Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Kiedy słowa ranią jak sztylety,
kiedy nie masz już sił
chcesz opuścić ten padół,
dać upust lękom swym.

Sięgasz po pigułki,
zapomnienie ogarnia cię
nie dasz rady więcej przełknąć,
choć życie tak gożkie jest.

Żyletka poszła w ruch,
życie zlewa się po palcach,
nożem chcesz podziurawić brzuch.
Nie starcza ci sił.

Chwytasz po pistolet,
lufę wkładasz do ust,
czujesz posmak końca.
Zabrakło kul.

Znów spacer nad jezioro.
Chcesz wreszcie utopić się,
lecz woda jest za płytka,
prąd na brzeg znosi cię.

Nad głową wisi pętla,
już czujesz ten ból, brak tchu.
Sznurek się urywa.
To jakiś omen, zły duch.

Kupiłeś kokainę.
Śmierć w rozkoszy to jest.
Lecz nie umiesz przedawkować
i podziurawić wreszcie się.

Stajesz na krawędzi,
robisz pierwszy krok,
czujesz wiatr we włosach.
Znika wszystko zostaje mrok

Lecz coś trzyma cie przy życiu.
Nie możesz dalej iść.
Zrób światu te przysługę,
nie marnuj swoich sił.

Jakaś zmora, dobry duch.
Widać ma to jakiś cel
że coś trzyma cie przy życiu,
wszystko po coś dzieje się.

Lecz kto ujawni cel,
pokaże dokąd iść?
W tym właśnie jest ten sens
by dowiedzieć się.

Wreszcie zamykam oczy
bo nie mogę dalej trwać.
Nadchodzi błogi stan.
Natchnienie przez śmierć.

Unosi moją duszę,
brzmi ostatni dech
bo śmierć lubi te katusze.
Ciało pod ziemią jest.

Nowy cen, nowa droga,
olśnienie przychodzi w ten dzień.
Dostać się do nieba
w czyśćcu zapłacić za grzechy swe.

Opublikowano
Wreszcie zamykam oczy
bo nie mogę dalej trwać.
Nadchodzi błogi stan.
Natchnienie przez śmierć.

Unosi moją duszę,
brzmi ostatni dech
bo śmierć lubi te katusze.
Ciało pod ziemią jest.


momentami trochę takie sekciarskie ;)
proponuję podarować jakiemuś emo w prezencie
a nóż się ucieszy :Pp

no dobra, ale nazwisko masz śliczne ;o) /prawie jak Schulz
pozdrawiam serdecznie ;o)
Opublikowano

Nazwisko to wina rodziców... Cieze sie, że nie macie zastrzeżeń do treści, chociaz podpis pana Żubra świetnie wjaśnia ich brak ;) Ale czemu akurat emo?! przecież nie każdy udaje swoje nieszczęście. Są ludzie cierpiocy naprawde, nie tylko dla współczucia innych. Nie sądze, oczywiście że jest mi źle i nedobrze! Wiersz chciałbym skierowac bardziej do ludzi rozumiejących poezję, nie do tnących sie nastolaktów :) A tnąc nie w poprzek żył też można niezłego ajwaju sobie narobic. Blizny nigdy nie znikną...

Opublikowano

jeśli chodzi o nazwisko, to mi się podoba, hello!

ale treść słabiutka :((
a z cięciem się w poprzek to wiadomo o co chodzi ;]

ale oczywiście nie chcę urazić
jeśli miałeś z tym jakiekolwiek doświadczenia
(mam nadzieję, że nie)

poza tym wydaje mi się,
że w ostatniej strofie powinien być
"nowy cel"

