Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Nuria Igła

Użytkownicy
  • Postów

    22
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Nuria Igła

  1. Nie możesz zwyczajnie napisać, że Ci się nie podoba?
  2. „Szybciej, szybciej. Gaz do dechy, Andre! Gaz do dechy!” Wyjechała z poślizgiem za zakrętu, wymijając dwa pierwsze ścigacze. Ich kierowcy posłali za nią potok przekleństw. Może coś jeszcze, bo mocno szarpnęło za tylni zderzak, a znad blachy uniosła się wątła nić dymu. -Pocałujcie mnie, frajerzy!- krzyknęła, nie zmniejszając nacisku nogi na gazie. Meta była tuż tuż. Kolorowy tłum wiwatował, zbierano już dziesięć tysięcy patoli, które z chęcią właduje w nowy silnik… Pojazd strażników pojawił się niespodziewanie na drodze z takim rumorem i hukiem, że nie było osoby, która nie zatkała sobie uszu. Z głośnika dobiegł głos stróża, który uprzejmie poprosił o zachowanie spokoju i wyciagnięcie dokumentów. Jak jeden mąż, ciżba złożona z istot wszelkiego pochodzenia umknęła we wszystkie strony, niezbyt skutecznie unikając czających się zewsząd strażników. Andre szarpnięciem poderwała maszynę, przeleciała nad dachem pojazdu strażników. Zahaczyła syrenę podwoziem kapsuły, poleciał deszcz iskier. Nie zwolniła. Świat wciąż wydawał się kolorową, rozmazaną plamą, pełną ruchów i dźwięków. Do momentu… Coś z trzaskiem opadło na tył ścigacza. Odwróciła głowę, aby spojrzeć wprost na małą, zaciśniętą piąstkę. „To nic” pomyślał, kiedy ręka nieubłaganie zbliżała się do jej nosa. Poleciała do tyłu, uderzyła plecami w ster, przed oczami zatańczyły kolory wszystkich konsoli kokpitu. Automatycznie sięgnęła ręką do ust. Na zszarzałym materiale rękawicy zobaczyła czerwoną smugę. -Kurwa- mruknęła, kiedy drobna sylwetka gramoliła się obok. „To mój ścigacz” pomyślała, szukając za plecami steru. „Nie pozwolę, żeby dotykało go jakieś gówno z Ekumeny!” Skręciła gwałtownie, modląc się w duchu, żeby nie trafić w barierkę lub skałę. Postać kurczowo uchwyciła się fotela, zamachała nogami w powietrzu. -Ha!- zawołała dziewczyna, odwracając się i ujmując pewnie ster. –Tego się nie spodziewałeś, co? Skupiła się na prowadzeniu, zwiększając prędkość maksymalnie, chociaż kontrolki piskliwie oznajmiły krytyczny poziom paliwa i nafty w bakach. Swąd spalin i błękitny strumień energii płynący z turbin silnika był jednak równy, a drobne płatki sadzy wirowały wokół głowy Andre, pozostawiając na policzkach ciemne smugi. -Zobaczymy, na co cię stać, stateczku!- W tym samym momencie coś opadło na jej szyję, zacisnęło się gwałtownie i pociągnęło ją w górę. Ostatkiem sił zahaczyła stopami o ster, unikając tym samym zsunięcia z nierównej blachy pokrywającej statek. Strażnik miał mniej szczęścia. Zawisł pomiędzy maszyną, a pędzącą w niewiarygodnym tempie ziemią, z ogniem silników po obu stronach, nogami sparaliżowanymi przez strumień elektromagnetycznego złącza napędu. Jedynym ratunkiem okazała się szyja Andre. -Puszczaj…!- wysyczała dziewczyna, zaciskając obie dłonie na ramieniu i usilnie starając się pozbyć niewygodnego ciężaru. Traciła już dech, a przed oczami zaczęły pokazywać się czerwone plamki. „Więc właśnie tak umierający trzyma się życia” pomyślała mgliście, bo druga dłoń strażnika starała zaczepić się o jaką kolwiek część jej ciała, aby nie spaść ze ścigacza. Tracąc świadomość ostatkiem woli szarpnęła za ster. Pojazd przechylił się w dół, trąc lewym silnikiem po nierównej, kamienistej powierzchni toru. Strażnik kwiknął, desperacko wczepiając palce pod pachę Andre. Nie widziała, jak połączenia lewego silnika pękają, a płonąca część uderza w wiszące na krawędzi nogi. Strażnik wrzasnął przeraźliwie, kiedy silnik oderwał kończyny, rozluźnił uchwyt. Dziób kapsuły uderzył w ścianę kanionu, dwa bezwładne ciała zostały rzucone na skały. Andre zwaliła się bezwładnie na pył i żwir, bez protestów przyjmując słodką, zimną ciemność. *** Światełko kołysało się miarowo. Po chwili zakrył ją jakiś zimny, nieprzyjemny cień. Kiedy mrok zniknął, promyk odszedł razem z nim. Andre żałowała tego blasku. Żałowała, że musi się obudzić. Natychmiast zaczął dokuczać jej ból głowy, strzykanie w kręgosłupie, metaliczny smak w otwartych ustach. Było jej zimno, pełny pęcherz boleśnie dawał o sobie znać. Jarzeniówka nad jej głową mrugała złośliwie, wydając przy tym cichy, elektryczny pomruk. Naprzeciwko siedział jakiś ćpun o wielkich, szklistych oczach i śladach po igłach na chudych, żylastych ramionach. Kołysał się leciutko w przód i w tył, a z otwartych ust zwisała mu strużka śliny. Nadgarstki mężczyzny skuwały kajdanki, połączone z obrożą na szyi, utrzymując go jednocześnie w jednej, zgarbionej pozycji. Drugi komplet kajdanek przytrzymywał jego stopy przy wąziutkiej ławeczce i łączył się z więzami sąsiada. Dookoła śmierdziało uryną i potem. Delikatne szturchnięcie w ramię kazało jej odwrócić głowę. -Cii!- Nakazał jej głos, kiedy prawie krzyknęła z bólu, za mocno przekręcając szyję. –Bo przyjdą… Niech nie przychodzą. Klonerka odwróciła w jej stronę wielkie, czarne, oczy, uśmiechnęła się słabo. Andre drgnęła, zdając sobie sprawę, że mimo swojego niemałego wzrostu, kobieta patrzy na nią z góry. Rdzenna mieszkanka małej planety Kamino zgięła metrową szyję na tyle, na ile pozwalała to opasającą ją obroża. -Chcesz?- Wyciągnęła w stronę dziewczyny dyskretnie dłoń. Między dwoma długimi, zielonkawymi palcami tkwił kawałek drucika. Kiedy jednak Andre sięgnęła po przedmiot, gwałtownie zamknęła dłoń. -A! Nic za darmo! Andre zesztywniała, patrząc w czarne, skośne oczy. -Nie słuchaj jej!- Dobiegł ją z boku szept. Odwróciła się do drugiej sąsiadki. Zaskoczył ją widok włochatej hrrubianki. Kocica uśmiechnęła się, zastrzygła szpiczastymi uszami, które wystawały z burzy gęstych, ciemnych włosów. -Nie słuchaj jej- powtórzyła, a jej żółte oczy zatańczyły. –Próbuje nabrać każdego. To tylko jakaś spinka czy coś. Złamie się, jak tylko spróbujesz go zgiąć. Andre patrzyła zafascynowana na dziewczynę, która uśmiechała się coraz szerzej, ukazując długie, białe zęby i koniec różowego języka. -Jestem Grywe Khar Terru. Ale możesz mi mówić Gry. -Andre- przedstawiła się nieśmiało. Po chwili wahania zapytała: -Czy to statek Ekumeny? Długie wąsy otaczające płaski nos Gry zadrgały. -Taaak- powiedziała, próbując się przeciągnąć. Jak wszyscy hrrubańczycy była wysoka, pod miękkim, krótkim futrem poruszały się mocne, wyćwiczone mięśnie wojowniczki. Jej ramiona, jak na ludzkie standardy, były mocno wysunięte do przodu i jakby skulone, co świadczyło o przystosowaniu tego gatunku do poruszania się także na czworaka. Andre nie musiała widzieć jej na stojąco. Kocica miała wysunięte do przodu kolana i, jak z doświadczenia sadziła dziewczyna, od miednicy w dół mocno pochylała się do przodu. -Wiozą nas do Doliny Niklowej- widząc zdumione spojrzenie Andre, dodała: -Wpadłaś pierwszy raz, co? Co to było? Narkotyki? Nielegalny handel?- Skinęła w stronę obrażonej klonerki. –Ta dorabiała części na wymianę. -Części na wymianę?- powtórzyła dziewczyna, czując, że znów zaczyna zapadać w sen. -No wiesz, robią klona, kroją go i dają ci, na przykład, szpik, zgodny z twoim, który przedłuży egzystencje o jakieś dziesięć, piętnaście lat. Andre pobladła, jednocześnie mocniej przysuwając się do ciepłego, włochatego uda Gry. -Ścigałam się- wymamrotała, próbując sobie przypomnieć, co się stało po tym, jak strażnik omal jej nie udusił. Odruchowo sięgnęła dłonią ku szyi, ale kajdanki uniemożliwiły ten ruch. -Ja rabowałam porty.- Błysnęła kłami, aż dziewczynę przeszedł nieprzyjemny dreszcz. –Ale dobra passa minęła, jak widać.- Skinęła w stronę narkomana siedzącego przed Andre. –Ten zasiekał strażników. W dolinie wsadzą go do kopalni i nigdy nie zobaczy słońca.- Pod warstwą futra mina wyraźnie jej zrzedła. –My pewnie też nie… Obraz rozmazał się całkowicie. Andre usnęła, otoczona kojącą miękkością ciemności. *** -Pobudka!- Dziewczyna, gwałtownie szarpnięta za ramię, uniosła oczy. Gry kiwnęła głową w przeciwnym kierunku, wskazując na kilkunastu strażników, którzy szybko zbliżali się w ich stronę. Każdy ubrany był w ciężki, granatowy skafander. Na wysokości serc widniała złota podobizna ptaka roka, szlachetnego stworzenia, występującego w mitologii wielu światów. Symbol Ekumena obrała za swój emblemat jakieś pięć, sześć lat temu. Andre marzyła, żeby organizacja przeszła do legend tak, jak rok. -Co się dzieje?- spytała szeptem hrrubiankę, kiedy jeden ze strażników przeszedł obok nich. -Wysiadka- mruknęła Gry. Niespodziewanie łańcuchy zostały poderwane- pierwsza osoba wstała, pociągając cały rząd do góry. Andre mimowolnie jęknęła. Po wielu godzinach w jednej pozycji ledwo trzymała się na nogach. Ruszyli na znak strażnika, drobiąc, bowiem łańcuchy nie pozwalały na nic innego. Luk statku rozsunął się ze zgrzytem i więźniów poraziło białe, słoneczne światło, tak inne w porównaniu z miganiem jarzeniówek. Wyszli na wydeptany plac, na którym czekał kolejny oddział „niebieściuchów”. Andre dopiero teraz mogła zobaczyć, jak wiele osób przewoził statek. Zdołała nawet odwrócić szyję na tyle, żeby przyjrzeć się maszynie. Był to przestarzały model handlowego transportowca, przerobiony tak, żeby można było zapakować do niego ludzi. „No tak” pomyślała, krocząc za chudymi plecami klonerki „Ekumena jak zwykle oszczędza”. Nie, żeby nie słyszała o Dolinie Niklowej. Między pilotami nie krążyła o niej jakaś szczególnie ciekawa opowieść, a te, które znała, okazały się mocno przesadzone. Andre, wychowana na górzystym Malaster, przeżyła rozczarowanie. Nie było doliny, ale wielka, pomarańczowa dziura w samym środku porośniętej twardą trawą równiny, otoczona wysoką siatką i kopułą mieniącego się błękitnie pola siłowego. Z oddali dostrzegła szyby kopalniane, kilkanaście ciemnych baraków, pewnie o wiele lepiej zabezpieczonych niż teren Doliny. Ze skały wyrastał srebrny budynek stróżówki i kilka mniejszych wokół niego, zajmowanych pewnie przez niebieściuchów. Przed więźniami nie otworzono żadnej bramy, jedynie rzędami wepchnięto ich do sporej windy towarowej o otwartej kapsule, która zakołysała się i drżąc ruszyła w dół. Andre, korzystając z chwili, liczyła budynki i starała się jak najlepiej zapamiętać ich położenie. Nie miała zamiaru zostać tu długo. -Wysiadać!- Wypchnięci z windy, zatoczyli się. Ktoś się przewrócił, pociągając za sobą innych. Strażnik o obwisłych policzkach spokojnie czekał, aż wszyscy się podniosą, starając się zachować resztkę godności. -Baraki kobiet na prawo, mężczyzn na lewo. Zobaczę któregoś po nieodpowiedniej stronie, a może zapomnieć, że jest jeszcze jakiś świat poza Doliną!- przerwał, przesunął pogardliwym wzrokiem po tłumie. –Dla was, szelmy, jest tylko tu i teraz! Kolejne chwile były jak sen. Lub raczej koszmar, bo Andre wciąż wbijała paznokcie w przedramię, usiłując się obudzić. Grupa została rozdzielona na górników, mechaników i kucharzy. -Ci to się mają dobrze- mruknęła do Gry, kiedy obie wysłano do maszynowni. -Kto? -Kucharze. Przynajmniej się nie umęczą… I pewnie mają większą porcję jedzenia.- Na te słowa z brzucha dziewczyny wydobyło się ciche burczenie, niczym pomruk aprobaty. Kocica spojrzała na nią niepewnie. Później jej wzrok przeniosło się na budynek jadalni, z którego dachu wyrastały trzy kominy. -Pewnie widzą, co wpada do garnka- mruknęła, stawiając długie, sprężyste kroki. –Chociaż ja mając taką wiedzę straciłabym już apetyt. -Przecież musimy coś jeść- zaprotestowała cicho Andre. Zamilkły, wchodząc wraz z innymi „szczęśliwymi wybrańcami” do maszynowni. „Jak w domu” pomyślała natychmiast dziewczyna, zagłębiając się w ciepły, ciemny labirynt rur i przewodów. Po obu stronach poruszały się jakieś turbiny, usmolone twarze więźniów dodających węgiel do ogromny pieców odwróciły się w ich stronę. Błysnęły białe zęby, kiedy Gry przeszła obok, a za nią poruszał się zmysłowo długi, miękki ogon. Andre śledziła ten mały drobiazg, zastanawiając się, ile by mogła zdziałać z takim dodatkiem. Grupie wyszedł naprzeciw główny mechanik, natychmiast rozdzielając pracę. -Czy zna się ktoś na mechanice?