Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

obsesja


Rekomendowane odpowiedzi

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Jacku,
chyba się mylisz, niech Ci emocje nie burzą jasności: tragizm to nie nędza, to - jak definiował Scheller - rozdarcie między dwoma wartościami.
O jakim podręczniku mówisz? Tym, z czasów przed Ibsenem czy równoległych? Jednak to dwa wieki temu było. Wyciągasz "partnerstwo" jako coś idealistycznego? A choćby i tak było - to jako wartość jest nieocenione. Dla mnie np. bardziej cenne niż demoniczna chuć czy mit maczo lub modliszki.
To Twój tekst można potraktować jako przykład podręcznikowy ;D
Stąd pozwoliłem sobie na tak odmienną interpretację (z powodu postawy "dydaktycznej" peela).
Nie przedstawiałem swojej oceny - opisałem tylko mój punkt widzenia.
Ja - w przeciwieństwie do peela - nie uważam, żebym miał patent w tych kwestiach.
;)
pzdr. b
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

jacek sojan: w poezji nie szukam patronów z wielu powodów. a to choćby dlatego, że Riehla znam tylko z podręcznika maszynisty dla technikum. to bardzo miłe, że wydaję Ci się realizatorem teorii zacnego Fiedler`a. Jest jakiś urok w jego pełnych gablotach i klasyfikowaniu, ale daleko mi do narzucania poglądów, temu, na co nie miałem wpływu. Welleka znam tylko z "pojęć i problemów...", ale uważam, że to bogato zdobiona przykładami wycieczka po literaturze, nie żadne studium albo teria; względem, której dałoby się prognozować albo sklasyfokować cokolwiek. chociażby dlatego, że to staroc. jeśli chodzi o Przybosia, Norwida, Młodożeńca, to lubię z powodów mi nie znanych, aczkolwiek jest w tym moim odczuciu jakaś kropla zapatrzenia, posmak klasyki (nam kazano czytać klasyków). w Twoim wierszu znalazłem wrażliwość człowieka i próbę płentowania. wiele w tym bacznego patrzenia, dużo myślenia, tworzy to pewien nastrój emiryzmu, manipulowania emocjami ale. co do dramatyzmu kalina - nie wiem. może za wcześnie nazywać rzeczy po imieniu

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

... przed Ibsenem czy równoległych? Jednak to dwa wieki temu było...
Bogdan Zdanowicz
- wiek, panie profesorze (Strindberg umarł w 1912), ale Ty piszesz tak, jakbyś go znał od 200 lat! a większość jego tłumaczeń Łanowski udostępnił nam dopiero po II wojnie światowej...w latach naszych narodzin - ale tym samym dezawuujesz np. Eurypidesa, Sofoklesa jako starocie nieadekwatne do naszej rzeczywistości, czyżby? to czemu służą tropy, toposy? 16 - wieczny Szekspir nic nie mówi o współczesnym człowieku? a Lady Macbet tu już tylko teatralna kukiełka?
- odwołałeś się do Schellera, a przecież koncepcja wiersza bliższa jest pojęciu hamatria, właśnie w tym, jak peel się zachowuje;
-Twój błąd polega na powołaniu się na imię Julka, bo to nie wskazuje na peela (skąd wiesz czy ma córkę?), a jednoznacznie odnosi problem do autora; pytanie: świadomie? J.S

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

...Welleka znam tylko z "pojęć i problemów...", ale uważam, że to bogato zdobiona przykładami wycieczka po literaturze, nie żadne studium albo teria; względem, której dałoby się prognozować albo sklasyfokować cokolwiek. chociażby dlatego, że to staroc...
Dariusz Sokołowski

Norwid nauczył mnie: "..i Ci, co nie weszli w testamenta żywotów przeszłych, wyklinają się sami na pokolenie nowe, od zwycięzkiej prawdy oddalone";
- odbieram taki ton lekceważący w Twojej wypowiedzi na temat dokonań systematyków, dokonań nauki - która wytwarza narzędzia poznawcze już nie tyle świata, co naszej wiedzy o świecie, w tym - o sposobie patrzenia na literaturę; unicestwiając "Poetykę" Arystotelesa uniemożliwiamy rozwój literatury - a w procesie wtórnego odziaływania - rozumienie nas samych;
czytam miłe słowa pod moim wierszem - ale Twoje jego rozumienie skąd? składa się na to i lektura i własne życie - filtr własnej wrażliwości nie wystarczy do opisu takiego zjawiska jakim jest poezja;
prawda? J>S

