Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Ostatnie chwile zdawały się ciągnąć w nieskończoność. A może czas stanął w miejscu? Nie miał pojęcia… Świat wokół ucichł, jak milknie morze zbierające resztki bałwanów z plaży. Ogarnął go spokój, naciągnięte bicepsy zdawały się być jedynie puchem. Całe napięcie odpłynęło z barków i pleców, że przy każdym ruchu unosił się nad ziemią. Ktoś, kto przyglądał się uważnie zobaczyłby na jego twarzy spokój, kontrastujący z zaciętością, złamanym nosem i obrzmiała od krwi wargą. Mimo szczypania wciąż dzielnie walczył, do ostatniej chwili. Nieznacznie odchylił głowę, czując wzmagający się ból w karku. Wymierzał kolejne ciosy. Pewnie trzymając się na nogach, okrążał ring niczym tygrys, czający się do skoku na swoją ofiarę. Głowa nieznacznie bolała, jakby stado piłeczek pingpongowych odbijało się w jego czaszce.
Bokser ledwo nadążał za swym przeciwnikiem. Plątały mu się nogi, obraz przed zalanymi potem i krwią oczami zamazywał się stopniowo. Z każdym ciosem widział coraz mniej. Kontur postaci przed nim zniknął zupełnie. Kolorowa masa tłumu wokół falowała niczym wzburzony ocean, wyrzucając z siebie zamiast bolesnych fal, potoki skarg i dopingujących słów. Jedyne, co było jej osiągnięciem, to wprowadzenie jeszcze większego zamętu. W głowie mu huczało, słuch zanikał tak szybko, jak wzrok. Z sekundy na sekundę był coraz bliżej przegranej. Wszyscy wokół także dostrzegali jego klęskę, chociaż walka wciąż trwała. Przegrałem, pomyślał, czując niesamowity ciężar, jaki spadł mu do żołądka. Jestem skończony…

Szybkość była podstawą. A więc cała rozgrywka między dwoma tak potężnymi przeciwnikami zdawała się być równa podmuchowi wiatru. Obie masywne postacie, o godnych podziwu bicepsach, niesione przez podmuchy ogromnej siły, przystąpiły do starcia. Obie równie mocne i doświadczone. Dwie indywidualności, niczym ciepłe i zimne powietrze powodujące nawałnicę. W walce liczyła się też równowaga. Za cios odpowiadano ciosem. Ból mszczono bólem. Tak, dwa cudowne orły, krążyły po ringu niczym po prerii i szykowały się do ataku. Bitwa o zwycięstwo… Tłum podżegał do walki. Ludzie lubili oglądać cierpienie. Widok zmagań gotował im krew w żyłach. Bokserom zdawało się, że spogląda na nich tłum ognistych, zakrwawionych twarzy. Nie mogli uciec. Nie potrafili uwolnić się od tego makabrycznego obrazu, śledzącego ich we śnie i na jawie. Obrazu bezbożnej głupoty. Jedyne, co potrafili, to zadać sobie pytanie: czy to oni sami są głupcami, czy też rozpaleni widzowie pojedynku…?

Przez swój zawód nie mieli normalnego życia. Ciemne myśli nawiedzały ich co noc w łóżkach, zbyt twardych jak na taki zawód. Kładąc się spać wzdychali, ciesząc się z kolejnej nocy, a rankiem drżeli na myśl, że mogą nie doczekać zmroku. Czy byli odważni? Może, chociaż sami uważali to za lekkomyślność. Żyć niepewnie, praktycznie jedną nogą stojąc w grobie. Któregoś dnia może zapomną zmówić pacierz? Może to będzie ostatni dzień dla nich? Wierzyli w Boga, ale nie byli zapamiętali w swej wierze. Przecież to, co robili, jak pracowali, było już zaprzeczeniem tej wiary…Chociaż dotąd mieli szczęście, a walki kończyły się wygraną, czuli pustkę. Przepełniającą, ohydna pustkę, wsysającą ich umysły jak ogromna, ludzka, czarna dziura.