- warknął, bo większość robotników, jacy mu się trafiali, zwyczajnie nie miała siły, żeby pracować w kopalni lub charakteru, aby pomagać w kuchni. Tym większe było jego zdumienie, gdy wśród tłumu pomrukujących ktoś uniósł rękę. -Ja się znam!- Usłyszał. -Nazwisko? -Andre… Przez chwilę przeglądał dokumenty. Druga para rąk spoczywała oparta na biodrach. -Pani X- uśmiechnął się, kiedy dziewczyna przedarła się do przodu. Byłą dość wysoka, wydawała się silna. -Dobra! Wy tam, do kotłów! Wy do młotów. Pani X za mną.- Kątem oka dostrzegł, jak dziewczyna puszcza perskie oko do zgnębionej hrrubianki. Czując podstęp, zatrzymał dziewczynę w przedsionku, przed schodami prowadzącymi do sterowni. Pociągnął łyk z menażki zapiętej przy szerokim pasie i zwrócił się do nowej. Co prawda była pilotem, ale to o niczym nie świadczyło. -Jedno pytanie, panienko.- Nachylił się nad nią. –Jaki silnik pasuje do Nubianu 460? 26 czy 2? Widział, jak jej brwi unoszą się do góry. Z radością oczekiwał złej odpowiedzi, niecelnego strzału. -Żaden- powiedziała, nie mrugając nawet powieką. –Silnik z butelki z perłowym tokajem?- Stuknęła paznokciem w menażkę. Mechanik stał przez chwilę zaskoczony. Potem roześmiał się tak głośno, że wielu odwróciło się w ich stronę. -Może będzie z ciebie jakiś pożytek.- Błysnął drobnymi zębami. –Znasz się na czymś konkretnym? -Na ścigaczach- powiedziała szybko i natychmiast umilkła. Zauważył zmieszanie na jej twarzy. -Dobra, dobra… Od dzisiaj mów mi Her Majster Zoren. Zajmiesz się montażem. Później- mrugnął do niej – kiedy już zobaczę, co z ciebie za mechanik, może załatwię ci posadkę w warsztacie. Skinęła ostrożnie głową, pewna, że będzie od niej chciał czegoś w zamian za tą obietnicę. Odprawił ją machnięciem dwóch prawych dłoni. „Tyle tu dzieciaków” pomyślał, odprowadzając ją wzrokiem. „Niedługo będą przywozić niemowlęta, albo baby w ciąży!” *** -Nienawidzę tego miejsca- warknęła Gry, wyciągając się na swoim sienniku i wylizując ciało. Andre odwróciła się do niej plecami. Mogła znieść wszystko. Kłaki sierści na ubraniu, włosy w zupie, ciepło ciała kocicy w duszne noce. Jednakże patrzenie, jak ktoś liże sobie… Nie, wolała nawet o tym nie myśleć! -Umrzemy tutaj!- zamruczała hrrubianka, wypluwając kłąb sierści. Andre uniosła oczy znad swojej pracy. Kilka tygodni temu faktycznie pierwszą rzeczą, którą chciała zrobić, to uciec. Ale teraz? Co prawda karmili marnie i wciąż tym samym, ale praca z Zorenem miała ten plus, ze zajmowała cały dzień, a Andre dostawało się co nieco z szefowskiego talerza. -Ja nie ucieknę- odpowiedziała cicho. Rozmawiały już o tym. Praca Gry byłą na pewno cięższa niż jej. Kocica musiała dodawać bez pomocy łopaty bryły węgla do ogromnych piec zasilających turbiny. Te zaś były odpowiedzialne za ciepło, paliwo i wodę w całej Dolinie. Zasilały także specjalny obszar do topienia wydobywanych minerałów lub przeróbki starych części na nowe. Praca była ciężka, ale można było przecież trafić do kopalni. Jak Andre szybko się przekonała, grupy zjeżdżające w szybach nigdy już nie wyjeżdżały na zewnątrz, chyba, że w drewnianych trumnach. -Mam osmalone całe futro- poskarżyła się Gry, patrząc złowrogo na dziewczynę. Rozdrażniona Andre jak zwykle straciła kontrolę nad własnym językiem: -Trzeba było nie rabować portów! Obie zastygły w bezruchu, a słowa wisiały nad nimi niczym burza. -Ach tak?- Głos Gry zmienił się w złowrogi syk. „Trzepnie mnie” pomyślała natychmiast Andre, nieświadomie kuląc ramiona. „Zaraz rozpłata mnie tymi swoimi pazurami.” Gry poderwała się gwałtownie, pod skąpą tuniką dziewczyna zobaczyła najeżone włosy. -Co możesz o tym wiedzieć, pilocie od siedmiu boleści?- Teraz wstała także Andre. Co jak co, ale jej umiejętności nie powinno się poddawać wątpliwością. -Idź do swojego Her majstra, skręcaj te swoje rurki i śrubki!- Kocica mocno kopnęła pozostawiony przez dziewczynę przedmiot. Andre rzuciła się w stronę małego silniczka. -Zwar…Zwariowałaś?!- zawołała, przytulając do piersi urządzenie. –To silnik maszyny rolniczej! Za rok mogę z tego zrobić prawdziwy ścigacz albo… -Albo wrzucę ci to do trumny!- prychnęła pogardliwie Gry. –Nie chce tutaj gnić aż tak długo! Andre zastygła na chwilę w bezruchu. Potem wróciła na swój siennik. Chwyciła za ukryty pod jaśkiem złamany śrubokręt i zaczęła z pasją grzebać przy turbinie silniczka.
  3. Czy uważasz, że to początek jakiegoś romansidła? Pozdro ;)
  4. W korytarzu odbijało się echo wielu kroków. Ktoś biegł, ktoś krzyczał. Zewsząd dochodził odgłos strzałów, urywki wydawanych rozkazów. Zza rogu wynurzyło się kilkanaście pobrzękujących stalą sylwetek, które pognały w ślad za grupa uciekinierów. Ukryta w cieniu postać odprowadziła ich spojrzeniem, odetchnęła z ulgą. Przez chwilę nasłuchiwała, potem wychyliła się ze swej kryjówki. Odde Maniee zobaczył dziewczynę już po chwili, kiedy ostrożnie wysunęła się i obejrzała. „Ależ ona chuda” pomyślał, sięgając po paralizator przy pasie. Niewątpliwie była jedną z dilerów. Nosiła obcisły, kolorowy kaftan, mocno przerobiony, bo odsłaniał całkowicie nędzne kształty. Odde mógł policzyć wszystkie żebra, rysujące się wyraźnie na żółtym materiale. Ruszył powoli bojąc się, że grubą podeszwą nadepnie na kawałek wszechobecnego szkła i zdradzi swoją obecność. Wyciągnął rękę, nastawiając jednocześnie broń. Siedziała w kucki, w każdej chwili gotowa się poderwać i uciec. Wystarczył jeden celny cios, jedno uderzenie fali elektrycznej, a będzie ją miał… Zza rogu wybiegł jakiś zabłąkany strażnik, który w ferworze walki zgubił swoją grupę. Trudno było nie zauważyć dziewczyny siedzącej na opustoszałej drodze. Wzrok mężczyzny przyciągnął szczególnie kusy strój, tak jarzeniowy, że strażnik otworzył usta ze zdumienia. Jak można było przegapić kogoś takiego? W mroku przejść i korytarzy jej ciało świeciło jak neon. -Stój w imieniu prawa!- Szybkim ruchem naładował miotacz i wycelował w chudą pierś. Nawet nie drgnęła, fiołkowe oczy wwiercały swe spojrzenie w wylot broni, oczekując huku wystrzału. Zaraz potem zniknęła… Maniee przeklinał w myślach swoją głupotę. Może stracić stołek, spędzić resztę życia za biurkiem lub patrolując takie właśnie mroczne dzielnice. Wciągnięta pod tarczę dziewczyna szarpała się i wiła jak szczupak. Trzymał mocno, starając się nie uderzyć w nią energią z paralizatora i jednocześnie odprowadzić strażnika spojrzeniem. Ten ostatni zbliżył się osłupiały do miejsca, gdzie siedziała dziewczyna, obmacał je starannie, szukając jakiegoś przejścia, albo pola. Kiedy nic nie znalazł po prostu się oddalił. Odde przypuszczał, że nie wspomni o zniknięciu narkomanki w codziennym raporcie… Oderwał wzrok od potężnej sylwetki strażnika. Dziewczyna wbiła zęby w skórę ponad przegubem, w miejscu, gdzie nie chroniła go ani rękawica, ani twarda powłoka munduru. Odepchnął ją gwałtownie, uderzyła plecami o mur. W fiołkowych oczach igrały ogniki złości i nienawiści. -Co trzeba obiecać kobiecie, żeby mogła się tak stoczyć- powiedział cicho, odgarniając kolorowe kosmyki z szyi dziewczyny i usiłując założyć na nią obrożę. Niespodziewanie znalazła się bardzo blisko niego, pociągnięte karminem wargi poruszały się tuż przy jego ustach. -Zrobię wszystko… Wszystko, co chcesz… Tylko nie obroża… Oblizała usta. W oczach kręciły się łzy desperacji. Zaklął cicho. Tylko tego mu brakowało. Dłoń dziewczyny powędrowała w dół, bezbłędnie odnajdując swój cel, zacisnęła się. Odepchnął ją mocno. -Błagam... Nie chcę tam wracać…- Skuliła ramiona, kiedy znów do niej podszedł, próbując zapiąć metalowy splot pod jej podbródkiem. –Tam jest jeszcze gorzej… Nie chcę… Zamarł w półruchu, rozdarty między litością, a obowiązkiem. -Niech to szlak!- warknął, chowając obrożę za pasem. Fiołkowe oczy spojrzały na niego z wdzięcznością. I nadzieją. -Dziękuję…- szepnęła, a lekki uśmiech zmienił oblicze wychudzonej, umalowanej twarzy. -Nie dziękuj- odparł szorstko, sprawdzając, czy tarcza wciąż kryje ich przed niechcianym wzrokiem. –Jak ci na imię? -Picave. Odruchowo parsknął śmiechem. Nie mogła wymyślić czegoś innego? -A naprawdę? Przełknęła głośno ślinę. Czekał, zastanawiając się, co zrobi z zagłodzoną, uzależnioną od prochów dziewczyną. Może wystawi na balkon? -Pill Cave… *** Czerwony promień czytnika zapiszczał cicho, światło momentalnie zmieniło się na zielone. Spiżowe drzwi uniosły się ku górze, odsłaniając długi, biały korytarz, w którym kolejno zapalały się światła. Odde odsunął się, robiąc miejsce dziewczynie. Ukłonił się teatralnie, wskazując ręką tunel. Stała, kurczowo zaciskając dłonie na spódniczce mini, aż zbielały jej kostki. -No, śmiało- mężczyzna popchnął ją leciutko do przodu. –Nie trzymam tu trupów poprzednich żon. Omiotła go pewnym zaniepokojenia spojrzeniem, po czym nieśmiało postąpiła do przodu. -To nie pałac, ale da się żyć.- Maniee poczuwał się do prowadzenia dialogu z dziewczyną. Jej skrępowanie było naturalne, prosto z ulicy znalazła się w istnym raju. W dodatku z bieżącą wodą i bezpłatną kablówką. - Idzie na to znaczna połowa mojej pensji. Za to umyjesz się, przebierzesz… Łypnęła na niego spode łba, kiedy podprowadził ją do jednych drzwi i znów przyłożył dłoń do czytnika. –Budynek jest podziurawiony jak żółty ser. Większość mieszkań stoi przez cały rok pusta, kiedy ich mieszkańcy wykonują misje Ekumeny… Drzwi znów się uniosły. Nim płyta schowała się w metalowych odrzwiach, wszedł do środka, a dziewczyna postąpiła niepewnie do przodu. -Witaj w moim królestwie.- Uśmiechnął się, rzucając kurtkę na obrotowy fotel. Pomieszczenie było dwupoziomowe. U góry, tuż przy drzwiach, znajdował się maleńki salonik, z ogromnym plazmowym ekranem zajmującym całą ścianę. Trzy pokryte białą płytą stopnie zaprowadziły Pill do mocno zagraconej kuchni. -Tam jest łazienka, tam jedna sypialnia, tam druga… -Rozglądała się ciekawie, kiedy Odde wskazywał na poszczególne drzwi. –Umyj się… W szafie, o tam, znajdziesz jakieś ubrania. Skinęła głową. Mężczyzna zrzucił wysokie buty, przeszedł na bosaka po kafelkach i zakrzątnął się przy blacie kuchni. Wystarczył jeden ruch, aby porozstawiane tam naczynia z brzękiem dołączyły do tych wypełniających zlew. Maniee otworzył lodówkę, ściągniętą twarz skąpała się w niebieskim świetle. Pill ostrożnie ruszyła w stronę łazienki, obserwując wszystko wielkimi ze zdumienia oczami. -Są paluszki krabowe!- zawołał radośnie Odde, przetrząsając pustą lodówkę. Wyciągnął także dwie puszki słodkiego, malinowego piwa. Tego miał pod dostatkiem… Wygrzebał klejącą buteleczkę z olejem, niedomytą patelnię i pudełko czekoladek na których utworzył się siwy nalot. „Pewnie jadała gorzej” pomyślał, niosąc specjały na blat. Niespodziewanie drgnął, zaniepokojony. Od chwili, gdy dziewczyna zniknęła w drzwiach łazienki nie słyszał, żeby włączyła wodę. Rury powinny drżeć, powinien dosłyszeć ogłuszający szum, chlupotanie. W mieszkaniu zrobiło się niespodziewanie cicho… Zdjęty nagłym strachem skoczył ku łazience. A może jakoś się wymknęła, wystrychnęła go na dudka? „Chyba, że umie przechodzi przez beton” pomyślał zgryźliwie, ale i tak nie opuściło go przerażenie. Powinien bardziej uważać. Co sobie myślał? To tak jakby trzymać walpurskiego tygrysa w łóżku… -Cymbał…! Cymbał!