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


jacek sojan: nie zamierzałem niczego wyśmiewać. staram się w jakiś sposób dystansować do tego, co nam dała szerokorozumiana kultura słowa, a co możemy (sobie) przyswoić. Chodziło mi raczej o pewnego rodzaju zaakcentowanie "filtrów własnej wrażliwości", nie odrzucając opasłych beletrystyk. chociażby (za Arystem) z tego powodu, że "trzeba być prawdziwym w swym sądzie, kiedy się wybór czyni lub dodaje nazwę do przedmiotu", albo (za Heraklitem) "z całej rozciągłości świata tego, nie wybrać (...) ani kamienia ani powietrza". Z drugiej strny bylibyśmy hermetyczni w swym rozumowaniu jak Dante ( "O mowie ojczystej"), który spośród wszystkich "szczepów mowy" wyselekcjonował, dzieki własnemu widzimisię ("filtrowi"), przy pomocy rzekomych narzędzi "homus volgare". Myślę, że o to nam po części chodzi. Jest w tym naszym rzucaniu zdaniami i naukami, jakaś prawda, jakieś rozumienie, przez które wybieramy właśnie te zdania. I nie jest to ani życie, ani lektura, ani sama wrażliwość. Czy wszystkie te komponenty razem miałyby tworzyć jakiekolwiek narzędzie. Nie wiem. albo nie widzę uzasadnienia dla takiego sposobu myślenia. Na pewno wiele by rozwiązało, ale czy dało by pewność, poczucie (arystejskiej) nieomylnosci (która dzieli przedmioty na kamienie, ptaki i drzewa?). Idzie chyba o dystans, prezentację zdań, świadectwo swojej misj, a nie politykę swojego jednoosobowego zakonu. Przepraszam, że tak nabazgrałem pod wierszem. Chociaż jak tak sie jemu przygladam, myślę że to w pewien sposób dotyka jego problematyki.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli się nie obrazisz Jacku...głos laika w świecie poezji,gramatyki,semantyki,historii...laika odbierajacego poezję nie szkiełkiem,nie okiem ale "czuciem" ;)...próba odnalezienia drogi,nie nadmiernego pedantyzmu ale poznania,połapania się w tym wspólnym świecie, wszak i beczka soli nie starczy ;)...podoba się w całej rozciągłości :) mimo pewnych ścieżek co na manowce mogą wywieść ;)
Pozdrawiam serdecznie :)
Lidia

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Jacku,
mój błąd polega chyba na tym, że ten wiersz komentuję. Owszem, użyłem imienia, ale napisałem też "do córki" (moja interpretacja tego wiersza jest aż tak odmienna od tej odczytywanej przez innych, a - jak widzę - też autorskiej, że chciałem zwrócić uwagę Twoją na tę odwrotność; nie chcesz tego widzieć - Twoje prawo, ja jako czytelnik mam swoje). I proszę nie nazywaj mnie profesorem - w moim poście nie było żadnego dydaktyzmu - w przeciwieństwie do Twojego wiersza.
Imputujesz mi dezawuację itp., czego nigdzie nie zrobiłem. To ty dezawujesz "jakieś podręczniki".
I wybacz, ale posługiwanie się autorami klasycznymi, jako uniwersalnymi kluczami do interpretacji współczesnego człowieka - jest raczej nie do obrony. Inaczej przekonanie o zmianie człowieka w historii należałoby między bujdy włożyć. Twój wiersz jest dowodem tego, że klucz "Ibsena" nie wystarcza - jeżli już, to należałoby sięgnąć także do Freuda ;)
Być może bardziej właćciwe jest tu wprowadzenie pojęcia "hamatrii"
("Grzech (gr. hamartia) znaczy dosłownie chybienie celu, błądzenie, zaniedbanie czegoś.
HAMARTIA - wina tragiczna. Bohater obarczony jest winą za czyn, którego popełnienia nie jest świadomy"). Tylko, zauważ, zwalnia to peela z pełni winy. A sytuacja przedstawiona w wierszu nie ma wymiarów tragedii antycznej - jeżeli już, to są to problemy skojarzone z pojęciem "naszej małej stabilizacji". Peel nie jest determinowany żadną zewnętrzną okolicznością - jego porażka jest wynikiem błędu i to prostego do zauważenia: to przedmiotowe traktowanie p a r t n e r a.

