Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Przy blasku srebrnej księżyca poświaty,
Od wieków z ciemności czernią walczącej,
Gdy z nieba na ziemię światło gwiazd schodzi,
Strzegące zagadki w nich się kryjącej,
Dusza człowieka do góry się wznosi,
By móc tam pływać, jak po oceanie,
Przez wiatr porwana dryfować po niebie,
Wsłuchując się w jego ciche wołanie..

Kiedy złote słońce chmury schowają
I zaczną płakać szklanymi perłami,
Gdy jasność w cień szary nagle się zmieni,
Siejąc niepokój pod swymi skrzydłami,
Dusza człowieka do góry się wznosi,
By się oczyścić pod aniołów łzami,
Przez wiatr porwana dryfować po niebie,
Karmiąc się jego cichymi słowami..

Gdy serce biegnąc napotka przeszkodę
I w pustą ciszę rytm życia się zmieni,
Kiedy inne serca z żalu twardnieją
Patrząc, jak to jedno spoczywa w ziemi,
Dusza człowieka do góry się wznosi,
By już na zawsze gwiazd pozostać bliżej,
Przez wiatr porwana dryfować po niebie
Cicho wołając, chcę wyżej, wyżej.. wyżej!

Opublikowano

W dzisiejszych czasach ludzie "zapominają”, że mają Duszę. Liczą się tylko(?) pieniądze. Możecie się nie zgodzić, lecz patrząc przez pryzmat życia prawie każdego człowieka można dostrzec, że wszystko w końcu sprowadza się do posiadania.. oraz chęci posiadania. Może i nasza fizyczność karmi się dobrami materialnymi, lecz czy Dusza potrzebuje pieniędzy? Dbając o fizyczność, tak łatwo jest zapomnieć o pokarmie dla duszy.. Jak uważacie? Co się wtedy z Nią dzieje?
Dusza jest wieczna, to fizyczność umiera. Dbajmy o nasze dusze.. Ciepło Was pozdrawiam.

Opublikowano

Proszę się Romkiem nie przejmować - to człowiek młody... a tacy mają jeszcze czas na zrozumienie Tych Spraw, jeszcze dojrzeją do problemu... oczywiście, że dusza nie potrzebuje pińiędzy - a wręcz brzydzi się nimi jak psami - wiersz piękny

pozdrawiam
w pas ukłony

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Tak.
pzdr. b
Zgadzam się z tym. Dusza i ciało (przynajmniej żywego jeszcze człeka) stanowią nierozerwalną jedność. Kiedy człek nie ma co szamać i umiera z głodu, jest znacznie mniej uduchowiony, a nawet pewnie i wcale.
Pozdrowienia.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Tak.
pzdr. b
Zgadzam się z tym. Dusza i ciało (przynajmniej żywego jeszcze człeka) stanowią nierozerwalną jedność. Kiedy człek nie ma co szamać i umiera z głodu, jest znacznie mniej uduchowiony, a nawet pewnie i wcale.
Pozdrowienia.

Czytałem trochę o tym. Według wielu religii nie zawsze dusza stanowi jedność z ciałem, niekiedy żywią się nim dwie, trzy i cztery dusze. Buddyjscy mnisi (ale nie tylko) potrafią je nawet na pewien czas opuścić. To znaczy na kilka lat :)
Pozdrawiam
Opublikowano

pieni ądze prawdopodobnie od płącenia się wzięły a ten wyraz z "płaciszy" - czyli płótna - tym nasi przodkowie płacili, ech, stąd też i opłatek i wiele innych tym ppodobnych

jednak najzabawniejsza forma jaka mnie spotkała to - słowiańska dusza - ech ... ludziska - sorka - bo się mądrzę - o czym Wy gadacie?

wiecie, że słowianin wzięło się od łacińskiego - sługa?

z ukłonikiem i pozdrówką MN

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


;-)))
Ja też pozdrawiam.

Oto jeden ze wspomnianych przykładów ciała bez duszy:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Ram_Bahadur_Bomjon


Ech, jak sobie pomyślę, że to samo mi się stało dawno temu i bez rozgłosu....
Opublikowano

Bardzo ciekawy ten Hindusek. Tak się tworzy legendy i religie. Myślę, że on jest potrzebny jakiejś sekcie lub odłamowi kościoła, albo władzom jakiejś prowincji hinduskiej dla osiągnięcia określonego celu - wymuszenia czegoś na ludności.
A co Tobie się przydarzyło, Cecorko? Bardzo jestem tego ciekawa... Tylko mi nie mów, że przez pół roku nie jadłaś i nie piłaś, a potem zniknęłaś na 6 lat! W takie rzeczy to ja nie...
A'propos, przypomniał mi się jeden z moich wierszyków z lat 80-tych, kiedy to nic nie było w sklepach i bardo by się wtedy przydawały zdolności do tego typu medytacji:

ANAMNEZIS

Czasami przysypiam, zamknięta w sobie
jak w przeciwpancernym schronie
nic mnie nie obchodzicie
ruch i zegarek, oczy, uszy i dłonie
jestem we własnej czasoprzestrzeni
świadomość jej nie wypowie
(tak naprawdę mnie nie ma na Ziemi
i nie zna mnie żaden człowiek)
czasami powracam spokojnie
do siebie - na swoje miejsce -
i nagle się zrywam jak żołnierz na wojnie:
już czas stać po mięso w kolejce!