pozdrawiam,
angie

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnie komentarze

    • @andrew Mamy wiersz, który przemawia jak miniatura ironii i liryczny zarazem, o twórczości, o ego i o codzienności, napisana w lekkim, gawędowym tonie, ale podszyta celną refleksją o kruchości artysty i niezrozumieniu sztuki.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      ... o tym samym pomyślałam.
    • Chcąc zaczerpnąć  dopływu świeżego powietrza jak i życiodajnego światła letniego słońca. Otworzyłem na oścież, ciężkie, drewniane okiennice i wychynąłem głowę  poza obręb parapetu. Dzień był suchy i skwarny. Niemiłosiernie uciążliwy żar,  lał się z błękitnego nieba,  niepohamowaną strugą. Promienie słoneczne, roztapiały wręcz bruk  a ściany i elewację kamienic  zamieniały się pod ich władztwem  w rozpalone kotły piekielne z tonącymi w ich wnętrznościach, pomstującymi na pełnie lipcowych upałów, wyczekujących na mrozy, niewdzięcznymi, ludzkimi grzesznikami. Rynek był prawie zupełnie wyludniony. Ogródki kawiarni tchnęły letargicznym spokojem i parną dusznością. Pojedyncze kramy i rzemieślnicze wozy, sennie przycupły w cieniu gzymsów i balkonowych nawisów. W bramach, okutane w szale i chusty, babulęta w kwiaciastych, ciężkich spódnicach, handlowały mlekiem, serem i czosnkiem. Właścicielki zdobnych, jedwabnych sukien, ukryły swe alabastrowe cery i dłonie pod zbawczymi rozłożysztymi cieniami parasoli. Oddając swe ramiona pod protekcję, dżentelmenów w skrojonych na miarę surdutach i garniturach, uchylających ronda meloników i fedor przed szacownymi na równi sobie przechodniami. Dzieci i pacholęta, nie trwożyły się wcale.  Ich śmiechy, krzyki i kwilenia niosły w obraz ten sennie ciężki,  trwałe nośniki życia i szczęścia.  Zajęte igrami uciesznymi i beztroską swawolą, korzystały z młodych swych  chuci w całej pełni. Nim na powrót cofnąłem się do powoli nagrzewającego się mieszkania, pozdrowiłem jeszcze ochoczo, oblicze sąsiada z naprzeciwka, który palił fajeczkę na parterowym tarasie u stóp małego angielskiego ogrodu. On był malarzem życia i piękna. Ja poetą mroku i żałoby   Widać w złej godzinie umysł mój wywołał to słowo z niebytu, letniej, delikatnej atmosfery. Żałoba - wkradła się gwałtem  niczym obca armia. Jak skuteczny, cichy złodziej  do tego pałacu beztroski.   Nagle znikąd nadpłynęła burzowa, ciężka  pełna wodnego balastu chmura, skutecznie otoczyła swym srogim jestestwem tarczę radosnego słońca. Kto żyw, uniósł swe oblicze na niebo  teraz stalowo szare i mętne. Chmura wygrażała ludziom i ziemi.  Choć nie wyszedł z niej ani jeden grzmot. Ani jedna kropla deszczu nie zmąciła wysuszonej na wiór,  pełnej pyłów i lekkich drobin gleby.     Wtem kolejny nagły i przewrotny ton dał o sobie znać, ostrym, nachalnym dźwiękiem. Na skraju prowadzącej na południe ulicy, stał od wieków mały,  murowany kościółek z kaplicą. Ciszę przed burzą,  przerwał dźwięk jego dzwonu. Groźny, głęboki, hipnotyczny tembr jego serca tak dalece bardziej okrutny w odbiorze  niż radosne, ratuszowe kuranty  zegarowej dzwonnicy. Bił smutno, przeciągle.  Wtem odrzwia świątynne rozwarły się jękliwie, skargą zastygłych zawiasów. Zdać by się mogło, że tak ten obraz zastygnie na wieki ku zdziwieniu mieszkańców. Lecz wreszcie, ujrzałem dobrze postać księdza, który pewnym, sprężystym krokiem przekroczył święty próg. Dierżył w dłoniach,  wysoki, drewniany krucyfiks. Zatrzymał się u schodów  widać czekając na kogoś. Po krótkiej chwili, wychynęło na zewnątrz kilku starszych, lekko podgarbionych jegomości w steranych już i przesianych marynarkach. Stanęli, robiąc widać miejsce kolejnym za sobą. Ludzi było już jednak tylko kilkoro w tym dwie, starsze już kobiety. Wszyscy na czarno odziani, z głowami opuszczonymi w zadumie. Wyglądali jak te kruki cmentarne, które gnębią żywych z dachów grobowców i desek nierówno zbitych krzyży o chlebową jałmużnę ku zbawieniu dusz czyśćcowych.     Wreszcie w kompletnej ciszy wyniesiono, sosnową trumnę bez zdobień. Wsparło ją czterech, silnych chłopców, najpewniej pomocników grabarza. Uszli z nią do podnóża schodów i złożyli z czcią na wcześniej podstawiony wóz. Powoził nim wikary.  Ksiądz wyszedł na czoło konduktu, zaintonował pieśń pogrzebową i wszyscy ruszyli tropem zmarłego po wybujałym, krzywym bruku w stronę mojej kamienicy.   Dzieci ucichły, spętane uściskami matek i babć, które nagle pojawiły się u ich boków by zmarły mógł odejść w godności i spokoju.  Dżentelmeni i ich damy, chronili się na granicach ulicznego rynsztoku, spuszczając głowy i odprowadzając duszę zmarłego znakiem krzyża.  Starsze przekupki, wyciągały z tobołków i fałd ubrań różańce i krzyżyki, przystawiając je do ust, sączyły wyschniętymi wargami, słowa modlitw, żegnając się z dewocką natarczywoscią. Gdy kondukt kroczył pod mym oknem spojrzałem raz jeszcze ku tarasowi z ogrodem. To co ujrzałem,  wprawiło mnie w rozstrój i szaleństwo.   Sąsiad nadal tam był. Widać gdy nie patrzyłem skupiony na pochodzie konduktu, on dopalił fajkę  i rozstawił sztalugę z płótnem.  Malował i to nie byle kto służył mu za modela. A była to Śmierć. Wysoka i dumna. Odziana w swój, najczarniejszej nocy płaszcz. Przywdziała maskę śmierci szkarłatnej. Pozowała z kunsztem  jak najprawdziwsza diwa. Na tle krzaka pąsowych róż, które dałbym sobie rękę uciąć. Żyły pełnią kwitnienia, jeszcze przed kwadransem. Teraz opadły, uschły, zmarniały. Dotknięte zgnilizną. Obsypane czerwiami.    
    • @Toyer Jak dla mnie to metaforyczna scena spotkania życia i śmierci… zjeść ciastko i mieć ciastko. Popić herbatą, musi być w tym jakaś odrobina przyjemności:)
    • @Alicja_Wysocka W wierszu mówisz o rzeczach pięknych i subtelnych. Ta myśl o "formie posiadania lżejszej, bardziej z duszy" - to prawda, którą warto zrozumieć. Wyczuwam też melancholię, a także pogodzenie się z tym, że niektóre rzeczy po prostu "są" w mglistej przestrzeni między pragnieniem a spełnieniem. I że to wystarczy. Ostatnia część - cudna!   I tak przewraca, przewraca te kartki zapisane tęsknotą wspomnienie ma swoje klucze do wszystkich zamkniętych szuflad.   Piękny wiersz. I mądry. :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...