Dlatego jestem samotny…-pomyślał nagle bokser, i z trzaskiem łamanych żeber upadł na deski. Bo przecież samotnym nie jest się od tak. Samotność to nie kaprys, nie można sobie jej zażyczyć! Jest się samym, ponieważ raz już spróbowało się żyć z innymi ludźmi. I ten jeden raz inni nas odtrącili, a teraz boimy się zawierzyć komuś swój los, problemy i troski, nie wiedząc na siedemdziesiąt pięć procent, że nie zgniecie nas z premedytacją i nie rzuci za siebie, na pastwę bezdusznego świata. I nagle przed oczami pokonanego, w świetle lamp, huku publiczności i donośnemu zawołaniu prowadzącego, ukazała się odmienna scena. Już dawno nie widział czegoś tak przygnębiającego, nawet na obrazach, które dawniej zwykł często oglądać. Jesienny dzień, taki, jak za oknem. Deszcz, błoto. Kupki posklejanych liści, gołe krzewy, skorupy po kasztanach na podeszwie obuwia i ostatnie, brudno-rude liście na wygiętych od smutku gałęziach drzew. Zobaczył cmentarz, rzędy równych, szarych nagrobków i wydumanych pomników sterczących z ziemi. Zobaczył trumnę opadającą delikatnie w dół, w ciemność pod ziemią. Powoli padały na nią krople deszczu, rozbijając się o dębową powierzchnię. Nad wnęką w ziemi stał ksiądz i stara, przygarbiona kobieta, u której wynajmował mieszkanie. Jego pogrzeb…

Niczego nie potrafię zrobić dobrze, pomyślał zwycięzca, zmrużonymi oczami patrząc na leżącego u jego stóp boksera. Pot zalewał mu oczy, spływał po torsie i barkach. W uszach dudnił ryk tłumu. Co krzyczeli? Nie wiedział. Przez zgiełk panujący w nim samym nie potrafił już odróżnić dźwięków wokół.
-Dobij drania!- przedarło się do niego po przez wszystkie te denerwujące odgłosy. Dobić? A po co? Przecież ten biedak nie pojedzie do szpitala. Zawlecze się do domu lub skona na ulicy… Taka śmierć niezbyt przypadła mu do gustu. Urodzić się nieznanym, umrzeć zapomnianym.
Odwrócił się do publiczności, uniósł ramiona do góry i wydał najbardziej bojowy krzyk, jaki potrafił. Ludzie podskakiwali z radości. A potem ruszyli do wyjścia, wymieniając miedzy sobą uwagi i naśladując swoich faworytów. Pokonany bokser z trudem stanął na nogach i kurczowo obejmując się w pasie, powlókł się w swoją stronę. Prowadzący wsunął mu pęk mocno zużytych banknotów i szorstką dłonią poklepał do po plecach. Drugi, dwa razy większy włożył do kieszeni swojej kurtki. Bokser westchnął… Nigdy nie dostanie pasu… Nigdy żadnego medalu czy pucharu… Wynagrodzenie, które starczało mu tylko na miesiąc. Nielegalne walki w podziemiach miasta... Nie, to nie był los, który sobie wymarzył. Śnił o karierze, a jego obecny stan był gorszy niż szczura w rynsztoku. Nie widział żadnych horyzontów na przyszłość. Sława, prawdziwe pieniądze i uwielbienie w oczach widzów było tylko snem. Potrząsnął głową. Takie sny zabijają, pomyślał. A jednak kochał marzyć… Brak drogi zwrotnej był niczym łańcuch opasający jego nogi i dłonie, a ten zawód, nielegalny, zabójczy, niczym kula ciągnąca go na dno oceanu problemów.
Rzucił przelotne spojrzenie na swego przeciwnika, który z narzuconą na ramiona kurtką, pochylony, chyłkiem wymknął się z pomieszczenia. Potem ruszył swoją drogą, która znał chyba za dobrze.