- mruczał pod nosem, przekraczając próg łazienki. Ku jego zaskoczeniu i niespodziewanej uldze stała tam. A może to nie była ona? Dziewczyna, którą zobaczył, była łysa. I naga. U bosych stóp układały się kolorowe kosmyki. Skóra zdawała się opinać czaszkę, kości policzkowe wyraźnie rysowały się tuż obok drobnych, drżących warg. Łzy rozmyły tusz i kolorowe cienie. Jej ciałem targały gwałtowne spazmy szlochu, kiedy próbowała ukryć nagość dłońmi. Maniee nie patrzył jednak na chude, mizerne ciało. Bystre, piwne oczy mężczyzny wwiercały swe spojrzenie w twarz młodej kobiety i tatuaż powyżej ucha. Odruchowo sięgnął po ręcznik i podał go jej. Wydmuchała nos w miękkie frotte, później owinęła się nim w tali. Ruszył ostrożnie w jej stronę, omijając porzucone ubrania i kupkę włosów. W szklanej umywalce znajdowała się jego elektryczna brzytwa, wciąż pulsująca miarowo wśród wielobarwnych kosmyków i kropel krwi. „Skaleczyła się” pomyślał, unosząc na nią oczy. „Przestraszyła…” Ujął brzytwę w dwa palce i zbliżył się do dziewczyny. Przywarła plecami do ściany, zsunęła się po zimnej, gładkiej powierzchni. Zobaczył miejsce nacięcia, tuż obok tatuażu. Skuliła się jeszcze bardziej, dobrze wiedząc, co przyciąga uwagę Odde. -Trzeba poprawić- szepnął, przysiadając przy niej i przysuwając zimne ostrze do ośmioramiennej gwiazdy, w której wnętrzu wiła się czarna żmija. *** Odde obudził się gwałtownie. Przez chwilę wsłuchiwał się w odgłosy nocy. Dźwięk, który wyrwał go z krainy snów powtórzył się. I znowu. Nie musiał zgadywać, co to jest. Zerwał się z posłania i, przeklinając zacięty suwak w spodniach, ruszył biegiem do pokoju obok. Pill kuliła się na łóżku wśród skotłowanej kołdry i prześcieradła. Automatycznie sięgnął do włącznika światła, cofnął jednak szybko rękę. Całe ciało dziewczyny drżało w nieopanowanych spazmach. Doskoczył do niej, pochwycił. Była rozpalona i mokra, tłusty pot przykleił ubranie do jej ciała. „Może zaniosę ją do wanny” pomyślał, obejmując ramiona dziewczyny. Wiedział już, co jej jest. Potrzebowała prochów… Zaklną w myślach. Na blasterowe błyskawice, po co mu to było? -Pill, słyszysz mnie?- Uderzył ją lekko w policzek. Po dłoni mężczyzny spłynęło trochę śliny. –Gdybym tylko wiedział, co brałaś…- szepnął do siebie, a zaraz potem potrząsnął ciemną głową. –Nie, i tak bym ci tego nie dał. „Albo przeżyje tę noc, albo rano wszystko się skończy…” pomyślał, podnosząc dziewczynę. Spoczywała w jego ramionach luźno, niezdolna do ruchu. Dreszcze wciąż się nasilały. Popędził czym prędzej do łazienki i ostrożnie umieścił ciało dziewczyny w wannie. Osunęła się bezwładnie. -Nie rób mi tego, mała- mruknął, wciągając ją za ramiona. Zahaczył luźne ręce Pill o brzeg i zaczął ustawia temperaturę wody. Nie mogła być zbyt zimna, bo zatrzyma krążenie, ani zbyt gorąca, bo nabawi ją wstrząsu termicznego. Może powinien skontaktować się z władzami? Albo z kliniką? „Nie ma mowy!” zganił się w myślach. Sam jest kimś z władz, powinien wiedzieć, o się robi w takich sytuacjach. „Czeka…” powiedział sobie w myślach. -Dasz radę, mała.- Ujął jej dłoń w swoją i ścisnął mono. Pod palcami czuł przyspieszone tętno pulsu. Klatka piersiowa Pill poruszała się gwałtownie, oczy błądziły po suficie. Spostrzegł, że wciąż próbowała się skulić, ochroni przed niewidzialnym wrogiem. Podciągnął ją nad wodę, zapamiętale zaczął rozcierać zdrętwiałe kończyny. Jęczała, strużka śliny spływała z kącika drżących ust. Oparł policzek na szorstkiej szczecinie, która zaczęła pokrywać głowę Pill. -Wyjdziesz z tego, mała… Obiecuję! *** Zastał ją na tarasie, z nogami przełożonymi przez barierkę. Zatrzymał się. Nie chciał jej wystraszy, a później zbierać jej resztek trzysta pięter niżej. Drgnęła, wyczuwszy jego spojrzenie. Długo myślał o tym niezwykłym zjawisku. Zawsze wiedziała, kiedy się ją obserwowało, szybciej niż większo ludzi umiała wypatrzeć gapia. Miała też znakomity słuch. -Przyniosłem coś do picia.- Podał jej kubek z kakao. Przyjęła go z ostrożnym uśmiechem. Podszedł bliżej, oparł się o barierkę. Mimo późnej nocnej pory miasto tętniło życiem. Wielobarwne światła w oknach, reflektory pędzących we wszystkich kierunkach statków, szum maszyn, głosy, słowa w tysiącach różnych języków. -Piękny widok.- drgnął, słysząc ciche słowa. Przywykł już do spokojnego milczenia Pill. Dziewczyna nie mówiła zbyt wiele, w szczególności nic o sobie. Maniee miał jednak cichą nadzieję, że któregoś dnia jego kwiatuszek się otworzy. Tak, kwiatuszek. Dni spędzone pod jego czujnym okiem bardzo zmieniły narkomankę. Miewali i gorsze chwilę, kiedy miał ochotę ją zatłuc. Dziewczyna nabrała figury, zaokrągliła się tu i tam, aż miło było patrzeć. Idylla miała się jednak niebawem skończy i Odde czuł już gorzki smak rozstania. -Tak- przyznał cicho, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, zgadując, które z białych światełek były wielkimi kulami gazu, a które wielkimi silnikami tankowców i promów. Pill upiła łyk z kubka, oblizała wargi. Ekumena upomniała się o swojego członka oraz częściej. Na początku z pewna obawą zostawiał dziewczynę na całe dni. Później spostrzegł, że wyczekiwała jego powrotu. Zlew nie był już nigdy wypełniony naczyniami, po meblach nie walały się części odzieży. -Nie jest ci zimno?- spytał, dotykając jej dłoni. Zadrżała gwałtownie, ale odpowiedziała uśmiechem. -Nie, Kapitanie… Tu nigdy nie jest zimno… Zaśmiał się tylko. -Trudno, żeby na Wulkanie panowała zima! -To nie w porządku, że zajmujemy wulkarianom ich planetę…- usłyszał po chwili nieśmiałe słowa. Wzruszył ramionami. -Ekumena składa się z sześćdziesięciu ośmiu planet, to jest czternaście układów słonecznych… Wszystkie planety czerpią obopólną korzyść z przynależności do Wspólnoty… -Mówiłeś, Kapitanie- mruknęła, krzywiąc się. –Rozwój handlu, wspólna waluta, zniesienie niewolnictwa, republikańskie rządy, pokój, miłość, pełny garnek, pełny brzuch…- Zmarszczył brwi, słyszą gorycz w jej głosie. -Myślisz, że tego nie dokonamy?- spytał zaczepnie. -Sześćdziesiąt osiem planet, Kapitanie. Każda ma miliony mieszkańców i miliard kilometrów powierzchni. Ile trzeba żeby to wszystko upilnować? „Dobry pomysł” pochwalił ją w myślach, głośno jednak roześmiał się kpiąco. -Od tego jest wielu takich jak ja… Skinęła głową. Maniee nabrał w płuca nocnego wiatru. Jutro powinien być piękny dzień… -Zastanawiałam się, Kapitanie… Tłumaczyłeś mi, ale…- Łypnęła na niego kątem fiołkowego oka. –Co by się stało ze mną, gdyby… gdyby… Odruchowo zagryzł wargi. Było kilka możliwości. Zesłanie, odwyk, kopalnia, fabryka… I inne, zaczynając od sądu, sprawiedliwego wyroku za łamanie prawa i stosowanie prochów, a kończą na zakładzie karnym, więzieniu, albo celi śmierci. Nie myśląc nawet o krótkich, tragicznych epizodach, które miałyby miejsce w trakcie postępowania. Spojrzał na nią, a ona na niego. Nie potrafił się uśmiechnąć, chociaż te wielkie, fiołkowe oczy tylko się o to prosiły. Nie zdołał ukryć drżenia głosu, troski w wzroku, ściągniętych z napięcia mięśni twarzy. Widział, że czyta z niego jak z otwartej księgi, ale i tak mógł powiedzieć jedynie prawdę. -Nie wiem…- szepnął. *** Promem szarpnęło. Stoliki na poziomie restauracji zachwiały się. Maniee poczuł paznokcie Pill wbijające się w materiał kurtki powyżej jego łokcia. Uśmiechnął się uspokajająco. -Nie cierpię latania!- wymamrotała chyba po raz setny odkąd pojazd opuścił bezpieczną platformę lotnika na Coruscant. Odde tylko się zaśmiał. -Dokąd lecimy, Kapitanie?- spytała. Na pokładzie panował nieznośny hałas. Ludzie kręcili się tu i tam, ktoś krzyczał, kto inny właśnie upuścił talerz. Odde nie założył czarnego munduru członka gwardii Ekumeny. Podróżował w starej kurtce i luźnych, wciśniętych do butów spodniach. Nawet udało mu się namówić Pill, żeby założyła sukienkę, którą dla niej kupił. Niebieska tkanina luźno opadała wokół jej ciała, a na głowie ułożyła ją w śmieszny turban tak, że nikt nie zauważył braku włosów. -Prosiłem, żebyś mówiła mi po imieniu- zręcznie wymigał się od odpowiedzi. –Nie jestem kapitanem, ale zwykłym funkcjonariuszem. Fiołkowe oczy nie spuszczały z niego swojego bystrego pojrzenia. -Ale będziesz kapitanem- powiedziała powoli. –I nawet więcej…- Uciekł przed jej wzrokiem. –Dokąd leci ten prom? -Właściwie to na Wisie, ale my wysiądziemy wcześniej. -Ale gdzie?- W głosie Pill dosłyszał tą nutkę uporu, która pojawiała się prędzej czy później, gdy nie chciał się podzielić z nią swoją wiedzą. -Niespodzianka!- zachichotał, kiedy łypnęła na niego spode łba. -Nie cierpię niespodzianek- wymamrotała, odwracając się w stronę kolistego okna i gwiazd. Przestrzeń za gruba powłoką tytanowej szyby była niezmącona. -Lecimy na Javin IV. Do Elitarnej Szkoły Wojskowej Ekumeny.- Słowa z trudem przedarły się przez zaciśnięte gardło mężczyzny. Pill odwróciła się gwałtownie, z oczami rozszerzonymi z przerażenia. Jednakże wyraz jej twarzy zmienił się błyskawicznie. -Co?!- ryknęła, aż wszyscy stojący obok, łącznie z droidem roznoszącym drinki, odwrócili się w ich stronę. Odde odsunął się poza zasięg jej rąk, a mina rzedła mu z sekundy na sekundę. -Chciałeś zrobić ze mnie…?!- wstała gwałtownie, prawie przewracając stolik. –Ty draniu! Ty…! Maniee poderwał się, złapał ją za łokieć. -Chciałem dobrze!- zaprotestował. – To najlepsza szkoła w tej części galaktyki! Nie musisz… Nim zdążył zareagować, uchwyciła kieliszek od przejeżdżającego obok droida i cisnęła mu nim w twarz. Poczuł w ustach palący smak zosińskiej wódki i drobne kuleczki kryształków cukru, twardych jak kamienie. -Ma jajo z inną- dwie przedstawicielki planety Naga, pół kobiety, pół węże, wcale cicho skomentowały sytuacje Oddego. Mężczyzna pospieszył za Pill, która zdążyła już zniknąć w kapsule windy. Maniee niecierpliwie czekał na następną, a kiedy nadjechała, wepchnął się pomiędzy kilkanaście ściśniętych ciał. Kiedy zatrzymali się na poziomie mieszkalnym, wyskoczył z windy i potykając się, popędził do ich przedziału. Tak jak myślał, zastał tam Pill. Nie zdołała jednak uchylić się przed poduszką, która wyleciała w jego stronę. -Daj spokój- poprosił, odkładając złapany przedmiot na jeden z dwóch foteli. -Nigdzie nie idę!- zawołała, a na twarzy płonął jej ognistych rumieniec. –Nie będę… -Wyłapywać ludzi na ulicach?- spytał cicho Maniee, podchodząc do niej. Skuliła ramiona. -Co ty możesz o tym wiedzieć?- krzyknęła. Jednym gwałtownym ruchem strąciła turban z głowy, ukazując czarne, sterczące włosy. -To tylko szkoła… Potem możesz zostać, kim zechcesz! Usiadła, podciągnęła kolana pod brodę. -Kiedy ja nie chcę…- Chlipnęła, a wielka łza stoczyła się po jej policzku. Odde jęknął. Coś mu to przypominało… -Posłuchaj, Pill- zaczął, siadając obok. –Na pewno było ci ciężko. Ale z wykształceniem zostaniesz, kim tylko chcesz! Będziesz mogła ratować ludzi! Ta szkoła, wiem, bo sam ją kończyłem, to przepustka do prawdziwego życia! Zmarszczyła brwi, a kolejna łza kołysała się na sklejonych rzęsach. -Jeśli ci się nie podoba, obiecuję, że po ciebie przylecę!- Palcem otarł mokry, miękki policzek. Uśmiechnęła się leciutko. -Kapitanie…?- niespodziewanie znalazła się całkiem blisko. Przytuliła policzek do jego nie ogolonej twarzy, przesunęła wargami po podbródku. -Ja jeszcze nigdy ci nie dziękowałam- szepnęła, przykładając wargi do jego ust. Maniee uniósł brwi w zdziwieniu, ale szybko się zrehabilitował i stanowczo przyciągnął drobne ciało do swojego. Za oknem majaczyła już wielka, pomarańczowa kula Javina, lecz nie przejął się tym wcale. „Skoro dziękować” pomyślał, gładząc policzek Pill „to solidnie.”