Odpowiadam Ci ś w i a d o m i e. Przekraczając nawet ramy interpretacji. Za co przepraszam.
pzdr. b
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

amandalea.;
miło mi, że tak czytasz...czytelnik nie ma obowiązku znać się na teorii literatury - na szczęście! pozdrawiam! :) J.S

Olesia Apropos.;
ten wiersz rzeczywiście - był już "poprawiany", gdzieżby jak nie w warsztacie; jeśli tak dobrze go pamiętasz, i to pozytywnie, autor jest zbudowany;

Kajetan Chorągiewka.;
"jak pierwsze kochanie"! każde kochanie zawsze jest pierwsze, a przynajmniej powinno... :) J.S

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Peel nie jest determinowany żadną zewnętrzną okolicznością - jego porażka jest wynikiem błędu i to prostego do zauważenia: to przedmiotowe traktowanie p a r t n e r a.

Odpowiadam Ci ś w i a d o m i e. Przekraczając nawet ramy interpretacji. Za co przepraszam.
pzdr. b
Dnia: Wczoraj 19:23:21, napisał(a): Bogdan Zdanowicz

- a musi być zewnętrzną? nie może być wewnętrzną?
i jak rozumiesz to "przedmiotowe"? bo nie się wydaje że to sam peel się uprzedmiotowił, albo
inaczej - siebie traktuje "przedmiotowo"; w żadnym razie "partnerkę"...
pozdrawiam majowo - J.S

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

zak stanisława.;
w co nie wierzysz? w to co widzi peel? czy w to co myśli? :) J.S

kalina kowalska.;
-wybacz, ale nie wiedziałem (bo skąd?) że Twój nick jest zastrzeżony dla dyskusji o poezji i że nie wolno się na niego powoływać;
-ale wcale z kontekstu nie wynika, że sobie nim "wycieramy", powołałem się jedynie obiektywnie na pewną poetykę, którą tu reprezentuje na "orgu" nick "kalina"...więc moja wypowiedź dotyczy zjawiska literackiego i nie "tyka" personalnie nikogo;
-a nawet jest przeciwnie - to Ty "wycierasz" coś, i to papierem ściernym...
-więc albo zabrakło Ci obiektywizmu, albo coś demonstrujesz; daj spokój, proszę;
-ale poglądów (wytartych czy nie) póki co nie zmienię; pozdrawiam! J.S