Przyciskając dłoń do połamanych żeber, bokser chwiejnym krokiem sunął przez ulice. Ludzie oglądali się za nim, lecz nikt nic nie powiedział. Światła zdawały się być martwymi punktami, zlewającymi z gwiazdami. Rozmazane twarze ludzkie śmigały przed nim niczym rozpędzone strugi wody, odbijające cuda lasu. Zaciskał zęby, aby nie czuć narastającego bólu. Życie uchodziło z niego po trochu, coraz wolniej, jak z nakłutego balonu. Zatoczył się do przodu, niezdarnie szukając jakiegoś podparcia dla rąk. Gdy je znalazł, z cichym jękiem osunął się na ziemię. Przez łzy widział tylko chłostające go liście i krople padające gęsto z nieba. Rozpętała się ulewa…

Piwo, które żłopał zwycięzca miało dziwny posmak. Smak krwi… Jak zwykle, gdy cudzą krwią je opłacono. Z westchnieniem odsunął od siebie napój i podparł głowę na ramionach. Gałęzie pukały w kolorowe szybki piwiarni nie pozwalając mu zebrać myśli. Kiedyś tak nie było…
Dawno temu mieli marzenia. Błyszczącymi oczami patrzyli w świetlistą przyszłość. Dlaczego się nie udało? Nie mieli pojęcia…Jakaś siła nieczysta kazała im zmienić zdanie, zatrzymać się. Weszli na drogę niepewności i pytań bez natychmiastowej odpowiedzi. Zgubili się w swoim życiowym labiryncie. Nikt w porę nie wyciągnął ręki, nikt nie pomógł, gdy tak bardzo tego potrzebowali. Wkrótce nierozwiązywalne problemy nagromadziły się. Nie było wyjścia. Brnęli przez świat bólu i wściekłość, wrogich spojrzeń i marnej pensji, w który sami się wpakowali. Ostatnio te myśli były coraz częstsze. Czy mogli jakoś to naprawić? Czy była szansa na powrót do dawnej, utraconej codzienności? Nie, oczywiście, że nie… Nigdy nie dążyli do niczego. Powiedziano, że życie jest grą. Ale oni jeszcze nie doczekali się GAME OVER’ u. Wciąż tylko NEXT LEVEL… Aż w końcu utknęli. Bezpowrotnie.

Deszcz, niczym pejcz, siekł go po twarzy. Myśli odpłynęły z jego strugami. Otoczył go spokój. Wsunął dłonie w rękawy kurtki, aby nie dumać więcej nad tym, co stanie się za minutę, za sekundę…

Kościół. Było to ostatnie miejsce, które chciałby zobaczyć. Wysoka wieża dzwonnicy, rzeźby patrzące na niego z wyrzutem z marmurowych ścian świątyni. Wychudzona twarz Zbawiciela, korona cierniowa na jego skroni… Kiedyś lubił tu przychodzić. Odpowiedzi same nasuwał się, jakby to magiczne miejsce było utopią, do której podążają wszyscy. Gdy był dzieckiem, zabierała go tu babcia. Uczyła o życiu i miłości… Czyżby zapomniał jej słowa? Nie. Po prostu nie chciał słuchać. Nie potrafił zrozumieć. Czy to także mógłby naprawić? Odwiedzić grób babci? Znaleźć sobie stałe zatrudnienie? Nie uciekać każdego dnia przed policją, nie chować się po kątach? Czuć się wolnym tak, jak chciał…? Nie myśleć o śmierci? Nie przeżywać jej wcześniej, niż jest to konieczne? Dlaczego nie? Czemu dotąd nie zaoszczędził pieniędzy, dlaczego nie znalazł sobie żony? Nie, chciał żyć jak inni… Więc dlaczego? Wsunął dłoń we włosy. To proste: nigdy nie znalazł czegoś bardziej interesującego niż boks, a żadna kobieta nie chciała go dotąd pokochać…