  5. Kira uniosła głowę. Nasłuchiwała. W niebo zerwała się z krzykiem gromada kruków. Gdzieś tam, w lesie, przerwano im ucztę. Najwyraźniej zjawił się ktoś z większym prawem do łupu. Ptaki przysiadły na gałęziach bezlistnych drzew, ogołoconych przez przemijającą już zimę. Po chwili rozpostarły skrzydła i opadły pomiędzy krzewy jałowca i krwawnika, gdzie Kira nie mogła ich już dojrzeć. Słyszała natomiast kroki. Tylko ktoś głupi i nierozważny wyrządzał tyle hałasu w lesie. Chyba, że nieznajomy nie lękał się lasu. Po chwili zobaczyła intruza. Na jego widok wsunęła się w głąb ciemnej plątaniny gałęzi i igieł. Nieznajomy nie oglądał się, nie zwracał uwagi ani na kruki, których kłótliwe wrzaski dochodziły do uszu Kiry, ani na zimny, porywisty wiatr. Po stroju i chodzie poznała, że pochodzi z miasta. Ona, mieszkająca Pomiędzy, nigdy się tam nie zapuszczała, z obawy przed żyjącymi tam istotami. Wolała środek lasu, spokojny, osamotniony i zapomniany przez innych. Tylko dla niej. Nieznajomy przystanął nieopodal, gęstego nawet o tej porze roku, matecznika, w którym skryta była dziewczynka. Widziała dokładnie podeszwy jego czarnych butów, podbitych żelazem, na którego błyszczącej powierzchni odcinały się plamki rdzy. Obcy rozglądał się przez chwilę po pokrytej grubą warstwą gnijącego listowia lesie. Odrzucił ciężką szatę z ramion, odsłaniając zaskakującą ilość sakiewek i woreczków. Kira widziała już takich ludzi, którzy w swej lekkomyślności zapuszczali się do lasu. Ich ciała, obdzierane przez zwierzęta, także wyposażone były w liczne małe i duże zawiniątka, których nie chcieli porzucić nawet w chwili śmierci. Nieznajomy odpiął jedną z sakiew i, zrzuciwszy z dłoni czarną rękawicę, zanurzył w niej palce. Przeszedł się wolno, sypiąc fioletowy proszek. Ze swojego miejsca nie widziała, jaki wzór rysuje migoczącym pyłem, a gdy starała się odczytać go z ruchu obcego, doszła do wniosku, że symbol musiał być bardzo skomplikowany. Nieznajomy stanął z boku, przyglądając się swojemu dziełu. Kira widziała go w całej okazałości tylko przez ułamek sekundy, później wyszedł poza zasięg jej wzroku, a bała się poruszyć w splotach krzewów i igieł. W tej jednej chwili widziała wysokiego mężczyznę, ubranego na czarno, ze śmiesznym, dużym kapeluszem na głowie. Rondo rzucało cień na prawie całą twarz. Może to właśnie przez nietypowe nakrycie głowy, może przez czarną, krótka pelerynę, a może przez czubek nosa wystający poza cień, mężczyzna skojarzył jej się bardziej z ptakiem, niż człowiekiem. Nieznajomy niespodziewanie gwałtownie uniósł ramiona ku niebu. Jakby zrywał się do lotu, pomyślała Kira, przylegając do ziemi. Obcy zatańczył w swych ciężkich butach. Jego wargi poruszały się bezgłośnie, ale dziewczynka nie mogła tego dostrzec. Swoją całą uwagę skupiła na rozsypanym proszku, który jarzył się we wszystkich odcieniach fioletu, od purpury, po ciemną ultramarynę. Niebo ściemniało, co przypadkowemu obserwatorowi nie wydałoby się dziwne. Panowała zmienna, pochmurna pogoda, wciąż padał deszcz lub prószył śnieg. Jednakże zmiany pogody, a o tym musiał wiedzieć każdy mieszkaniec lasu, towarzyszyły nagromadzeniu magii. Niewidoczne w późnozimowy dzień, zostały natychmiast wykryte przez Kirę, którą zmroziło gwałtowne uderzenie wiatru, szarpiącego gołymi gałęziami. Oślepiło ją światło wydobywające się z ziarenek proszku. Zakryła oczy dłonią, ale przeniknęło przez ciało i wdarło się nawet pod powieki. Nieznajomy gestykulował, poruszając nieznacznie swoim ciałem. Słowa, które przed chwilą jedynie szeptał, rozległy się wokół przerażonej Kiry, jakby wydobywały się z pod każdego zgniłego liścia i kamyka. Najpierw gromkie i groźne, przeszły w mrożące krew w żyła crechendo. Zakryła głowę ramionami, chcąc uciec przed wściekłym piskiem. Zacisnęła powieki, ryjąc paznokciami ziemi. Niech sobie idzie, myślała gorączkowo, nie mogąc znieść okropnego pisku przeszywającego ją na wskroś. Niech już idzie… Obudziła się skulona wśród gęstego matecznika. Głowa zdała jej się wielkim nabrzmiałym bąblem, który w każdej chwili może pęknąć. Ile godzin przespała? Przypomniał jej się nieznajomy o wyglądzie ptaka, fioletowy proszek, blask… W głowie dudnił jej przebrzmiałe już zaklęcie, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, jak brzmiały wykrzykiwane słowa. Wstała chwiejnie i niepewnym, ostrożnym krokiem ruszyła do miejsca, gdzie wcześniej stał obcy. Ziemia nie nosiła żadnych śladów zaklęcia. Dziwne, pomyślała. Kiedy Asa czaruje, ziemia czernieje lub wypuszcza kwiaty. Przegniłe, bure liście leżały jakby nigdy nic, jakby już nie pamiętały czaru, które wchłonęły soki drzew. Wokół stóp Kiry zaczęły pełzać języki mgły. Zadrżała od wilgoci, strzepnęła z włosów kilka za wcześnie przebudzonych muszek o zielonych skrzydłach. Wszystko wyglądało tak samo. Może Kira tylko śniła? Coś zaszemrało w dole, w uskoku, ku któremu przechylała się rozłożysta jodła. Dziewczynka sięgnęła po nóż. Uzbrojona w małe, kościane ostrze, zbliżyła się do rowu. Przez gęstniejący mrok wieczora niewiele było widać, ale ona i tak dostrzegła zarys postaci. O wiele większej od siebie, z nieludzko rozrzuconymi rękami i nogami. Potwór, pomyślała Kira ze zgrozą. Nieznajomy sprowadził potwora! Postać jęknęła cichutko. Słońce przedarło się przez grubą warstwę chmur i rzuciło jeden, nikły promień koloru krwi na twarz leżącego. A raczej leżącej. Kira opuściła nóż, ale nie schowała go. Wciąż się bała, lecz tym razem nie postaci w rowie, w dziwacznym stroju, o orientalnej urodzie. Bała się chwili, kiedy obca się przebudzi… Co Kira jej powie?
  6. Dziękuję Masz rację co do korekty Pozdro ;)
  7. milczę, bo jestem w ciągłym biegu zaglądam na forum raz na miesiąc
  8. Andre jeszcze raz spojrzał do tyłu. Gliny najwyraźniej zgubiły trop, bo ich kroki stały się dziwnie odległe. Zatrzymał się w miejscu, gdzie kilka godzin temu odsunął pokrywę. Wciąż była obluzowana. Z trudem uniósł znowu. Zgrabnie wsunął się do kanału i zaciągnął za sobą pokrywę. Smugi światła odbiły się od półokrągłych, pokrytych grubą warstwą śluzu, gdy grupa gliniarzy z latarkami przeszła nad kanałem. Był już jednak daleko, cichszy od szczurów popiskujących w ciemnościach. -Śmierdzisz jak szczur!- Enricke wykrzywił swoją małą buzie, kiedy starszy chłopak minął go w drzwiach starego teatru. Andre puścił mimo uszu uwagę chłopczyka. -Gdzie jest Henry?- zapytał, zrzucając płaszcz i niedbale zawieszając go na zjedzonym przez korniki wieszaku. Potem rzucił się na starą, obitą skóra kanapę, z której natychmiast wystrzelił tuman kurzu. -Włóczy się po mieście.-odparł Enricke, wpatrując się w niego wyczekująco. -O tej porze?- Andre uniósł się na ramionach, wyraźnie zaskoczony. Jego wzrok powędrował do starego zegara na ścianie. Z niedowierzaniem przyglądał się zardzewiałym wskazówką. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że zegar nie działa. Baterie już dawno się wyczerpały. Enricke przechylił się przez oparcie kanapy. Jego małe oczy płonęły chciwo, gdy zadawał pytanie. -Masz to?- powiedział cichym, pobożnym głosem, jakby to, o czym mówili, było świętą tajemnicą. -Co?- mruknął, udając, że nie rozumie. Młodszy chłopczyk nerwowo oblizał wargi. -To, po co wyruszyłeś!- powiedział zduszonym głosem. Zaciśnięte kurczowo palce na kanapie pobielały. -W kieszeni płaszcza… Enricke jednym susem doskoczył do wieszaka i z zapałem zaczął obszukiwać materiał. Po chwili zapiszczał z radości. Andre obserwował go uważnie z pod przymkniętych powiek. Małemu z zachwytu odebrało mowę. Usta otwierały się, nie wydajać dźwięków, a oczy rozwierały szeroko, niedowierzając. Po chwili Enricke odetchnął. Z zdumieniem spostrzegł, że przez cały czas z podniecenia wstrzymywał oddech. Jakby wszystko mogło okazać się snem… W dłoni trzymał najpiękniejszy złoty zegarek, z misternym wzorkiem na zamknięciu i ze srebrnymi trybikami w kształcie zwierząt. Pierścionek z rubinową różą. Nóż do papieru ze szmaragdową rączką. Złote kolczyki w kształcie małych kluczyków. Łańcuszki: srebrne, złote, grube, i bardzo delikatne. Wisiorek z szafirem, bransoletkę z piaskiem pustyni, mieniącym się ciepło złotymi refleksami. Korale, pierścienie, pojedyncze kamyki, klipsy…Przez chwilę myślał, że Andre obrabował sklep jubilerski. „Nie!” pokiwał głową. „Nikt nie jest taki głupi, żeby rzucać się na jubilera! A Andre jest mądry!” -Podoba ci się?- spytał sennie Andre. Enricke nie odpowiedział. Nie musiał. Wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Andre zasnął wkrótce, zadowolony, mając przed oczami obraz małego Włocha, w którego spojrzeniu odbijały się wszystkie skarby świata. Przez krótką chwilę mógł odpłynąć w krainę zapomnienia, marząc o lepszych czasach. Henry zobaczył ją w chwili, gdy kradła jabłko z jednego z wciąż otwartych straganów. Mimo późnej pory na wąskiej ulicy wciąż kłębiło się weneckie życie. Ludzie robili zakupy, turyści przechadzali się po mieście, zakochani szli przed siebie, nie zważając na otaczający ich świat. W tym całym zamieszaniu zdołał wychwycić dziewczynę. W pierwszej chwili myślał, że wszystko mu się przyśniło. Dziewczyna najpierw pochłonięta była rozmową z właścicielką straganu, tęgą, młodą kobietą o twarzy zniszczonej przez ospę. Pewnie dyskutowały o jakiejś błahej sprawie, jak kosmetyki czy ciuchy. Sprzedawczyni najpierw uważnie słuchała swojej rozmówczyni, a potem wylewnie opowiedziała o swoich problemach. W każdym razie dziewczyna nie skupiała się tylko na konwersacji. Zręcznym ruchem nadgarstka, pod nieuwagę rozochoconej sprzedawczyni, za zasłoną tłumu, zgarnęła ze straganu jabłko i podała je… psu. Zwierzak niespiesznie odszedł od dziewczyny i zniknął za pierwszym zakrętem. -Ha! Widziała to pani?!- zapytała wyraźnie wzburzona dziewczyna. Sprzedawczyni powiodła wściekłym spojrzeniem za znikającym kundlem. -Pies-złodziej! Co to się porobiło na tym świecie!? I psy też kradną?! Jak byłam mała, to pies był przy budzie i żaden wyrzutek nie kręcił się po ulicy! A teraz? Odwrócisz wzrok i już! Dziewczyna pokiwała powoli głową, całkowicie zgadzając się ze sprzedawczynią. -Teraz to w Wenecji źle się dzieje! Brud i hańba! Turystów coraz więcej, to i poziom przestępczości wzrasta. Ostatnio kręci się tu taka zgraja.. Jeszcze mają mleko pod nosem, a już schodzą na złą drogę. – dziewczyna wzruszyła zrezygnowana ramionami, wkładając ukradkiem do torby dwie pomarańcze. -Takie czasy!- rzuciła smętnie dziewczyna, podziękowała sprzedawczyni i zniknęła za zakrętem, tym samym, w który wbiegł pis. Henry ruszył za nią. Nie wszedł jeszcze w uliczkę, kiedy zobaczył dziewczynę siedzącą przy kundlu. Wyciągnęła do niego rękę, a psiak położył na niej jabłko. Dobyła noża z torby, zwykłego, kuchennego z drewnianą rączką i przecięła owoc na pół. Część dała zwierzakowi, który połknął ją łapczywie. W drugą wgryzła śnieżnobiałe zęby. Henry znalazł się przy niej, kiedy wyrzucała ogryzek. -Sprytnie, jak na dziewczynę.- zagadnął stając tuz obok, w jak najbardziej wyluzowanej pozie. Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. -Dziękuję, ale to wątpliwy zaszczyt słuchać komplementów kogoś, kto kryje się w mroku!- odparła, prostując się. Henry postąpił krok do przodu. Na znak dobrej woli chciał pogłaskać wielką psią mordę, ta jednak natychmiast zalśniła od kłów. -Nie radzę.- ostrzegła dziewczyna, kładąc uspokajająco dłoń na karku zwierzaka. -Rzadko spotyka się dziewczynę z pchlarzem, która okrada porządnych ludzi. Dostrzegł po jej twarzy, że ugodził w czuły punkt. -Masz coś do tego?- ruszyła w jego stronę. –Bo jak nie to spadaj! Uśmiechnął się, prezentując mniej imponujące uzębienie. -A jeśli nawet? -Uważaj, bo mój pchlarz ciągle jest głodny! Ktoś gwałtownie potrząsnął Andre. Chłopak otworzył oczy i kilka razy przetarł powieki. Pryszczate oblicze Henry’ego wyszczerzyło się w najpaskudniejszym uśmiechu. -Wreszcie się obudziłeś!- krzyknął mu prosto do ucha chłopak. –Śmierdzisz, stary!- skrzywił się. Andre uniósł się z kanapy i przeczesał palcami włosy. -Czemu mnie budzisz, idioto?- warknął, rozmasowując obolały od leżenia na zapadłej kanapie kark. Henry uśmiechnął się jeszcze szerzej i kiwnął głowa w kierunku drzwi. -Obyś miał powód…- burczał Andre, odwracając się. Spojrzał ku wejściu do starego teatru i oniemiał. Rozglądając się bacznie po zrujnowanym pomieszczeniu, w pomieszczeniu stała dziewczyna, a obok jej nogi posłusznie siedział ogromny pies. Z tą chwilą Andre doszedł do wniosku, że chyba ciągle jeszcze śpi… Henry wyrzucił pustą puszkę po orzeszkach do pełnego już zlewu. W pomieszczeniu, które z przyzwyczajenia nazywali kuchnią, a które pełniło rolę bufetu za czasów świetności teatru wyposażone w kilka lodówek, piecyk i lady wystawowe oraz zlew i pochłaniacz. Andre oparł się plecami o lodówkę. -Jeżeli chcesz się zabawić, możesz to zrobić u siebie.- warknął starszy chłopak. –Nie trzeba od razu zrzucać mnie z kanapy! Henry pokręcił głową. -Ta mała ma ręce równie zręczne jak Enricke!- powiedział Henry, zaglądając do lodówki. –Wpadła mi w oko, mówię ci. I ten jej kundel! Szkoda, że nie widziałeś, jaki numer wykręcili! -Co ty sobie wyobrażasz, Henry?- mruknął. –Że ona zamieszka z nami…?! -Nawet bym nie chciała.- weszła do pomieszczenia sprężystym krokiem. Zajrzała do zlewu i wydała z siebie przeszywający syk. -Tyle dobrze, że nie ma tu jeszcze karaluchów. – powiedziała, odsuwając się od zlewu. Pies wszedł za nią. Obrzucił wszystko lekceważącym spojrzeniem i zwrócił wielki pysk w stronę Andre. -Niech się wynoszą!- warknął do Henry’ego. –Ona i jej kundel! Pies w odpowiedzi zamerdał ogonem i poczłapał, aby obwąchać chłopaka. Drugi nastolatek uśmiechnął się zadowolony. -Lubi cię!- ucieszył się Henry. –Na mnie szczerzy kły. -Co za dużo, to nie zdrowo!- dziewczyna przywołała psa do nogi. –Nie wiem, po co przyprowadziłeś mnie tu, Harry. -Mam na imię Henry… -Bez znaczenia.- przerwała mu. –Twoja „złodziejska brać” nie jest zachwycona moją osobą. Zatem- idę! Henry zastąpił jej drzwi i wlepił w nią błagalne spojrzenie. -Czekaj jeszcze chwilkę!- poprosił. Po chwili znalazł się przy Andre. -Pomyśl tylko!- szepnął mu do ucha. –I co z tego, że to dziewczyna? To także złodziejka i to całkiem niezła… -Będzie siedzieć w kuchni?- spytał jadowitym głosem, nie spuszczając z niej wzroku. Obróciła się gwałtownie, piorunując go spojrzeniem. -Chyba kpisz…! -Jasne, że będzie!- Henry jednym ramieniem objął Andre drugą ręką przytrzymał dziewczynę za łokieć. –A teraz poznajcie się! To jest Andre. A to Leah. Wymienili wściekłe spojrzenia. -A teraz pokarzę ci twój pokój… -O nie!- Andre zaśmiał się upiornie. –Ona śpi na kanapie. Leah odwzajemniła spojrzenie. -Łaski bez, Henry. Kanapa wystarczy.