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jacku, to jeszcze raz ja. Nie widzę w Twoim wierszu przedmiotowego traktowania partnerki pzez peela. Raczej przeciwnie. W moim odbiorze peel przyznaje się do błędów, jakie popełnia (popełnił?) wobec niej: wszystko po niej poprawia, porządkuje, "szufladkuje", tłumaczy po swojemu - żeby wreszcie zauważyć, że to "nieudolny przekład" - że jej nie rozumie, a w jego życiu nadal istnieje chaos. Dla mnie jest to wiersz o zderzeniu dwóch różnych konstrukcji psychicznych, dwóch odmiennych porządków - systemów wartości, o próbie pogodzenia ich ze sobą, co kończy się porażką. Ale nie widzę, żeby któryś z nich został potraktowany przedmiotowo - wszak przedmiotów nie staramy się zrozumieć i wytłumaczyć. Nie ma tu też rozkazów, żądań, pretensji, obwiniania kobiety, poniżania jej, ubliżania, motywów groźby i kary - a więc nie widzę tu postawy typu maczo.
Motyw porządkowania "bałaganu" po peelce można co prawda rozumieć jako próby narzucania własnego zdania i porządku przez peela. Ale według mnie nie jest to robione przemocą. Raczej wyrażona jest tu próba "mierzenia własną miarą" zachowań partnerki, która dla peela jest po prostu niezrozumiała, bo zbyt inna.
Ale oczywiście każdy ma prawo do własnego odbioru wiersza. Mój głos jest tylko jednym z głosów w dyskusji i nie zapominam o tym.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • - Ma? - Da. - Kasza jeża. - Że ja z saka dam.    
    • - Jada; jeża kanapka, jak pana. - Każe - jadaj.                
    • Tekst powtórkowy     Zastygam z nożem w dłoni na krawędzi chaosu. Przepaść przede mną ogromna. Nie mam gdzie uciec. Szkoda, że nie dobiegłem do ściany. Mógłby chociaż walić głową w mur. Pozostało tylko jedno. Odwrócić się, by ujrzeć co jest za mną. Przyjąć na klatę dosłownie wszystko, cokolwiek zobaczę. Też tak uczynię. Czuję nagle pustkę w głowie i cholerny chłód. Za cienkie ścianki, a nie założyłem beretu.   Widzę siebie na podłodze, ubabranego krwią ukochanej. Skąd wiem, że akurat z niej wyciekła? Pragnę ją znowu przytulić, ale krew przytulić trudno. Kawałek udka też. Zlatuje z mlasknięciem. Aż mi głupio. To chyba profanacja zwłok. Mówię: przepraszam.   Na próżno, gdyż leży biedna w kałuży koloru pomidorka, dosłownie rozbebeszona i nic do niej nie dociera. O co tu chodzi? Rozumowanie spowite mgłą. Dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha, jako zadośćuczynienie. To nie takie proste. Spływają mi z rąk. Zastygam jednak w zastanowieniu. Przecież nie mam gdzie. Ona już żadnego brzucha nie posiada. Ciało jak ten rozłożysty kwiat, rozmazane na parkiecie. Trochę ją zgarniam w jedno miejsce, by nie wpaść w poślizg przy wstawaniu. Wstaję.   Lecz i tak mam wrażenie, że chodzę w gęstym kompocie z kościanymi pestkami. Ślizgam się na gałce ocznej i upadam wprost na ukochany bajzel. O mało co, a straciłbym wzrok, gdyby zostało nadziane na wystający szpikulec złamanego żeberka. Na szczęście musnęło tylko policzek. W nieruchomym wzroku jednej źrenicy, widzę wiele retorycznych pytań, lecz najważniejsze brzmi: dlaczego? Skąd mam do diabła wiedzieć. Przyszedłem, usiadłem, zobaczyłem. Ale to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. Nie wiem, czy moje zmysły i ja, to jedno i to samo.   On tu jest cały czas, jakby poza moją świadomością. Czuję jego obecność. Czasami najtrudniej uwierzyć w to, co po gębie tłucze, podpala wzrok i patrzy, aż popiół zostanie. Myślę intensywnie. A przynajmniej myślę, że myślę. Jak tu się dostał i czy to w ogóle możliwe. Muszę uwierzyć, że tak. Zniszczył nie tylko jej świat, ale także mój. Cholerny dupek morderca.   Wystaje nieokreślonym obrazem z ciała, jakby pragnął oklasków z racji swojej wielkości. Przyszpilił ukochaną nie wiadomo czym, niczym motyla w gablocie. Na dodatek rozgarnął byle jak na wszystkie strony. Za grosz artyzmu. Dlaczego go nie zauważyłem, gdy upadłem na zwłoki? Nawet musiałem się o niego oprzeć przy wstawaniu. Świadczą o tym krwawe ślady moich palców na jego gładkiej, parszywej powierzchni. Jakiej powierzchni? Co ja plotę. Znowu ześwirowany warkocz?   