Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

  • Odpowiedzi 41
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Top użytkownicy w tym temacie

Opublikowano

1. Spiro co do Twojej wypowiedzi to oczywiście masz jak najbardziej rację, a w zasadzie Ty za takimi ludźmi jak Barthes czy Derrida, którzy te poglądy ufundowali. I owszem czytelnik faktycznie nie czyta a pisze tekst na nowo, i to po wielokroć. Ale zastanawia, dlaczego Derrida w swoich interpretacjach korzysta głównie z pisarzy nowoczesnych? Ano, dlatego, że nie jest sztuką na sto sposobów przeczytać Latarnika, zresztą ten tekst się o to szczególnie nie prosi, ubiega się o to w większym stopniu tekst nowoczesny, którego autor ma świadomość niereferencyjności języka.
Chodziło mi o to, że poezja przez duże P prowokuje wielość odczytań, podczas, gdy dajmy na to, tylko "nastrojowe" wiersze mają ten potencjał o wiele słabszy, a dla niektórych brak czytelniczego wyzwania, to również mniejsza przyjemność "gry z tekstem", mówiąc językiem, który przywołałeś.

2. A moje uwagi wynikają z jak najbardziej osobistego podejścia do poezji. Nie mówię tutaj o jakiś ogólnych prawach, czy przepisie na wiersz. Po prostu bardziej cenię sobie poezję, która przemawia z pewnego oddalenia. Może to tęsknota za naszymi klasykami jak Miłosz, czy Herbert, Leśmian, którzy w jakiś sposób do pewnego standardu poezji przyzwyczaili.

3. Więcej na ten temat nie piszę, bo tylko wywołam burzę.
Zresztą takimi prawami rządzi się podejście do sztuki i dyskusja na ten temat, wielce ryzykowna.

Pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przed oczyma mam wielkie rozlewisko Jeziora Bodeńskiego. Idę deptakiem w kierunku molo. Po drodze mijam ludzi: kilka par trzymających się za ręce — wielkie, spokojne miłości; roztargnione młode małżeństwo z dwójką chłopców, którzy biegną przed siebie jak latawce, zupełnie bez kontroli. Słowa rodziców odbijają się od falochronów, bardziej skrzekliwie niż mewy, lecz równie bezskutecznie. Ojciec w ostatniej chwili chwyta jednego z chłopców mocno za ramię, jak drapieżny ptak łapiący zdobycz — tym razem udaje się uniknąć kąpieli w lodowatej toni. Grudzień tego roku i tak należy do jednych z cieplejszych w ostatnich latach. Gdyby działo się to w czasach Ammersina, w latach trzydziestych–czterdziestych, śnieg leżałby grubą warstwą, a jezioro byłoby skute lodem. Na brzegach stałyby ogrodzone ślizgawki dla gości — pięknie oświetlone, skrzące się w mrozie. Co wieczór przyciągające tłumy z pobliskich pensjonatów. Pobliskie Alpy, majestatyczne widoki i to wielkie jezioro od zawsze działały jak magnes. Przyciągały artystów, kuracjuszy, ludzi szukających spokoju, a teraz także turystów takich jak my. Z Ev wiedzieliśmy oboje, że musimy tu przybyć. Prędzej czy później. By rozwikłać zagadki, które od dawna kołatały nam się w głowach. Zatrzymaliśmy się w Landhotel Bodensee, w pięknym pensjonacie. Pokój dostaliśmy przestronny, z małym balkonikiem, z którego roztaczał się piękny widok na jezioro. Ev, po całej drodze, była trochę zmęczona. Rozbolała ją głowa, więc postanowiła się położyć. Ja, mimo podróży, czułem w sobie jeszcze spory zapas energii. Postanowiłem więc wybrać się na samotny spacer. Konstancja to piękne, urokliwe miasto nad brzegiem jeziora — zapewne jedno z najważniejszych w tej części Europy. Tysiącletnia historia jakby wylewała się z wód jeziora. Przelewając na brzegi, pobliskie lasy i łąki. Wyszedłem z pensjonatu prosto na promenadę. Znajdowało się tam molo, przy którym zacumowane były jachty. Od strony jeziora powiewał lekki chłód. Od recepcjonisty dowiedziałem się, że w Konstancji jest kilka miejsc, gdzie spotykają się artyści. Lecz jedno z nich jest szczególne — bo leży tuż nad jeziorem. Część z nich prezentuje tam swoje prace, inni malują lub tworzą szkice na żywo. Miejsce to służy wymianie zdań, poglądów. Przyciąga znawców, kolekcjonerów i handlarzy sztuki z całej okolicy. Wstępny rekonesans miałem już za sobą. Niedaleko hotelu znajdował się niewielki, klimatyczny sklepik, do którego zaglądali zarówno miejscowi, jak i turyści. Z Konstancji mieliśmy pojechać koleją do Lindau. Część miasta leży tam na stałym lądzie, druga — ta bardziej historyczna — na wyspie. Obie łączy Landtorbrücke, most kolejowy prowadzący wprost do jej serca. Przed przyjazdem czytaliśmy z Ev o Konstancji i Lindau: co warto zobaczyć, dokąd pójść, jak rozplanować czas. Wiedzieliśmy, że sama wyspa bywa oblegana przez turystów, dlatego postanowiliśmy zamieszkać w Konstancji. Spodziewaliśmy się, że w Lindau odrobinę spokoju można było jedynie znaleźć po jej zachodniej stronie. Ale jest tam ograniczona ilość miejsca z uwagi na to, że to wyspa. Usiadłem na ławce, otulony w ciepły szal. Naprzeciwko, po chwili, usiadł starszy elegancki pan — pewnie około siedemdziesiątki. Skierował wzrok w moją stronę, uśmiechnął się i przywitał. Odpowiedziałem mu tym samym i skinąłem głową. Po krótkiej chwili zapytał po angielsku, skąd pochodzę. Odrzekłem, że jestem polskim turystą i przyjechałem tu z Ev, moją partnerką. Na tę wieść uśmiechnął się i na moment zamyślił. — Co cię sprowadza do tego miasta? — zapytał ponownie. — Turyści z Polski rzadko tu zaglądają. Przed wojną było inaczej, z całej środkowej Europy przyjeżdżało tutaj sporo ludzi. Tak przynajmniej słyszałem od starszych osób. Przez chwilę milczał, po czym dodał: — Zaraz po wojnie to była strefa kontrolowana przez wojska francuskie. Status miasta nie był wcale taki oczywisty. Dopiero od lat dziewięćdziesiątych jesteśmy znów częścią Bawarii. —Tyle wiem, trochę o tym czytałem. Odpowiedziałem mu krótko, ale mężczyzna nie zwrócił na to większej uwagi i kontynuował: — To miasto jest naprawdę ciekawe. Szczególnie port i stara część wyspy. Jeśli chcesz, mogę oprowadzić ciebie i partnerkę po najciekawszych zakątkach. Ucieszyłem się z propozycji i przytaknąłem, że bardzo chętnie. Po chwili zapytałem, czy nie jest mu przypadkiem znane nazwisko Ammersin. Zamyślił się. Powoli wyjął z kieszeni kurtki fajkę, starannie ją nabił, po czym zapalił — jakby każda sekunda milczenia miała pomóc wydobyć z pamięci jakieś dawne, zapomniane nazwisko. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Po chwili, nieco podejrzliwie, zapytał: — Dlaczego właściwie pytasz o to nazwisko? Wyjąłem z papierośnicy ręcznie skręconego papierosa i również zapaliłem. — Wiem tylko, że był malarzem — odpowiedziałem. — Pracował gdzieś w tych okolicach. Jestem po prostu ciekawy, co to był za człowiek. Czy zachowały się jakieś jego inne prace. Malarstwo niemieckie i austriackie z tego regionu jest przecież znane w całej Europie. Jest sporo malarzy, sporo dzieł przedstawiających te okolice. Skinął głową, jakby potwierdzając moje słowa. — To prawda — odparł. — Co roku w sierpniu odbywa się tutaj Tydzień Sztuki w Konstancji. Wystawianych jest wtedy wiele prac, również tych mniej znanych, zapomnianych artystów. Rozmowa jakby wymykała się z toru nazwiska Ammersin. Jakby ktoś delikatnie, ale konsekwentnie przestawiał zwrotnicę na inną linię. Cały czas dystynktywnie umiejętnie prowadząc rozmowę w kierunku historii. Przedstawiając ogólne informacje o miejscach i miastach regionu. Za każdym razem, gdy próbowałem wrócić do tematu, on umiejętnie kierował dialog w stronę historii, topografii regionu, dawnych opowieści. Nie w sposób nachalny — raczej elegancko, niemal niedostrzegalnie. Widać było, że jest od lat związany z tym obszarem. Jego wiedza była szeroka, a sposób, w jaki snuł swoje opowieści, mądry, spokojny, pełen drobnych, fascynujących szczegółów. Rozmawialiśmy tak ponad godzinę. I pewnie ciągnęlibyśmy tę rozmowę jeszcze dłużej, gdyby nie zadzwonił jego telefon. Przeprosił mnie uprzejmie po angielsku i odebrał. Przez moment mówił po niemiecku, przyciszonym, poważniejszym tonem. Po chwili zakończył rozmowę, jeszcze raz przeprosił i poinformował, że musi już iść. Uśmiechnął się w moją stronę pytająco: — Czy jutrzejsze spotkanie jest nadal aktualne? Przytaknąłem. — Oczywiście. Będziemy czekać. — W takim razie — jutro, o dziewiątej, przed waszym hotelem — powiedział, podając mi dłoń. Uścisnąłem ją. Mieszkamy w pensjonacie Landhotel Bodensee. Zawołałem. Poznaliśmy się ledwie godzinę temu, a czułem, jakbyśmy już dawno odbyli tę rozmowę — może w jakimś innym czasie, innym świecie, innym życiu. Rozstaliśmy się powoli, każde w swoją stronę. Zostałem jeszcze przez chwilę na ławce, by popatrzeć na spokojną taflę jeziora. By mogła mi podpowiedzieć, kim właściwie był ten elegancki starszy pan i dlaczego tak uparcie omijał nazwisko Ammersin. Gdy wróciłem do pokoju, Ev była już w znacznie lepszym nastroju. Ból głowy zniknął, odpłynął gdzieś daleko, jakby nigdy go nie było. Opowiedziałem jej o spotkaniu z tym dziwnym jegomościem — i o tym, że jutro spędzimy z nim cały dzień, w Konstancji i Lindau. Spojrzała na mnie podejrzliwie. Nie było mnie przecież zaledwie dwie godziny, a wracam z taką wiadomością. Wyglądała, jakby to do niej nie docierało. Sam zresztą byłem zaskoczony, że udało mi się trafić tutaj na kogoś miejscowego, a nie kolejnego turystę. I to na kogoś tak otwartego na rozmowę — ba, na spotkanie. W końcu jutro mieliśmy spędzić razem cały dzień. Do Konstancji przyjechaliśmy moim samochodem — terenową Toyotą Land Cruiser. Zabraliśmy też ze sobą rowery. Plany były proste: spędzić tu tydzień, a że sprawdziliśmy wcześniej pogodę i zapowiadało się całkiem przyjemnie. Około dziesięciu stopni i słonecznie, to czemu nie pokręcić jeszcze trochę na koniec sezonu? Pomyśleliśmy, że eksploracja terenu na rowerach najbardziej się sprawdzi. Bo pełno tutaj tras rowerowych. A dotarcie do jakichś ciekawych miejsc to najlepiej rowerem lub pieszo.
    • To kota kotka, a kto kat - o, kot.  
    • Mera żarto, łamano kołami i mało. Konam, a łotra żarem.
    • A bard pardw ma sto. Ot, sam wdrap draba!
    • Prawdziwa dla siebie, przed innymi udaję, Lęk, smutek, miłość, aż po zgon nas powściągają. Lecz, kiedy niemy krzyk ducha wargi zdradzają, Wola, zamiast suwerenem, sługą się staje. Zatem, niechże strach mnie zabije, nim zawołam O ludzką pomoc. Smutkom wzdychać nie przystoi. - Boisz się? -  - Cierpisz? -  - Nie! - Niczym mur kłamstwo stoi Otaczając gasnącą prawdę dookoła. - A kochałaś? - - Nie, nigdy! - Nim te słowa miną, Serce w moim ciele wydaje się z kamienia. Tak, choć haniebną jest to dla mnie przewiną, Serce mego serca cicho łka z udręczenia, A kiedy tę twarz zobaczą, tę twarz jedyną, Oschłość w oczach mej duszy w uśmiech się przemienia.   I Mary:   True to myself am I, and false to all, Fear, sorrow, love, constrain us till we die. But when the lips betray the spirit’s cry, The will, that should be sovereign, is a thrall. Therefore, let terror slay me, ere I call For aid of men. Let grief begrudge a sigh. ‘Are you afraid?’—‘unhappy?’ ‘No!’ The lie About the shrinking truth stands like a wall. ‘And have you loved?’ ‘No, never!’ All the while, The heart within my flesh is turned to stone. Yea, none the less that I account it vile, The heart within my heart makes speechless moan, And when they see one face, one face alone, The stern eyes of the soul are moved to smile.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...