę. Mój kręgosłup był znowu żelaznym rozpalonym prętem, który przy każdym poruszeniu rozrywał mnie od środka.
Wycofałam się bez słowa, w głowie krzyczało mi tysiąc myśli, żal i złość paraliżowały mi krtań a łzy toczyły się bezwiednie jedna po drugiej. Chciałam by nie padło już żadne słowo, cisza obezwładniała mój umysł beznamiętnym spokojem. Szumiała jednostajnie zamazując uczucia niczym narkotyk. Tyłem wtoczyłam się do sypialni i dysząc trzasnęłam drzwiami.
Krzyczał, że nie będę jak zwykle uciekać, że ma mi właśnie teraz jeszcze dużo do powiedzenia i nie zamierza czekać aż mi przejdzie.
„Nie, proszę cię daj mi spokój, zostaw mnie, nie chcę. Nie chcę powiedzieć jednego słowa za dużo, bo będę tego żałować.”
Szum w uszach nie ustawał, chciałam zamknąć oczy i zniknąć. Chciałam przywołać ciepło dłoni, które masowały moje plecy, ale zamiast tego czułam, że pęka mi skóra a kręgosłup przebija się na zewnątrz.
„Zawsze to robisz, ja nie będę na nic czekał, będziemy rozmawiać teraz.”
„Proszę cię, ja nie mogę! pozwól mi się uspokoić, zostaw mnie w spokoju!”
Jego głos był jak dźwięk gongu na ringu oznajmiający następną rundę. Tylko, że przeciwnik miał znaczną przewagę a ja czułam, że słabnę w swoim narożniku.
„Ja nie będę twoim pieskiem, nie będę się słuchał ciebie potulnie tak jak twój beznadziejny ojciec słuchał się twojej mamy.”
Jego słowa szarpnęły mną jak nokaut, chciałam wybuchnąć szlochem, ale zamiast tego usłyszałam swój głos.
„Ty sukinsynu!” Przecedziłam przez zęby z zamierzoną nienawiścią.
Zamachnął się i uderzył mnie w policzek aż głowa odskoczyła mi na bok. Zabolało, ale nie tak bardzo jak myślałam. Szum w uszach ustał. Zamknęłam oczy żeby wycisnąć ostatnią łzę. Nagle ogarnął mnie dziwny spokój. Podniosłam głowę i spojrzałam mu w oczy.
„Wyjdź stąd, wyjdź stąd natychmiast!!!”
Odwrócił się na pięcie i trzasnął drzwiami bez słowa. Słyszałam jego kroki na schodach. Nie mogłam się ruszyć. Usiadłam na łóżku. Zaczęły trząść mi się ręce. Bardzo chciałam poczuć ulgę, ale w gardle ściskała mnie ogromna gula. Rzuciłam się do szafy i zaczęłam pakować rzeczy. Już tyle razy to robiłam, za każdym razem wpadał do pokoju łapał mnie za ręce i zabierał torbę. Za każdym razem, choć tego nie chciałam mnie powstrzymywał. Teraz w pokoju była cisza. Serce dudniło mi w skroniach, ale nie przestawałam się pakować. Pierwszy raz wrzuciłam na oślep rzeczy do torby i nie zawahałam się przy drzwiach. Pierwszy raz naprawdę mnie uderzył! Przekręciłam klucz w drzwiach, mój oddech odbijał się na klatce. Nic nie czułam, niczego nie widziałam, mechanicznie schodziłam po schodach. Dość! To był pierwszy i ostatni raz!!!

  • 3 miesiące temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...