  9. Dzień był taki jak tysiące innych dni, gdy tak siedzisz, samotny, opierając twarz o żelazne pręty klatki. Żadna woda nie ukoi tego pragnienia, żadna ryba nie ma takiego smaku... Nic nie zastąpi wolności. Moja historia sięga bardzo daleko, kiedy to odziany w miękki puszek byłem z mamą i tatą. Karmili mnie, ogrzewali i dawali mi to coś, czego potem już nigdy nie doznałem: miłość! Urodziłem się z jaja jak tysiące tysięcy innych pingwinów, mały, bezbronny. Rodzice biegali w te i z powrotem z przejęcia, jako, że byłem ich pierwszym jajem. Z czasem urosłem, nabrałem ciała. Pływałem w zimnych, antarktycznych wodach, hasałem po białej pustyni śniegu, szczęśliwy, że tak jest. Bawiłem się z innymi pingwinami, och, jakże miło było gonić w ich towarzystwie ryby, skakać z kry na krę. Urządzać wyścigi, zapasy i bójki o samiczki. Ale były też złe chwile, którym dzielnie stawiałem opór. Raz, w słoneczny dzień, gdy woda była wyjątkowo przyjemna, wszyscy bawiliśmy się w najlepsze. Aż tu nagle z głębin wyskoczył na nas ogromny lampart morski. Co niektórzy uciekli na brzęk, inni odpłynęli. Ja z grupką młodych pingwinów zostałem. Niebezpieczeństwo było bliskie. Niespodziewanie otrzeźwiałem i pociągnąłem ich do małej zatoczki, gdzie łatwo było przedostać się na śnieg. Płynęliśmy co sił w płetwach, chlapiąc wodą drapieżnika w oczy. Pewnie byłoby po nas, gdyby nie fala, która zniosła nas ku owemu zakątkowi. Udało nam się uciec i wtedy i wiele razy później. Były też przygody o mniej szczęśliwym zakończeniu. Wielka machina, dudniąc i sapiąc przepływała dość blisko, aby potem zniknąć w głębinach. Zostawiła po sobie masę lepkiej, czarnej mazi na powierzchni wody. Mówili, że to krew tego potwora, że ranny i umiera w morzu. Wielu chciało ratować dziwaczna istotę. Lecz kto dotknął tego czegoś, kleił się do niej i żadnym sposobem nie umiał uwolnić. Wiele pingwinów zginęło, ale także śmierć poniosły foki, ptaki i ryby. Nastał okres głodu, kiedy to nieliczni korzystali z wyrębów, które robili Ludzie. Ci Ludzie, których znaliśmy, byli dość źli dla nas. Polowali na nasz rodzaj, straszyli i wyśmiewali się z nas. A przecież jesteśmy piękne! Dumni monarchowie pustyni śniegu! O szlachetnych rysach twarzy, w eleganckich strojach. A Ludzie nas jedli, polowali na nas, wyniszczając taką wspaniała i szlachetną rasę! Koszmar! Historia z ogromną, krwawiącą istotą nie skończyła się tak od razu. Niedługo później pojawili się nowi Ludzie, w jaskrawych strojach i z dziwnymi urządzeniami, których zastosowania nikt nie mógł pojąć. Zdjęli czarną krew z oceanu i znów mogliśmy się bawić i kąpać. Uratowali tez paru ledwo dychających nieszczęśników, których spotkał straszliwy los mazi. Ale ci Ludzie nie chcieli odejść. Obserwowali nas non stop, chodzili za nami, śledzili. Nazywali mój gatunek "małymi, śmiesznymi ludzikami w czarnych kubraczkach". Z czasem przychodziliśmy do nich, braliśmy ryby, smakołyki, dawaliśmy się obejrzeć. Nie przewidziałem nawet, że czeka nas niebawem straszliwa kara za tą swobodę i ufność. Oto w biały dzień zwabili kilkoro z nas do metalowych pomieszczeń, zamknęli w ciemnościach i wywieźli. Straciłem z oczu ukochany dom, rodzinę, przyjaciół. Nigdy więcej nie zobaczyłem brzegów lodowej wyspy, na której mieszkałem, ani nie poczułem świeżego zapachu powietrza. Tak zaczęła się moja przygoda... Pierwszą rzeczą która poznałem w nowym świecie było "Laboratorium". Badano mnie, karmiono dziwactwami. Stałem się niewolnikiem, zależnym od tysiąca innych stworzeń, wcale nie lepszych i mądrzejszych ode mnie samego. Tam nauczyłem się nie protestować, oto czekała na mnie sroga kara za najmniejsze kąśnięcie. Druga lekcja było "Miasto"- gorące, śmierdzące miejsce. Wtedy znów omal nie otarłem się o śmierć, wdychając wszystkie te okropności do swoich biednych, pingwinich płuc. Katorga! A potem jakoś to szło. Od Zoo do Zoo, z rąk do rąk, poniewierany jak ta szmata. Nikt mnie nie chciał, a wszyscy mieli, nikomu na mnie nie zależało, a wszyscy dbali o porządek w mojej celi. Czy to więzienie, myślałem sobie. Cóż takiego popełniłem, że los skazał mnie na nie? Odpowiedz nie nadchodziła, lata mijały. Tamtejsze słońce męczyło mnie, woda piekła gardło, ryby nie miały smaku. Kapanie się w basenie nie było takie przyjemne jak zanurzenie się w zimnych wodach mojego kraju. Śnieg nie nadawał się do zabawy, zjeżdżalnie nie były śliskie. Zżerała mnie nuda, smutek i troski. Bo nie wspomniałem, że tam, w domu zostawiłem najcenniejszy skarb: moją samkę i jajo. Och, moje jajo! Oby nie spotkało go życie ojca. Oby wyrosło na rozważniejszego pingwina, niż ja. Nie jest mi dane zobaczyć go, mojej pani, moich braci. Teraz tylko gapie się jak ten posag, zimny Sopel, na twarze Ludzi, takie obojętne, nieczułe. Męczę się w tym ich lodzie dusz i serc i czuję, że niedługo dobiegnie także mój kres. Bo to lód, którego nawet Sopel przetrwać i zwyciężyć nie potrafi! Arktyczny pingwin Sopel
  10. CZ.5 Bill Parker uważał się za nader przystojnego. Jeździł swoją ciężarówką i uśmiechał się uwodzicielsko z okna kabiny do wszystkich panienek na ulicy od trzech lat. Tyle bowiem czasu miał tą parszywą pracę. Tylko siedzenie za kierownicą. Najgorsze, że jego jedynym towarzyszem był ten monstrualny Guy, zwany Szafą. Tak też wołał go Bill, najczęściej wtedy, kiedy był bardzo zły. -Hej, Szafa, sprężaj tyłek! Mamy jeszcze kilka objazdów! Nie będę na ciebie czekał, gigancie! Wielki mężczyzna, ściskając w olbrzymich ramionach komódkę, mruknął coś pod nosem. Było już ciemno, a faktycznie mieli porozwozić meble do kilku dzielnic. Wszystko szłoby szybciej, gdyby Bill wspomógł Szafę w przenoszeniu. Wolał jednak oglądać swoje paznokcie i grzać silnik ciężarówki w oczekiwaniu na mężczyznę. Szafa właśnie wrócił, aby dalej wyładowywać meble z przyczepy. Rzucił Bill’emu krótkie, groźne spojrzenie. -Ale się obijasz, Parker!- warknął, zaciskając pięści, aż na muskułach ukazały się drobne żyłki. –Popracowałbyś trochę, gamoniu! Bill wychylił się przez okienko kabiny i odkrzyknął mężczyźnie, że nie będzie słuchał takiego ptasiego móżdżka i idioty. -Sam jesteś kretyn, Parker. -Ty… ty…- Bill’emu zabrakło słów. –Wywalam cię!- ryknął w końcu. Szafa prychnął i uniósł oczy ku niebu. -Ty wielki, łysy mamucie!- dawał upust swoim emocjom Bill. –Kapuściany łeb! Łysa pała! O dziwo, Szafa nawet na niego nie spojrzał. Wlepił wzrok w nieboskłon, jakby obserwował coś uważnie. To tylko dodało oliwy do ognia. Bill walnął pięścią w klakson. -Myślisz, że jesteś taki super, bo masz metr osiemdziesiąt i mięśnie jak Stalone?! Ile sterydów łykasz, żeby wyglądać jak maszyna do zabijania!? Szafa nadal nie zwracał na niego uwagi. Bill aż gotował się ze złości. W jednej chwili coś z hukiem uderzyło o sztywny materiał pokrywający ciężarówkę. Tkanina pękła i wszystko zapadało się do środka, na zamówione meble. -Cholera!- Bill jednym susem znalazł się przed kabiną, chcąc obejrzeć szkody. Od każdego uszkodzenia tracił pięć dolców wypłaty. Kilkanaście zadraśnięć, nawet małych rysek, i może pożegnać się z wypłatą do końca roku… O dziwo Szafa już był w środku i przedzierał się przez zwały brudnej tkaniny, jakby czegoś szukając. -Hej, gigant, nie uszkodź czegoś!- zawołał Bill.-Te sprzęty są droższe niż… Urwał w pół słowa, zobaczywszy to, czemu już od dłuższej chwili przyglądał się Szafa. Na zarwanej, mahoniowej kanapie, która kosztowała pewnie sporo, leżała dziewczyna. Szafa ostrożnie dotknął jej dłoni. -Żyje… Otworzyła oczy, omiotła ich twarze błędnym spojrzeniem. Spróbowała się podnieś. Jęknęła rozdzierająco. -Ostrożnie.-poradził cicho Szafa. Nie usłuchała. Uniosła się na ramieniu. Z ust wydobył jej się zdławiony krzyk. Na bluzce wykwitły czerwone plamy krwi. -Dzwoń po karetkę!- rozkazał stanowczym głosem Szafa. Bill stał, wmurowany w ziemię, nie mogąc wydusić słowa. -Spadła z nieba?- wychrypiał. -Z okna… No, dzwoń! Dziewczyna zaczynała tracić przytomność. Szafa poklepał ją po policzku. -Nie zamykaj oczu, mała!- poprosił cicho. -Anthony…-zemdlała. Cz.6 Zbliżył się do okna. Wszędzie były myśli. Otaczały go ciasno, aż nie potrafił odnaleźć tej jednej, właściwej i pożądanej. Delikatnie dotknął odłamków szkła rozrzuconych po parapecie, z drobnymi kroplami krewi. Wytężył zmysły… Te naturalne i nadprzyrodzone. Gniew. Wielki gniew. Wielka nienawiść. Zabić! Zabić! Strach! Zobaczyć strach i zabić! Podniósł się gwałtownie. Potarł jasne, przecinane czarnymi pasmami włosy. Gdzie jesteś, Neil, pomyślał. Przejechał otwartą dłonią po ramie okna, nie zważając na drzazgi wbijające się w skórę. Co się stało, Neil? Co się stało? Gdzie się podziałaś? Jak mam ci pomóc…? Skok. Obrót. Niebezpieczeństwo. Szybko. Szybciej! Szybciej! Za wolno… Uciekać? Uciekać! Drzwi? Nie…Okno?.......... Trzecie piętro. Dziesięć metrów. Betonowy parking. Niebezpieczeństwo! Skacz! Skacz, Neil! Przeraźliwą ciszę zakłócił dzwonek telefonu. -Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Weis’em?- Anthony przytaknął smętnie. Wyskoczyła z okna… Uciekała. Ale żyje. Czuł ją, jak ciepły ogień świecy, jej myśli, płynące niczym wosk wciąż i nieustannie, aż płomień nie zgaśnie. -Moje nazwisko Radcllif. Jestem kamerdynerem Edwarda Soul’a, pańskiego przyjaciela. Mój mocodawca prosi o spotkanie… Zaschło mu w ustach. Edward Soul? Czego znowu ten chciał od niego? -Halo? Jest pan tam jeszcze? -Oczywiście…- odpowiedział. -Jak już powiedziałem, panu Soul’owi zależy na pańskiej wizycie. Jest pan pilnie wyczekiwany przez… Odbiegł myślami od rozmowy. A co z Neil? -Kiedy mogę przyjechać?- spytał tylko, przeczesując dłonią włosy. Kamerdyner mlasnął po drugiej stronie telefonu. -Kiedy będzie miał pan czas. Ale… jak najprędzej. Coś w głosie mężczyzny obudziło czerwoną lampkę w głowie Anthoniego. Czyżby Edward Soul, ten pozbawiony skrupułów szlachciura, multimilioner bez serca, skąpiec i kobieciarz, naprawdę potrzebował jego pomocy? Nim zdążył się podnieś poczuł…ją. Wzywała go. Wyraźnie. I nagląco. Przed oczami zawirowały parawany wokół łóżek, sterty bandaży, kroplówki, welfron wbity w skórę, wokół którego utworzył się już zielono-fioletowy siniak. Zobaczył schylającą się, czarnoskórą pielęgniarkę w bieli, która ruszała bezgłośnie szerokimi wargami. Przed oczami stanął mu zaśniedziały, srebrny łańcuszek w chudych palcach. Palce przesunęły się wzdłuż szerokich oczek i ujrzał zawieszkę na końcu. Pokurczony korzeń. Dla niewprawnego oka wyglądał jak korzonek imbiru. Ale on wiedział. Znał tylko jedną osobę, która nosiła alraunę na szyi. Wiedział już, gdzie jest Neil…
  11. Sorry, ale w 1 części nie wystąpił ani razu wyraz "Indianin" z tego, co pamiętam. Dzięx za komenta ;)