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Melodia, dzięki tej "inwersji w inwersji" wiersz całkowicie inaczej się czyta, proszę zauważyć, że w wybranym przez pana fragmencie: "Od wieków z ciemności czernią walczącej", każdy z wyrazów staje się jakby zaakcentowany, na każdy z wyrazów jest położony większy nacisk, niż w przypadku takiego układu: "Od wieków walczącej z czernią ciemności". Dodatkowo, dzięki temu co uczyniłem, ten nacisk, akcent, jest taki sam w przypadku każdego z wyrazów, podczas gdy w "wersji drugiej", melodia wiersza zdaje się dążyć ku "ciemności", czego chciałem uniknąć. (a może "uniknąć chciałem" ?) Melodia w wierszu jest niezwykle istotna, to dzięki niej wiersz można powiedzieć śpiewamy, a nie tylko czytamy. Czytać można książkę, gazetę i napisy na proszku do prania.
Lecz to nie wszystko. Moim zamiarem w tym wierszu było sprawić, by pierwsze cztery wersy
zwrotki były "ciężkie", chciałem żeby czytało się je jakby pod ciężarem czasu, ciężarem
minionych wieków, pod ciężarem wieczności. Po co? Dlaczego? Dla kontrastu! Kontrastu z
Duszą, którą w tym wierszu widzę jako coś lekkiego, coś co może być porwane przez
wiatr, coś pięknego i delikatnego.
"Wieczność" w pierwszych czterech wersach nie dotyczy ostatniej zwrotki, gdyż w ostatniej zwrotce umieściłem inny kontrast, a mianowicie kontrast między śmiertelnością ciała, a wiecznością duszy. Chciałem rozdzielić te dwa pojęcia, chciałem oddzielić Duszę od ciała.

Dziękuję za krytykę i ciepło pozdrawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Tak.
pzdr. b


Każdy człowiek ma prawo mieć własne zdanie, aczkolwiek chciałbym się teraz czegoś dowiedzieć. Do czego - według Pana - potrzebne są duszy pieniądze?
Ciepło pozdrawiam.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



kolego to Twoja opinia, a ja mam inną - http://www.poezja.org/debiuty/viewtopic.php?id=11107 - zapraszam
z ukłonikiem i pozdrówką MN



Z zaproszenia skorzystałem i decyzji tej nie żałowałem, wiersz jest bardzo ciekawy i mi się
spodobał, jednakże myślę, że nie tak jak chciałem zostały przez Pana (i nie tylko przez
Pana) zinterpretowane me słowa. Rzecz się niżej wyjaśni, tak więc pozwolę sobie Pana ciepło
pozdrowić i zachęcić do przeczytania następnych odpowiedzi, które wszelkie wątpliwości, co do mych zamiarów, mam nadzieję zburzą.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Dziękuję Panu, lecz muszę tu sprostować, iż absolutnie nie uważam, aby pieniądze były najważniejsze. Może - po prostu - niezbyt jasno sformułowałem swą wypowiedź i inaczej niż
chciałem ja Pan odczytał. Uważam, że tak sprawa wygląda dla większości ludzi, ale broń Boże tego nie pochwalam. Dbając o pieniądze (można rzec wygodę ciała) ludzie zapominają o czymś, moim zdaniem, po stokroć istotniejszym - o Duszy, o którą również należy dbać (choć w odmienny sposób niż o ciało), a czego nikt nie czyni.
Ciepło pozdrawiam.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Tak.
pzdr. b
Zgadzam się z tym. Dusza i ciało (przynajmniej żywego jeszcze człeka) stanowią nierozerwalną jedność. Kiedy człek nie ma co szamać i umiera z głodu, jest znacznie mniej uduchowiony, a nawet pewnie i wcale.
Pozdrowienia.



A ja całkowicie się z Panią, muszę w tym momencie nie zgodzić. I to podwójnie. Jak można wnioskować nawet z powyższych komentarzy, Dusza i ciało to dwie osobne, odrębne rzeczy. Może i są w jakiś sposób połączone, lecz nie są nierozerwalne! Ostatecznie przecież rozrywają się na wieki i co się wtedy dzieje? Ciało zostaje skonsumowane przez robaczki - że się tak dla podkreślenia kontrastu wyrażę - a Dusza? Dusza proszę Pani żyje sobie wiecznie. Czymże jest więc śmiertelne ciało w porównaniu do nieśmiertelnej Duszy??
Uduchowiony człowiek, mimo złej sytuacji materialnej, w jakiej się może znajdować, będzie potrafił mimo wszystko być radosny, na przykład oddany wierze.. Może chorować, cierpieć, nawet umierać, lecz z uśmiechem na twarzy myśleć, że już nie długo będzie bliżej Boga.
Dziękuję i ciepło pozdrawiam.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...