Przede mną pojawia się znikąd. Wielki jak góra, leży mózg. Wiem że to mój, chociaż nie wiem skąd ta pewność. Jak mogę cokolwiek myśleć, skoro ta szara ciastowatość istnieje poza mną. Teraz będzie mi łatwiej odszukać prawdziwe ja. Zaczynam się wspinać po ogromnych gąbczastych zmarszczkach. Wykrawam wielkie kawałki i szukam swoich myśli. Bezskutecznie. Odkładam dokładnie w to samo miejsce, żeby nie namieszać i nie zgłupieć do reszty. Dostrzegam jakieś dziwne wybrzuszenie. Tnę je nożem w nadziei, że znajdę swoje: ego. Niestety, nic tam nie ma. To tylko większa fałdka, odstająca od reszty.   Nagle mam wrażenie, że leżę na: zimnej, płaskiej skale. Z góry ścieka woda, oświetlona słabym blaskiem dalekiej szczeliny, do której muszę dotrzeć. Na domiar złego, nade mną wisi to samo. Bardzo nisko. Prawie dotyka spoconych, zdenerwowanych pleców. A najgorsza jest przytłaczająca klaustrofobia.   Wiem, że sufit cały czas nieznacznie się obniża. Czy zdążę wyjść, czy też zostanę nadzieniem skalnej kanapki. Żebym tylko do jakiegoś wgłębienia nie wleciał, bo wszystko wokół szare. Trudno zauważyć dziurę, przy słabym świetle. Gdybym został uwięziony na dobre, niczym sardynka w puszce, to będę czekał w ciemności na śmierć, nie wiadomo jak długo, nie mogąc nic na to poradzić.   I znowu zmiana otoczenia. W oddali, prawie przy wierzchołku, widzę otwór w ogromnym mózgu. Podchodzę bliżej i zaglądam do wewnątrz. Na dnie spoczywa coś w rodzaju zwierciadła. Odbija błękit nieba. Jest dokładnie widoczne, a przecież otwór zasłaniam sobą. Czyżbym był przezroczysty. Spoglądam na dłoń. Nie widzę przez nią mózgu. O co w tym wszystkim chodzi. A może tylko w zestawieniu z lustrem, przenika przeze mnie światło?   Zatem czaszka nie jest zupełnie pusta, skoro myślę, to co robię. Coś tam jeszcze jest.   Część ukochanej jest schowana w podłodze. Dopiero teraz dostrzegam wokół wystające klapki parkietu pomieszane ze skórą i tłuszczem. Na jego umownym boku sterczy kawałek jelita. Musiało się przykleić, gdy rozrywał ciało. A wszystko czerwonawo-różowo-szare. Tatar do spożycia jak nic. Żółtko tylko wbić.   Zdecydowanie coś ze mną nie tak. Nie mogę się połapać w tym wszystkim. Dziwaczne rozmyślania rozsadzają umysł. Przecież to moja najdroższa. Jak mogę tak spokojnie o tym myśleć. Układać obrazy gastronomiczne. Może dlatego, że od wczoraj nic nie jadłem. Ciekawe czemu? Odruchowo łapię głowę, żebym miał pewność, że jeszcze ją mam i myślę tym co trzeba, a nie czym innym. Obawiam się jednak, że to bardzo złudny spokój.   Możliwe, że część bodźców, tych najbardziej ostatecznych, nie dotarła jeszcze do mojego mózgu. Broni żywiciela na wszelkie sposoby, rzucając przed nim zasłonę innych doznań, bym traktował to co widzę, jak swoisty spektakl z efektami specjalnymi i zapomniał o tym, co najbardziej boli. Lecz w końcu i tak trzeba będzie wyjść z teatru, przystanąć, popatrzeć i w jakąś rolę uwierzyć.   Nagle widzę ogromne ręce. Obejmują pofałdowany, szary kopiec i zaczynają go dźwigać w kierunku nieboskłonu. Turlam się i spadam na coś w rodzaju trawy. Mam chyba sto procent pewności, że moja głowa nie jest pusta, bo gdy ją poruszam, to coś się obija o wewnętrzne strony i słyszę przytłumione odgłosy. Dotykam ją dwoma rękami i po raz kolejny jestem nieco zdziwiony. Kopułę czaszki mogę odkręcić. Też tak czynię. Odkręcam z kościanym zgrzytem, który skrzypiąc, rozwala echem ściany pustki wokół... ale nie nade mną i jakby niezupełnej. Wyczuwam jeszcze większy ciężar w środku. No cóż – myślę sobie – wyjmę i zobaczę, co to jest.   Coś mi dzisiaj: zdziwieniami obrodziło, lecz za dużo tego. Przestaje to robić na mnie wrażenie. Trzymam w dłoni: żelazną duszę. Jednocześnie dostrzegam w oddali stół, chociaż pojęcia nie mam, skąd się nagle wziął. Coś na nim stoi. Podchodzę bliżej. To starodawne żelazko. Widzę też koszulę. Wiem, że to moja. Strasznie pognieciona. Jak psu z gardła wyciągnięta. Prawie odruchowo wkładam żelazo do wnętrza żelazka. Staje się gorące, chociaż dusza była zimna. Zaczynam prasować.   