  12. Anthony głośno wyraził swoje poglądy, na temat tkwienia bezczynnie na komisariacie. Sekretarka zachichotała, kilku policjantów odburknęło coś podobnego, do „jeśli ci się nie podoba, możesz oglądać świat przez kraty”. -Za chwilę Boże Narodzenie!- zawołał oburzony. –Muszę kupić dziewczynie jakiś seksowny fatałaszek! –policjant, który właśnie przechodził obok odparł, że na zakupy był cały miesiąc. -A widziałeś ceny przed miesiącem?- odgryzł się Anthony, przechodząc na „ty”. –Nie mam miliona! Czekałem do końca, aż wszystko stanieje o połowę. A tu proszę… Przedstawiciele prawa proszą mnie o natychmiastową wizytę! Hej, przesłucha mnie ktoś wreszcie?! Moje zeznania mogą okazać się decydujące! Kolejny policjant, zgarbiony nad toną papierów, odpowiedział, żeby Anthony wreszcie przymknął dziób. -O co tak właściwie chodzi?- zapytał uprzejmie zarumienionej sekretarki, która wydała mu się najbardziej odpowiednim źródłem informacji. Dziewczyna zatrzepotała zalotnie rzęsami. -To pan nie wie?- zdziwiła się. -Oświeć mnie, słoneczko… Musiał odczekać dłuższą chwilę, bo sekretarka dostała ataku głupawego chichotu. -Chodzi o panią Geiman.- oświadczyła, patrząc na niego gorąco. –To pańska żona? Anthony uśmiechnął się nieszczęśliwie. Puścił perskie oko do dziewczyny i wyszczerzył się w najbardziej uwodzicielskim uśmiechu, jaki znał. -Siostra. Dziewczyna stała się pięknie czerwona. -Ale… Pan się nazywa Weis… Miał już gotową odpowiedź, gdy jeden z policjantów zaprosił go do pokoju przesłuchań. Uprzejmie przeprosił dziewczynę i sprężystym krokiem ruszył do mężczyzny. -Proszę siadać.- nakazał policjant, czekający w środku. Ten, który wpuścił Taniego, stanął w drzwiach. -Chcemy zadać panu kilka pytań…- odezwał się mężczyzna na drugim końcu metalowego stolika o brzydkich, wodnistych oczach, które mierzyły go ponurym spojrzeniem. –Na temat pani Geiman, pana współlokatorki. Anthony uśmiechnął się pod nosem. Nie wiedział, co go czeka… Oblizał spierzchłe wargi. Policjant nachylił się nad nim, aż Anthony zobaczył drobne, czerwone żyłki przecinające białko jego oczu. -Czy dobrze zrozumiałem? Nie miał pan pojęcia, panie Weis, że pana przyjaciółka kontaktowała się z podejrzanymi osobistościami…? -Terrorystami, znaczy się? Nie… My tylko mieszkamy…Cóż, mnie nigdy nie ma w domu. Jej zresztą też nie… Ale bagno, pomyślał. Kiedy już dorwę Neil, obedrę ją ze skóry, obiecał sobie. -Skąd pan to wie?- spytał podejrzliwie mężczyzna. -Co wiem?- Anthony potarł szczecinę na policzku i dyskretnie otarł krople potu. -Że pani Geiman rzadko bywa w domu? –zirytował się policjant. –Sam pan powiedział, że często nocuje pan u znajomych… Anthony jęknął w duchu. -Eee… Neil zostawia mi karteczki. „Wrócę nad ranem” i tak dalej. Rozumie pan, my tylko dzielimy mieszkanie. Nie wpycham nosa w jej prywatne sprawy… Mężczyzna skinął głową. -Kiedy był pan ostatnio w domu, panie Weis? Anthony zamyślił się. Podchwytliwe pytanie… Odpowiedź może okazać się bardzo ważna. -Weekend spędziłem u siostry.- odparł gładko, bez zająknięcia. Mężczyzna przyglądał mu się groźnie. -Zapewne nie wie pan, że pani Geiman jest teraz również podejrzana o morderstwo policjanta? Poczuł, jak z twarzy odpływa mu krew. Czas zwinąć żagle, uświadomił sobie. -Neil? To jakaś pomyłka!- zaprotestował, drżąc jednocześnie ze zgrozy. -Jeden z naszych funkcjonariuszy miał aresztować w pana mieszkaniu oskarżoną. Kiedy się tam zjawił, drzwi były otwarte. Poinformował nas o tym. Ostatni raz połączył się z nami przed tym, jak Geiman weszła do mieszkania. Nie odezwał się więcej…Znaleźliśmy go podziurawionego na wylot. Po pańskiej koleżance nie było śladu. Anthony głośno przełknął ślinę. -Przebitego…czym, jeśli można wiedzieć? – spytał drżącym głosem. -Tępym, długim ostrzem…- odpowiedział beznamiętnie policjant. –A w kuchni znaleźliśmy nóż. Z jej odciskami palców. Anthony wstrzymał oddech. -Ja…- zająknął się. Neil, gdzie jesteś, wariatko? -Gdyby pani Geiman pokazała się u pana, proszę szybko się z nami skontaktować. Jest agresywna i niebezpieczna… Proszę bardzo uważać. Anthony skinął lekko głową. Na nic więcej nie było go stać. Widział lekki uśmiech błąkający się po wargach policjanta. Słyszał myśli mężczyzny, myśli, które zdradzały wszystkich. Przyprowadzi nam tą sukę na smycz. Ada znów się wścieknie. Gdzie ja położyłem te dokumenty? Cholera jasna! Chyba się w nim zakochałam… Jeszcze raz skinął głową. I jeszcze raz. I jeszcze raz…
  13. Ogólnie: wesołych świąt Może, jakby Dreaming Snake nazywał się Śniący Wąż to nie było by problemu, ale po angielsku lepiej brzmi. Inny powód nadania Indianinowi angielskiego imienia to zamiłowanie do opowieści Vondy N.McIntyre, "Of Mist, and Grass, and Sand..." oraz "Dreamsnake" (może ktoś czytał, chociaż wątpie). Do PR: nie warto przedłużać poczatku dialogiem (zresztą nie wyobrażasz sobie, jaki naprawdę jest długi). A opis nie jest strasznie długi (widziałam większe tasiemce). To źle, że nie liczysz... Pozdro i jeszcze raz wesołych ;)
  14. Mrok zapadał szybko. Wiatr jęczał przenikliwie, potrząsając złowrogo gałęziami. W głębi Puszczy rozległo się przeszywające wycie wilków, ruszających na polowanie. Srebrnopióre sowy zerwały się do lotów, pohukując cicho. Gdzieś wewnątrz narastającego mroku kłębiła się nieznana postać. Powoli jej kształty stawały się wyraźniejsze, a światło księżyca oświetliło bladą twarz. Białe, drobne żeby zabłyszczały złowrogo. Nowy łowca ruszył na polowanie. W tej samej chwili w Puszczy rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk. Ofiara już czekała… Dreaming Snake z trudem przedarł się przez tłum. Myśliwi, którzy znaleźli ciało, głośno wymieniali poglądy. Kobiety lamentowały, tuląc przestraszone dzieci, a mężczyźni śledzili Puszczę czujnym wzrokiem. Wreszcie stanął przed ciałem. Nie od razu rozpoznał, do kogo należy zmasakrowana twarz. Kilkanaście głęboki szram przecinało oblicze dziewczyny od czoło po podbródek. Wargi miała rozbite w krwawą maź, jedno ucho wyrwane. Włosy lepiły się od krwi, zaciśnięte dłonie głęboko zaryły w ziemię. Mężczyzna powstrzymał odruchy wymiotne. Dziewczyna musiała cierpieć. Nogi i ramiona miała posiniaczone i podrapane. Uciekała? Walczyła? Mógł tylko przypuszczać. To, co ją goniło, nie dało jej szans. Brzuch dziewczyny był zwyczajnie rozszarpany, a wnętrzności, wyciągnięte na zewnątrz cuchnęły już obrzydliwie. -Trzeba pochować biedaczkę…- odrzekł po dłuższej chwili. Większość członków plemienia wróciła powoli do obozu. Nie było już, na co patrzeć. -Jakie zwierze mogło zadać tak straszne rany?- spytał ochryple wódz. Dreaming Snake zawahał się. -To…nie zwierze…- powiedział cicho, wpatrując się w pokiereszowaną twarz dziewczyny. -Co mówisz? Mężczyzna uniósł głowę, ale nie odrzucił z twarzy długich, czarnych włosów, zakrywających mu oczy. Z oczu można odczytać wszystko, a on musi najpierw pomyśleć za nim cokolwiek oznajmi starszyźnie. -Nie zabiło jej zwierzę… -Człowiek?- brzydka twarz wodza drgnęła. –Człowiek zza Puszczy? Dreaming Snake pokiwał przecząco głową. -Nie sądzę. Oni zabijają stalą i żelazem, nie pazurami i zębami. Brzydzą się krwi i mięsa… Nie, to nie ludzie. Mężczyzna wykrzywił twarz w grymasie niedowierzania. -Nigdy nie widziałeś człowieka zza Puszczy…- powiedział oschle. –Co możesz wiedzieć o jego zwyczajach w zabijaniu? Mężczyzna puścił tę uwagę mimo uszu. -Nie podejmujcie żadnych działań…na razie. Mam pewne przypuszczenia… Szaman prychnął. Zasłonił twarz dłonią i poprosił, żeby odsunęli się od zwłok. Po chwili podjął temat. -Cóż innego może zabijać w tak okrutny sposób? Dzieci straszy się historiami o ludziach zza Puszczy! Czy uważasz, że wszystkie są wyssane z palca? Powiedz, chociaż kto, według ciebie, zabił dziewczynę?! Dreaming Snake zwilżył wargi. -Diabeł... Wódz prychnął pogardliwie, ale nie skomentował.
  15. Elfi łucznicy naciągnęli strzały na cięciwy. Deszcz chłostał wojowników w plecy, pchając na chordy wrogów. W pierwszym szeregu wojsk przeciwnika stali ludzie, wykrzykując już teraz bluźnierstwa w stronę twierdzy Shanheavel. Wiatr hulał między delikatnymi murami miasta, goniąc ostatnie, liście, szarpiąc krzewy i rododendrony. Ulice były jednak puste. Ani jeden ptak nie skrył się w koronach drzew rosnących za bramą twierdzy, jakby wszystko, co żywe, przeczuwało grozę oplatającą naród elfów. Jakiś cień padł na ich krainę. Ludzka zaraza wkradła się w życie, niszcząc, mordując, gwałcąc, nie zostawiając za sobą nic oprócz ruin i zgliszczy. Elfi piechurzy stali spokojnie, oczekując na sygnał swojego dowódcy. Płytowe zbroje zmatowiały w deszczu. Na równinie po wykarczowanych przez ludzi puszczy tysiące istot gotowało się do rzezi. Namoknięta gleba zrobiła się zdradliwa. Ludzie zapadali się po kostki w błocie. To jednak nie ostudziło ich zapału. Na polu rozległ się zgrzytliwy dźwięk uderzeń. Ludzie walili swoimi żelaznymi mieczami o tarcze, skandując przy tym okrzyki walki. Nikt w elfim wojsku się nie poruszył. Miasto zamarło w oczekiwaniu. Areana pociągnęła chłopca. Padał z nóg, ale dzielnie szedł dalej. Nie marudził, nie kwilił. Zwalniał tylko kroku, coraz bardziej i bardziej. Gdzieś z boku usłyszała uderzenie stali o drewno. Drzewo zakwiliło żałośnie, kiedy trysła z niego złota krew. Ludzie nawoływali się miedzy sobą. „Gamaliel miał rację” pomyślała, unosząc chłopca, kiedy natknęli się na spróchniały pień drzewa. „Są jak niedźwiedzie. Idą, tratując, wiecznie głodni i spragnieni”. -Lanjelinie, pospiesz się!- mocniej ujęła palce dziecka. Był taki słaby. Długa, zdobna koszula nocna postrzępiła się i zabrudziła. Chłopiec miał nieobecny wyraz twarzy, rozbudzonymi oczami obserwował obce drzewa, nieznany las. -Chcę do domu…- pisnął cicho. Znów go uniosła i susem pokonała strumień dzielący puszczę na pół. -Tak, wiem. Już niedługo…- odparła, nie wypuszczając go już z ramion. Ludzie byli blisko. Słyszała ich oddechy, świszczące, głośne. Oddechy drapieżników, które wpadły na ślad swoich ofiar. Zatrzymała się. Od dawna podążali jej tropem. I chociaż stąpała ciszej niż zając, nie zostawiając prawie żadnych śladów, Lanjelin był wciąż dzieckiem. Dzieckiem nieporadnym, niedouczonym, nie przygotowanym na to, co miało nadejść. -Lanjelinie…- przytuliła go do siebie, gładząc jego czarne loczki, zawijające się w delikatne pierścienie. Chłopiec spojrzał na nią. -Biegnij ciągle na wschód.- rozkazała, zaciskając palce na jego ramionach. -Na wschód…-powtórzył, nie rozumiejąc. -Tam gdzie słońce wstaje, Lanjelinie.- wskazała gęsty matczyniec.- Nie zatrzymuj się, Lanjelinie. Nie zatrzymuj się, póki nie zobaczysz wierzy z białego marmuru. Wieża będzie lśnić. Lanjelinie.- ucałowała go w czoło. –Teraz biegnij, Lanjelinie. Chłopiec zawahał się. Gdzieś za jej plecami rozległ się odgłos łamanych gałęzi. -No już, biegnij!- popchnęła go lekko do przodu. Ruszył, ale wciąż wolno. Patrzyła na niego, kiedy się oddalał, aż czarna czupryna całkowicie nie zniknęła w cieniu wysokich paproci. Dopadli ją od tyłu. Zdążyła dobyć krótkiego noża i zadać jeden cios. Człowiek jęknął i zwalił się na ziemię. Rękojeść wysunęła się z dłoni Areany. Drugi z ludzi zwalił ją na ziemię, rozdarł suknię, rozszarpał dekolt. -Gońcie gówniarza!- rozkazał swoim ziomka. Miażdżąc pod stopami okutymi w żelazo gałęzie, ruszyli w ślad za dzieckiem.