Odpływał z deszczem. Ciemność zamykała się nad nim. Przegrał nie tylko walkę. Przegrał swoje życie. Przegrał walkę o swoją duszę…

-Pomocy!- czyjś krzyk odbił się od ścian świątyni. Odwrócił głowę. Biegł do niego nastolatek. Strasznie blady, prawie siny. Długie, czarne włosy, posklejane od deszczu, sterczały spod skarpetkowatej czapki. Mógł mieć szesnaście, siedemnaście lat. Na oko zwycięscy pochodził z biednej rodziny, o czym mogły świadczyć mocno wytarte dżinsy i zszarzała kurtka. Podbiegł do boksera i szarpnął go za ramię. Mężczyzna podniósł się, a nastolatek odskoczył, widząc z jak wielkim ratownikiem ma do czynienia. Drżącym palcem wskazał na zewnątrz. Razem ruszyli przez środek kościoła, a ich kroki odbijały się echem. Katem oka dostrzegł, jak młodzian zagryza wargi i zaciska dłonie w pieści. Był wyjątkowo smukły jak na swój wiek. On też kiedyś taki był…
W strugach deszczu, opierając się o filary podtrzymujące zadaszenie, stałą dziewczyna. Chłopak stanął przy niej, a potem z nadzieją spojrzał na boksera.
-Ma białaczkę promielocytową…- wyjaśnił miedzy wdechem, a wydechem. Dziewczyna pokręciła głową, drobne krople uderzyły go w twarz.
-Już wszystko dobrze.- szepnęła cichutko, unosząc lśniące oczy na przyjaciela. Potem niepewnie spojrzała na boksera i cofnęła się w mrok.
-Natychmiast przeproś tego pana!- warknęła na chłopaka.
-Czuła się źle… Czy mógłby pan zadzwonić po karetkę? Rzadko ma ataki, ale jej matka była by bardzo zła, gdyby się dowiedziała, że zignorowaliśmy ten…
Uważnie przyjrzał się dziewczynie. Była wychudzona, włosy zdawały się być matowe… Ale może to tylko to światło.
-Bardzo pana przepraszam!- dziewczyna odepchnęła nastolatka na bok. –Zawsze tak panikuje, gdy zasłabnę…
Bez słowa sięgnął do kieszeni i podał jej banknot. Patrzyła na niego szerokimi ze zdumienia oczami.
-Złapcie taksówkę i zmykajcie do domu…- powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Kiwnęli głową. Posłyszał jeszcze nieśmiałe: dziękuję, i zobaczył, jak chłopak ciągnie swoją koleżankę ku ulicy. Dziewczyna jeszcze raz zwróciła ku niemu twarz, a potem oboje zniknęli w taksówce.

Stał w mroku. Ziemia osunęła się pod nim, a głowa niezdarnie opadła na ramiona.

Nie mógł zapomnieć dwójki młodych. Nieśli ze sobą smutek, ale i nadzieję. On nigdy jej nie miał, nigdy nie potrafił dbać o drugą istotę. A może nie chciał? Przy ulicy postawiono mały ołtarzyk. Figura Matki boskiej spoglądała niewidzącymi oczami na przejeżdżające samochody, a wyciągnięte dłonie zdawały się przygarniać żebraków i pijaków błądzących wśród cienia i światła. Znicze ustawione u stóp rzeźby rzucały niezwykłe refleksy na bladą twarz. Patrzył w nią zafascynowany. Gipsowe wargi zdawały się wyginać w figlarnym uśmiechu, gdy pomarańczowe blaski śmigały po policzkach i błękitno- białej szacie. Potem zobaczył coś innego… Jakiś cień, ruch obok swojej nogi. Nachylił się. Kot? Pies? Do głowy by mu nie przyszło, że wielki bokser może zwinąć się w tak maleńką kulkę. A jednak… Znów poczuł uścisk w żołądku. Odgłosy nocy ucichły i nawet ptaki przestały śpiewać. Wszystkie światła z ulicy, blask lamp w oknach i pasma jasności płynące z latarni, wszystko to skupiło się wokół drżącej postaci w cieniu figury.
Na chwile znów zobaczył parę nastolatków. Teraz już dorosłych. Trzymających się za dłonie, na ławce, w cieniu kasztanowca, w parku. Złote włosy dziewczyny opadały jej na ramiona. Czytała jakąś książkę, błyszczące oczy co chwilę unosiły się na jej towarzysza. Trzymaną w ręku różą muskał alabastrową skórę swej kochanki, szepcząc jej coś na ucho. A jednak była nadzieja. Świetlista, dobra nadzieja, której od tylu lat mu brakowało…
Bez zastanowienia sięgnął po telefon i wykręcił numer na pogotowie. Potem, oczekując przyjazdu karetki, zdjął kurtkę i nakrył ją boksera.