Trudno mi idzie. Nie prasowałem już wiele długich lat, lecz za każdym przesunięciem gorącej powierzchni po cienkim materiale, jest mi dziwnie lżej. Widzę jak zgniecenia zanikają. Jakby coś ze mnie ulatywało i wlatywało jednocześnie. Niechcący dotykam gorącej części. Nie narzekam. Prasuję dalej, chociaż cholernie boli. Po jakimś czasie, wygląda świetnie. Gładka jak pupcia niemowlęcia. Odczuwam wielką ulgę. A nawet jestem szczęśliwy. Zakładam ją na siebie. Co z tego, że już jedną mam. A kto mi zabroni. Na ręce nie ma żadnych bąbli, ale ból nie ustępuje.   W oddali widzę ciemną chmurę, a pod nią rozwieszony sznur. Na nim wiele powieszonych, brudnych, samotnych koszul. W porywach wiatru, wyginają się na wszystkie strony z przepalonymi dziurami. Jakby chciały się oderwać, jakby tęskniły, lecz wybór został im odebrany. Przygnębiający to widok. Mam wrażenie, że czas się do nich skończył. A zatem przemijanie też. Będą wisieć bez końca. Przy mnie jest spokojnie i w miarę jasno, ale jakoś mnie to nie cieszy. Nie patrzę już więcej w tamtą stronę. To ponad moje siły. Wiem, że nie mogę im pomóc. Nie mam takich możliwości. Jestem tylko.   Z tym złudnym spokojem jednak coś nie tak. Przede mną, jakby znikąd, pojawia się szklana trumna. Unosi się lekko nad ziemią. Nie wiem dokładnie, co zawiera. Przed chwilą byłem przekonany, że jest blisko mnie. Idę w jej kierunku. Domyślam się kogo tam zobaczę. Jestem coraz bliżej. Spód trumny, porusza delikatnie zieloną trawę, na kształt obrazów, dotyczących mojego życia. Takiego jakie było naprawdę, a nie takiego, jakie ja widziałem. A niby skąd to wiem?   W środku dostrzegam coś w rodzaju mgły. Snuje się wewnątrz nieustannie. No cóż. Zdziwienie mnie nie opuszcza. Mgła wolno opada na dno. Taki obiekt w trumnie jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Niczym w białym puchu, widzę: kwiat paproci. Jest dużo większy, ładniejszy. Oderwany od macierzystej rośliny, której tam nie ma. A jednak zakwitł. Ma coś takiego w sobie, co przyciąga mój wzrok.   Nigdy go nie widziałem, nawet na zdjęciu, ale wiem na co patrzę. Nie mogę tego pojąć. Tej niezrozumiałej dla mnie sytuacji. Wiem tylko, że zakwita raz w roku. Czyżby tak samo raz... a później już cały czas?   Krwawi, lecz za chwilę krew zamienia się w białego motyla. Przenika przez przezroczyste wieko i nagle znika.   Mam wrażenie, jakbym miał coś przekazywane, obiektami i sytuacjami, które są mi znane lub poznaje je dopiero teraz. W przeciwnym wypadku bym nie wiedział, na co patrzę i zupełnie bym tego nie ogarnął.   Nagle w absolutnej ciszy wieko się otwiera. Kwiat płynie w moim kierunku. Dlaczego nie mógł przeniknąć, tak samo jak motyl? Jest coraz bliżej twarzy. Widzę wszystkie szczegóły. Wchłania się przez nią do otwartej głowy, lecz z niej nie ucieka. Wiem o tym. Czuję przyjemne ciepło.   Znowu stoję samotny w tym dziwnym świecie.   Zakrywam czaszkę kopułą, którą zdjąłem, bo zaczyna padać. W tej chwili nawet głupi deszcz mnie raduję, bo jest taki: rzeczywisty, namacalny... lecz jednak nie chcę, żeby naleciał do środka.   Mimo wszystko czuję, że wnętrze głowy coś wypełnia, a połączenie wokół robi się trwałe. Jest trochę bardziej ociężała, lecz jednocześnie lżejsza.    Zgubiłem nóż, lecz nie odczuwam straty. Chyba dlatego, że jestem tak samo głupi, jak byłem na początku.
    • gdzieś w oddali dzwonki dzwonią jakby ktoś na coś zapraszał poetycko wszędzie wkoło uśmiechnięta wiara nasza   pośród kwiatów hen na łące widać ścieżkę pozłacaną lśnienie słońca jest początkiem jak dywanem skryło całą   tam horyzont lasu szarość drzewa tęsknią mgłą spowite czegoś jednak wciąż za mało znów zakwita prozą życie   *** już nocka zalśniła gwiazdami księżyc choć świeci to śpi więc zaśnij cichutko dla ciebie czas jest a w nim upragniony twój sen
    • @Jacek_Suchowicz ↔Dzięki:)↔Bardzo mi przypadł do gustu Twój wierszyk:) Pod względem rymów, też:)↔Pozdrawiam:))) @andreas ↔Dzięki za całkiem zmyślny wierszyk księżycowy. A zatem współpraca, przeważnie popłaca:)↔Pozdrawiam:)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...