  16. Ostatnie chwile zdawały się ciągnąć w nieskończoność. A może czas stanął w miejscu? Nie miał pojęcia… Świat wokół ucichł, jak milknie morze zbierające resztki bałwanów z plaży. Ogarnął go spokój, naciągnięte bicepsy zdawały się być jedynie puchem. Całe napięcie odpłynęło z barków i pleców, że przy każdym ruchu unosił się nad ziemią. Ktoś, kto przyglądał się uważnie zobaczyłby na jego twarzy spokój, kontrastujący z zaciętością, złamanym nosem i obrzmiała od krwi wargą. Mimo szczypania wciąż dzielnie walczył, do ostatniej chwili. Nieznacznie odchylił głowę, czując wzmagający się ból w karku. Wymierzał kolejne ciosy. Pewnie trzymając się na nogach, okrążał ring niczym tygrys, czający się do skoku na swoją ofiarę. Głowa nieznacznie bolała, jakby stado piłeczek pingpongowych odbijało się w jego czaszce. Bokser ledwo nadążał za swym przeciwnikiem. Plątały mu się nogi, obraz przed zalanymi potem i krwią oczami zamazywał się stopniowo. Z każdym ciosem widział coraz mniej. Kontur postaci przed nim zniknął zupełnie. Kolorowa masa tłumu wokół falowała niczym wzburzony ocean, wyrzucając z siebie zamiast bolesnych fal, potoki skarg i dopingujących słów. Jedyne, co było jej osiągnięciem, to wprowadzenie jeszcze większego zamętu. W głowie mu huczało, słuch zanikał tak szybko, jak wzrok. Z sekundy na sekundę był coraz bliżej przegranej. Wszyscy wokół także dostrzegali jego klęskę, chociaż walka wciąż trwała. Przegrałem, pomyślał, czując niesamowity ciężar, jaki spadł mu do żołądka. Jestem skończony… Szybkość była podstawą. A więc cała rozgrywka między dwoma tak potężnymi przeciwnikami zdawała się być równa podmuchowi wiatru. Obie masywne postacie, o godnych podziwu bicepsach, niesione przez podmuchy ogromnej siły, przystąpiły do starcia. Obie równie mocne i doświadczone. Dwie indywidualności, niczym ciepłe i zimne powietrze powodujące nawałnicę. W walce liczyła się też równowaga. Za cios odpowiadano ciosem. Ból mszczono bólem. Tak, dwa cudowne orły, krążyły po ringu niczym po prerii i szykowały się do ataku. Bitwa o zwycięstwo… Tłum podżegał do walki. Ludzie lubili oglądać cierpienie. Widok zmagań gotował im krew w żyłach. Bokserom zdawało się, że spogląda na nich tłum ognistych, zakrwawionych twarzy. Nie mogli uciec. Nie potrafili uwolnić się od tego makabrycznego obrazu, śledzącego ich we śnie i na jawie. Obrazu bezbożnej głupoty. Jedyne, co potrafili, to zadać sobie pytanie: czy to oni sami są głupcami, czy też rozpaleni widzowie pojedynku…? Przez swój zawód nie mieli normalnego życia. Ciemne myśli nawiedzały ich co noc w łóżkach, zbyt twardych jak na taki zawód. Kładąc się spać wzdychali, ciesząc się z kolejnej nocy, a rankiem drżeli na myśl, że mogą nie doczekać zmroku. Czy byli odważni? Może, chociaż sami uważali to za lekkomyślność. Żyć niepewnie, praktycznie jedną nogą stojąc w grobie. Któregoś dnia może zapomną zmówić pacierz? Może to będzie ostatni dzień dla nich? Wierzyli w Boga, ale nie byli zapamiętali w swej wierze. Przecież to, co robili, jak pracowali, było już zaprzeczeniem tej wiary…Chociaż dotąd mieli szczęście, a walki kończyły się wygraną, czuli pustkę. Przepełniającą, ohydna pustkę, wsysającą ich umysły jak ogromna, ludzka, czarna dziura. Dlatego jestem samotny…-pomyślał nagle bokser, i z trzaskiem łamanych żeber upadł na deski. Bo przecież samotnym nie jest się od tak. Samotność to nie kaprys, nie można sobie jej zażyczyć! Jest się samym, ponieważ raz już spróbowało się żyć z innymi ludźmi. I ten jeden raz inni nas odtrącili, a teraz boimy się zawierzyć komuś swój los, problemy i troski, nie wiedząc na siedemdziesiąt pięć procent, że nie zgniecie nas z premedytacją i nie rzuci za siebie, na pastwę bezdusznego świata. I nagle przed oczami pokonanego, w świetle lamp, huku publiczności i donośnemu zawołaniu prowadzącego, ukazała się odmienna scena. Już dawno nie widział czegoś tak przygnębiającego, nawet na obrazach, które dawniej zwykł często oglądać. Jesienny dzień, taki, jak za oknem. Deszcz, błoto. Kupki posklejanych liści, gołe krzewy, skorupy po kasztanach na podeszwie obuwia i ostatnie, brudno-rude liście na wygiętych od smutku gałęziach drzew. Zobaczył cmentarz, rzędy równych, szarych nagrobków i wydumanych pomników sterczących z ziemi. Zobaczył trumnę opadającą delikatnie w dół, w ciemność pod ziemią. Powoli padały na nią krople deszczu, rozbijając się o dębową powierzchnię. Nad wnęką w ziemi stał ksiądz i stara, przygarbiona kobieta, u której wynajmował mieszkanie. Jego pogrzeb… Niczego nie potrafię zrobić dobrze, pomyślał zwycięzca, zmrużonymi oczami patrząc na leżącego u jego stóp boksera. Pot zalewał mu oczy, spływał po torsie i barkach. W uszach dudnił ryk tłumu. Co krzyczeli? Nie wiedział. Przez zgiełk panujący w nim samym nie potrafił już odróżnić dźwięków wokół. -Dobij drania!- przedarło się do niego po przez wszystkie te denerwujące odgłosy. Dobić? A po co? Przecież ten biedak nie pojedzie do szpitala. Zawlecze się do domu lub skona na ulicy… Taka śmierć niezbyt przypadła mu do gustu. Urodzić się nieznanym, umrzeć zapomnianym. Odwrócił się do publiczności, uniósł ramiona do góry i wydał najbardziej bojowy krzyk, jaki potrafił. Ludzie podskakiwali z radości. A potem ruszyli do wyjścia, wymieniając miedzy sobą uwagi i naśladując swoich faworytów. Pokonany bokser z trudem stanął na nogach i kurczowo obejmując się w pasie, powlókł się w swoją stronę. Prowadzący wsunął mu pęk mocno zużytych banknotów i szorstką dłonią poklepał do po plecach. Drugi, dwa razy większy włożył do kieszeni swojej kurtki. Bokser westchnął… Nigdy nie dostanie pasu… Nigdy żadnego medalu czy pucharu… Wynagrodzenie, które starczało mu tylko na miesiąc. Nielegalne walki w podziemiach miasta... Nie, to nie był los, który sobie wymarzył. Śnił o karierze, a jego obecny stan był gorszy niż szczura w rynsztoku. Nie widział żadnych horyzontów na przyszłość. Sława, prawdziwe pieniądze i uwielbienie w oczach widzów było tylko snem. Potrząsnął głową. Takie sny zabijają, pomyślał. A jednak kochał marzyć… Brak drogi zwrotnej był niczym łańcuch opasający jego nogi i dłonie, a ten zawód, nielegalny, zabójczy, niczym kula ciągnąca go na dno oceanu problemów. Rzucił przelotne spojrzenie na swego przeciwnika, który z narzuconą na ramiona kurtką, pochylony, chyłkiem wymknął się z pomieszczenia. Potem ruszył swoją drogą, która znał chyba za dobrze. Przyciskając dłoń do połamanych żeber, bokser chwiejnym krokiem sunął przez ulice. Ludzie oglądali się za nim, lecz nikt nic nie powiedział. Światła zdawały się być martwymi punktami, zlewającymi z gwiazdami. Rozmazane twarze ludzkie śmigały przed nim niczym rozpędzone strugi wody, odbijające cuda lasu. Zaciskał zęby, aby nie czuć narastającego bólu. Życie uchodziło z niego po trochu, coraz wolniej, jak z nakłutego balonu. Zatoczył się do przodu, niezdarnie szukając jakiegoś podparcia dla rąk. Gdy je znalazł, z cichym jękiem osunął się na ziemię. Przez łzy widział tylko chłostające go liście i krople padające gęsto z nieba. Rozpętała się ulewa… Piwo, które żłopał zwycięzca miało dziwny posmak. Smak krwi… Jak zwykle, gdy cudzą krwią je opłacono. Z westchnieniem odsunął od siebie napój i podparł głowę na ramionach. Gałęzie pukały w kolorowe szybki piwiarni nie pozwalając mu zebrać myśli. Kiedyś tak nie było… Dawno temu mieli marzenia. Błyszczącymi oczami patrzyli w świetlistą przyszłość. Dlaczego się nie udało? Nie mieli pojęcia…Jakaś siła nieczysta kazała im zmienić zdanie, zatrzymać się. Weszli na drogę niepewności i pytań bez natychmiastowej odpowiedzi. Zgubili się w swoim życiowym labiryncie. Nikt w porę nie wyciągnął ręki, nikt nie pomógł, gdy tak bardzo tego potrzebowali. Wkrótce nierozwiązywalne problemy nagromadziły się. Nie było wyjścia. Brnęli przez świat bólu i wściekłość, wrogich spojrzeń i marnej pensji, w który sami się wpakowali. Ostatnio te myśli były coraz częstsze. Czy mogli jakoś to naprawić? Czy była szansa na powrót do dawnej, utraconej codzienności? Nie, oczywiście, że nie… Nigdy nie dążyli do niczego. Powiedziano, że życie jest grą. Ale oni jeszcze nie doczekali się GAME OVER’ u. Wciąż tylko NEXT LEVEL… Aż w końcu utknęli. Bezpowrotnie. Deszcz, niczym pejcz, siekł go po twarzy. Myśli odpłynęły z jego strugami. Otoczył go spokój. Wsunął dłonie w rękawy kurtki, aby nie dumać więcej nad tym, co stanie się za minutę, za sekundę… Kościół. Było to ostatnie miejsce, które chciałby zobaczyć. Wysoka wieża dzwonnicy, rzeźby patrzące na niego z wyrzutem z marmurowych ścian świątyni. Wychudzona twarz Zbawiciela, korona cierniowa na jego skroni… Kiedyś lubił tu przychodzić. Odpowiedzi same nasuwał się, jakby to magiczne miejsce było utopią, do której podążają wszyscy. Gdy był dzieckiem, zabierała go tu babcia. Uczyła o życiu i miłości… Czyżby zapomniał jej słowa? Nie. Po prostu nie chciał słuchać. Nie potrafił zrozumieć. Czy to także mógłby naprawić? Odwiedzić grób babci? Znaleźć sobie stałe zatrudnienie? Nie uciekać każdego dnia przed policją, nie chować się po kątach? Czuć się wolnym tak, jak chciał…? Nie myśleć o śmierci? Nie przeżywać jej wcześniej, niż jest to konieczne? Dlaczego nie? Czemu dotąd nie zaoszczędził pieniędzy, dlaczego nie znalazł sobie żony? Nie, chciał żyć jak inni… Więc dlaczego? Wsunął dłoń we włosy. To proste: nigdy nie znalazł czegoś bardziej interesującego niż boks, a żadna kobieta nie chciała go dotąd pokochać… Odpływał z deszczem. Ciemność zamykała się nad nim. Przegrał nie tylko walkę. Przegrał swoje życie. Przegrał walkę o swoją duszę… -Pomocy!- czyjś krzyk odbił się od ścian świątyni. Odwrócił głowę. Biegł do niego nastolatek. Strasznie blady, prawie siny. Długie, czarne włosy, posklejane od deszczu, sterczały spod skarpetkowatej czapki. Mógł mieć szesnaście, siedemnaście lat. Na oko zwycięscy pochodził z biednej rodziny, o czym mogły świadczyć mocno wytarte dżinsy i zszarzała kurtka. Podbiegł do boksera i szarpnął go za ramię. Mężczyzna podniósł się, a nastolatek odskoczył, widząc z jak wielkim ratownikiem ma do czynienia. Drżącym palcem wskazał na zewnątrz. Razem ruszyli przez środek kościoła, a ich kroki odbijały się echem. Katem oka dostrzegł, jak młodzian zagryza wargi i zaciska dłonie w pieści. Był wyjątkowo smukły jak na swój wiek. On też kiedyś taki był… W strugach deszczu, opierając się o filary podtrzymujące zadaszenie, stałą dziewczyna. Chłopak stanął przy niej, a potem z nadzieją spojrzał na boksera. -Ma białaczkę promielocytową…- wyjaśnił miedzy wdechem, a wydechem. Dziewczyna pokręciła głową, drobne krople uderzyły go w twarz. -Już wszystko dobrze.- szepnęła cichutko, unosząc lśniące oczy na przyjaciela. Potem niepewnie spojrzała na boksera i cofnęła się w mrok. -Natychmiast przeproś tego pana!- warknęła na chłopaka. -Czuła się źle… Czy mógłby pan zadzwonić po karetkę? Rzadko ma ataki, ale jej matka była by bardzo zła, gdyby się dowiedziała, że zignorowaliśmy ten… Uważnie przyjrzał się dziewczynie. Była wychudzona, włosy zdawały się być matowe… Ale może to tylko to światło. -Bardzo pana przepraszam!- dziewczyna odepchnęła nastolatka na bok. –Zawsze tak panikuje, gdy zasłabnę… Bez słowa sięgnął do kieszeni i podał jej banknot. Patrzyła na niego szerokimi ze zdumienia oczami. -Złapcie taksówkę i zmykajcie do domu…- powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Kiwnęli głową. Posłyszał jeszcze nieśmiałe: dziękuję, i zobaczył, jak chłopak ciągnie swoją koleżankę ku ulicy. Dziewczyna jeszcze raz zwróciła ku niemu twarz, a potem oboje zniknęli w taksówce. Stał w mroku. Ziemia osunęła się pod nim, a głowa niezdarnie opadła na ramiona. Nie mógł zapomnieć dwójki młodych. Nieśli ze sobą smutek, ale i nadzieję. On nigdy jej nie miał, nigdy nie potrafił dbać o drugą istotę. A może nie chciał? Przy ulicy postawiono mały ołtarzyk. Figura Matki boskiej spoglądała niewidzącymi oczami na przejeżdżające samochody, a wyciągnięte dłonie zdawały się przygarniać żebraków i pijaków błądzących wśród cienia i światła. Znicze ustawione u stóp rzeźby rzucały niezwykłe refleksy na bladą twarz. Patrzył w nią zafascynowany. Gipsowe wargi zdawały się wyginać w figlarnym uśmiechu, gdy pomarańczowe blaski śmigały po policzkach i błękitno- białej szacie. Potem zobaczył coś innego… Jakiś cień, ruch obok swojej nogi. Nachylił się. Kot? Pies? Do głowy by mu nie przyszło, że wielki bokser może zwinąć się w tak maleńką kulkę. A jednak… Znów poczuł uścisk w żołądku. Odgłosy nocy ucichły i nawet ptaki przestały śpiewać. Wszystkie światła z ulicy, blask lamp w oknach i pasma jasności płynące z latarni, wszystko to skupiło się wokół drżącej postaci w cieniu figury. Na chwile znów zobaczył parę nastolatków. Teraz już dorosłych. Trzymających się za dłonie, na ławce, w cieniu kasztanowca, w parku. Złote włosy dziewczyny opadały jej na ramiona. Czytała jakąś książkę, błyszczące oczy co chwilę unosiły się na jej towarzysza. Trzymaną w ręku różą muskał alabastrową skórę swej kochanki, szepcząc jej coś na ucho. A jednak była nadzieja. Świetlista, dobra nadzieja, której od tylu lat mu brakowało… Bez zastanowienia sięgnął po telefon i wykręcił numer na pogotowie. Potem, oczekując przyjazdu karetki, zdjął kurtkę i nakrył ją boksera. Słyszano, że w tym mieście już nie organizuje się nielegalnych walk. Natomiast jest wiele klubów sportowych. Poziom przestępczości także zmalał, bo dzieciaki nie spędzają czasu na ulicach. Jakiś stary człowiek widział bójkę, gdy wybito szybę w sklepie. Następnego dnia ktoś zostawił kopertę z pieniędzmi na ladzie tegoż to sklepu. Inny stary pan, przechadzając się po parku z żoną i z wnukami dostrzegł dziewczynę o spokojnej, bladej twarzy i złotych, lśniących włosach. Obok niej siedział młody człowiek, patrząc z uwielbieniem na wybrankę swego serca, łaskocząc ją trzymaną w dłoni różą i szepcząc miłosne wyznania, na które ona odpowiadała lekkim, nieśmiałym uśmiechem Podobno, gdy patrzyła na niego jej oczy błyszczały nadzieją, a nawet, kiedy w ich życiu działo się źle, ta sama złotowłosa dziewczyna uśmiechała się raźnie. Podobno pewien bokser zdobył światowa sławę, lecz zrezygnował z kariery dla drobnego sklepiku z antykami, który otworzył przy kościele w centrum miasta. Ponoć ktoś inny założył fundację pomagającą osobą chorym na białaczkę. Co było prawdą, nie wiadomo… Bokser pomógł zapakować swego rywala do karetki. Łzy i deszcz zalewały mu oczy. Westchnął. Teraz dopiero miał czyste sumienie. Po raz pierwszy zagrał fair i to sprawiło mu radość. To zmieniło jego życie, tak jak ta sama radość zmienia je od tysięcy lat .