Słyszano, że w tym mieście już nie organizuje się nielegalnych walk. Natomiast jest wiele klubów sportowych. Poziom przestępczości także zmalał, bo dzieciaki nie spędzają czasu na ulicach. Jakiś stary człowiek widział bójkę, gdy wybito szybę w sklepie. Następnego dnia ktoś zostawił kopertę z pieniędzmi na ladzie tegoż to sklepu. Inny stary pan, przechadzając się po parku z żoną i z wnukami dostrzegł dziewczynę o spokojnej, bladej twarzy i złotych, lśniących włosach. Obok niej siedział młody człowiek, patrząc z uwielbieniem na wybrankę swego serca, łaskocząc ją trzymaną w dłoni różą i szepcząc miłosne wyznania, na które ona odpowiadała lekkim, nieśmiałym uśmiechem Podobno, gdy patrzyła na niego jej oczy błyszczały nadzieją, a nawet, kiedy w ich życiu działo się źle, ta sama złotowłosa dziewczyna uśmiechała się raźnie. Podobno pewien bokser zdobył światowa sławę, lecz zrezygnował z kariery dla drobnego sklepiku z antykami, który otworzył przy kościele w centrum miasta. Ponoć ktoś inny założył fundację pomagającą osobą chorym na białaczkę. Co było prawdą, nie wiadomo…

Bokser pomógł zapakować swego rywala do karetki. Łzy i deszcz zalewały mu oczy. Westchnął. Teraz dopiero miał czyste sumienie. Po raz pierwszy zagrał fair i to sprawiło mu radość. To zmieniło jego życie, tak jak ta sama radość zmienia je od tysięcy lat .

Opublikowano

technikalia:
Nigdy nie dostanie pasu - pasa
Brnęli przez świat bólu i wściekłość - wściekłości
Odpowiedzi same nasuwał się - nasuwała
Na oko zwycięscy pochodził z biednej rodziny - zwycięzcy
W strugach deszczu, opierając się o filary podtrzymujące zadaszenie, stałą dziewczyna. - stała
wyjaśnił miedzy wdechem, a wydechem. -między
Kiwnęli głową - głowami albo przytaknęli.
Na chwile znów zobaczył parę nastolatków. - a może - za chwilę
a które ona odpowiadała lekkim, nieśmiałym uśmiechem. Podobno, - kropka


Całkiem przywoity debiut. Szkoda, że jak na razie przeszedł bez echa.
Tekst obficie nasączony jest przemyśleniami, warstwa opisowa na dobrym poziomie.
I zakończenie pełne nadziei również buduje. Kilka literówek do poprawienia. Trzymam kciuki i będę czytał Twoje następne teksty. Zapraszam tez do komentowania.
konrad

  • 4 tygodnie później...
Opublikowano

No, no, ktoś tu pokazal talent. dobrze opowiedziana , pokrzepiająca historia. naprawdę nie znalazłem nic, do czego mógłbym się przyczepić. historia nieprzegadana,co prawda trochę ocierająca się o kicz, ale kicz w niewielkiej ilości ma swój urok, więc jest OK.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...