  17. -Ciii!- warknął pan Sza. -Sza!- odburknął pan Ciii. Biały kraniec horyzontu malował się za końcem wyblakłej, szerokiej drogi parkowej. -Nic nie mów.- szepnął pan Sza. – Bo nas usłyszą! -Tak, tak… Pełna dyskrecja.- pokiwał z przekonaniem głową pan Ciii. Nieufnie spojrzeli na kłaniające się na wietrze korony drzew. -O! O! To już odchyliło małżowinę! Nic nie mów! Nic nie mów!- powiedział pan Sza. -Myślisz, że mnie usłyszało? Co za bezczelność, żeby tak podsłuchiwać ludzi! – oburzył się pan Ciii. -Wiatr wyłapuje nasze słowa i niesie je TAMTYM!- ostrzegł pan Sza. –A one powtórzą słowo w słowo! -Tak! Powtórzą!- potwierdził pan Ciii. -Dlatego my musimy milczeć, dla naszego dobra! -Bezwzględnie! Pan Ciii i pan Sza ruszyli dalej ścieżką, zerkając podejrzliwie na kołyszące się korony drzew.
  18. Po pierwsze- pisanie nigdy nie bedzie stratą czasu ;) Pod drugie- bezsenne dni jakośmi nie pasują Po trzecie- logiczne, trochę krótkie, ale wciągajace
  19. Reszta jest rozsypana między zaawansowanymi i poczatkujacymi, zaczyna się od Czasu Zmian Spox ;)
  20. Spogląda na mnie tymi swoimi czarnymi, błyszczącymi oczami. Są już trochę matowe, padło na nie bielmo. Jest już stary, myślę. -Jestem stary…- przyznaje spokojnie, odczytując słowa z mojej twarzy jak z otwartej księgi. Po kąpieli jego futerko znów się wybieliło. Jest już jednak sztywne i rzadkie. Kolejna oznaka minionych lat. Odrywam od niego wzrok. Za dużo problemów… Przerzucam kilka pożółkłych kartek w brulionie. Na biurku leży sterta moich rzeczy. Podręczniki, książki, zeszyty… Ten sam widok prezentuje się na parapecie i skrzyni. Czy to nie w niej są moje lalki? Może jeszcze są… -Są, a gdzież miały by być?- podąża za moim wzrokiem i natychmiast odgaduje co mnie trapi. Nie odpowiadam. Milczę. Piszę. Kolejna litera rozmazała się. Tu kiedyś padła łza. Pewnie moja… Czarny atrament fantazyjnie rozlewa się po pożółkłym arkuszu. -Tak…Naprawdę pięknie.- przyznaje, przechylając się przez moje ramię. Pachnie cudownie. Snem i odpoczynkiem. I zawsze używa lepszych słów niż ja. Lubi to robić, stare słowa na starych wargach dobrze brzmią. Bawi się nimi, droczy, krzyżuje. Wyrazy w jego małych, miękkich dłoniach wirują. Symbolizuje wszystko to, co bezpowrotnie minęło. Najlepsze lata mojego życia. Jego los został bezpowrotnie spleciony z moim, dawno, dawno temu przez kogoś innego. Ta twarz, okrągła i puszysta, to także wspomnienie smutków. Niektóre z nich ranią mnie do dziś. Śmieszny to ból, bo chociaż nie pamiętam tamtych dawnych, złych przygód, ich cienie dręczą mnie tak samo. -Wiesz przecież, że cię kocham…- przylega do mnie. Siedzę sztywna niczym wykuta z marmuru. Zimna, choć nie całkiem obojętna. Ale czy ja cię kocham? Tak, oczywiście… Co za pytanie?! Cierpiałam, gdy nie było ciebie przy mnie. Na twoje barki składałam ciężar swoich trosk i problemów. Płakałam w twych drobnych ramionach. Nadal to robię, chociaż coraz trudniej jest się do tego przyznać… Najgorsza jest niepewność. -A pamiętasz…- zagaduje i zaczyna wspominać. Ma spokojny, melodyjny głos. Nigdy go nie podnosił i nie zrobi tego teraz. Nawet, jeżeli nie będę słuchać. Najbardziej lubi wspominać swoją młodość. Naszą wspólną… Pod wpływem jego słów w mojej głowie odżywają dawne obrazy. Cienie budzą się w krańcach umysłu. Niektóre z nich zaginęły w mojej pamięci tak dawno, że ich ciągłe istnienie jest dla mnie zaskakujące. Nie wszystkie są szczęśliwe. Od tych drugich, mroczniejszych, ściska mnie w dołku, a jakaś wielka gula zatyka krtań i przełyk. -Misiu…- szepczę. Niektóre ze wspomnień są straszne. Po prostu: ból i łzy. Smutek. To było tak dawno, a jednak pamiętałam, że to nie kłamstwo. Że obrazy to wydarzenia. Stare, och, stare. Te wszystkie rozstania, zagubienie, samotność… Było. Pod wpływem żalu i goryczy odpycham go. Leci do tyłu. Bardzo szybko. Za szybko. Coś zgrzyta. Patrzy na mnie z dołu. Wydaje się taki mały i bezbronny. Opuszczony i porzucony. Z czarnych oczu wypłynęły łzy, niczym diamenciki. Mimo wszystko wciąż się uśmiecha. Jak zwykle. Czuję ukłucie smutku. Jestem zła na siebie. Bardzo zła. Pochylam się, stawiam go na nogi. Drży nieznacznie, kiedy go dotykam. To pewnie postępujący artretyzm… Staram się być najdelikatniejsza. -Przepraszam…- szepczę do jego ucha, wytartego na krawędzi od ocierania łez. Gładzi moje mysie włosy. Szepcze słowa pociechy do ucha. Tak cicho. Tak słodko. -Wiem.-mówi. Ja też wiem. Mam świadomość, że on zrozumie wszystko. -Rozumiem.- powtarza moje myśli na głos. Łzy kapią na atrament na kartce. Kap. Kap. Litery się rozmazują. Wyglądają jak stokrotki o postrzępionych płatkach, tyle że czarne. Teraz to już strzępy słów. Co ja tam napisałam? Mrużę oczy. Nie mogę rozpoznać znaków, które postawiła moja własna ręka… -„Mój Miś”…- czyta tym swoim spokojnym, ciepłym głosem, nie przestając mnie tulić ani przez sekundę. -Mój Miś.- powtarzam, nie wypuszczając go z ramion. * * * Siedzimy obok siebie. Zeszyt jest już zapisany, co do ostatniej strony. Pierwsze litery stawiałam w chwilach załamania. Czy był wtedy przy mnie? Był, oczywiście, ale nie tak blisko. -Mamo, jak on się nazywa?- moja mała wdrapuje mi się na kolana. Jak pięknie umie to robić. Wyciąga swoją rączkę i pokazuje na mego towarzysza. Widzę na jego wargach uśmiech. Nigdy nie rezygnuje z uśmiechu. Ma ten sam wyraz twarzy, co podczas wszystkich wspólnie spędzonych lat. Niesamowite. Ja nie potrafiłabym wytrzymać tyle czasu. -To Miś.- odpowiadam, gładząc ją po włoskach. Patrzy na niego błyszczącymi, ciemnymi oczami. Odpowiada jej spojrzeniem. Coś iskrzy między to dwójką. -Skąd on się wziął, mamo?- ciągnie mnie za włosy. Uśmiecham się łagodnie. -Przyszedł w czasie burzy. Widzisz, już się przejaśnia.- wskazuję na okno, za którym pierwsze tego dnia smugi słońca wypływają spomiędzy szponiastych, grafitowo-brunatnych chmur, których całe groźne stadko piętrzy się nad dachami. -Zostanie tu, póki nie wyschnie mu futerko. –przedstawiam ich sobie. Jak starzy przyjaciele, najpierw ostrożnie podchodzą, później padają w swoje ramiona. -Spójrz, jaki jest wychudzony! Pewnie nie jadł od kilku dni. –mała maca jego brzuch. Śmieje się, gdy jej małe paluszki dotykają go pod pachami. Dawno nie cieszył się tak jak dziś. -Jest cudowny!- oświadcza moja córka. Natychmiast zatapia krzywe ząbki w jego uchu, sprawiając mu tym jeszcze większa frajdę. -Mamo…-widzę, co się szykuje. Odwraca do mnie głowę. Oczy ma wielkie. Błagalnie patrzy na moją twarz szukając odpowiedzi, chociaż nie zadała jeszcze pytania. Zastanawia się przez chwilę. Potem, niczym katarynka, zalewa mnie potokiem słów. -Czymożebyćmój? Moje wyczulone, matczyne ucho wychwytuje natychmiast pojedyncze wyrazy. I tak wiedziałam, o co zapyta. Widziałam też, co odpowiem. -Oczywiście, kochanie…- całuję ją w czoło. Ale jej już nie ma. Jego też nie. Czuje się trochę winna względem niego. Chciał tego, chciał trafić do młodszych rąk, poczuć młodsze łzy i słabsze ramiona wokół swojej piersi. Mam wyrzuty sumienia. Zawsze je miewam. Straciłam teraz cos ważnego- jego. No cóż, nie bezpowrotnie. A może? Ukradkiem zerkam do pokoju. Siedzą razem, pogrążeni w rozmowie. Nie, to ona mówi. On tylko siedzi i słucha. Spokojnie popija napój z filigranowej filiżaneczki. Kiwa głową. Przytakuje jej. Najwyraźniej zauważa mój wzrok. Mruga dyskretnie. Oczy ma te same. Błyszczące. Z warstwą bielma. Uśmiecha się. Wie, co teraz czuję. On tego nie rozumie. Podoba mu się ta sytuacja. Znów jest młody. I Świerzy. I znów jest zakochany. Mała ciągnie go za rękę. Nie lubi, gdy się ją ignoruje. On odwraca do niej głowę. Bardzo powoli. Z uśmiechem na ustach. Mała przedstawia go lalkom. Wszyscy śmieją się. Myślę, że tak powinien skończyć. Szczęśliwy. W końcu postawiono mu ciężkie zadanie- mnie. Sądzę, że się z niego wywiązał. On też tak myśli. Znów się śmieje. Teraz to jej Miś i nie da sobie wmówić inaczej. Ale ja wiem. To zawsze będzie także Mój Miś.
  21. Kate i Pająk to dwie różne postacie z dwóch różnych rzeczywistosci. Co do Smoków i Liści są drugą lub trzecią częścią innego opowiadania. W poprzedniej części (której najwyraźniej nie przeczytałaś) Pająk dowiaduje się o śmierci rodziców. Dzięki i pozdro ;) Trolli
×
×
  • Dodaj nową pozycję...