Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wątłe promyki chylącego się ku zachodowi słońca z trudem przebijały się prze gęste sklepienie splątanych konarów i listowia drzew odwiecznej puszczy. Ptaki ukryte w swych podniebnych schronieniach świergotały, kwiliły, kląskały i skrzeczały przepełniając przestrzeń muzyką przyrody. Wtem, zrazu ledwo dosłyszalnie, potem coraz głośniej do ptasiego chóru dołączył się dźwięk cymbałów oraz nieco chrapliwy śpiew człowieka. Towarzyszyło mu mlaskanie kopyt człapiącego po błotnistej drodze konia. Po chwili się wśród drzew ukazał się dziwny zaiste widok – na myszatym mule poruszał się odziany w jarmarczny strój niewysoki człowiek. Do siodła przymocowane miał cymbały na których grał, śpiewając równocześnie balladę o niezwykłych czynach dawnych pokoleń, o królach i rycerzach, ludziach i elfach, czarodziejach i wiedźminach. Niepowodowany przez jeźdźca muł zatrzymał się podszczypując rosnące przy drodze zioła.
– Rusz się Rosynant! Wio! – jeździec uderzył piętami boki muła, pociągając równocześnie nosem. – Czuję zapach pieczystego. Zaraz zatrzymamy się na popas.
Zwierzak wyrwał kępę i ze zwisającymi z pyska zielskami spokojnie poczłapał dalej, w wyniku zżarcia znacznej ilości narkotycznych ziół jeszcze bardziej zamulony, zaś muzyk podjął przerwaną melodię.
Minęło czasu mało-wiele gdy dotarli na rozległa suchą polanę, na której już rozłożyła się niewielka grupa podróżnych. Płonęło ognisko, nad którym obracano na rożnie tuszę koźlęcia. Nieopodal ognia stały dwa załadowane wozy, do których uwiązane było trzy krowy. Kawałek dalej pasły się woły i kilkanaście owiec.
– Witajcie dobrzy ludziska! – zakrzyknął nowoprzybyły. – Mogę przysiąść do ogniska, jakiś kąsek wziąć do pyska?
– A kto pyta? – wyglądający na przywódcę grupy podniósł się z trawy.
– Jam jest Wykrot – wyprostował się dumnie śpiewak – królewski bard i poeta.
– Słyszelim o tobie. Widać, że wielki z ciebie poeta, bo do rymu prawisz. Witaj i posil się z nami. Jeśli ładnie zaśpiewasz, to i antałek piwa otworzym.
– Zaśpiewam, oczywiście, nawet gdybyście nie chcieli. Co zaś poezyi się tyczy, tom prozą do was gadał, stąd i rymy się wzięły. Kiedy zaś wierszem mówię, to nijakich rymów nie używam. Taka dziś moda... A dokąd droga prowadzi, dobry człowieku?
– Do chramu idziem, dań Melitele złożyć.
– Chwalebny to cel, zaiste. Jak tam już dotrzecie, pozdrówcie ode mnie matkę przełożoną.
Wykrot rozkulbaczył swego muła, odpiął cymbały od siodła, po czym zasiadł przy ognisku, znad którego właśnie zdejmowano pieczeń. Z wozu przyniesiono bochen chleba i antałek piwa. Wszyscy obsiedli ognisko i zabrali się do posiłku, zapijając tęgo złocistym trunkiem. Po skończonym posiłku Wykrot zasiadł z cymbałami u stóp wielkiego drzewa i opierając się o jego pień rozpoczął swój koncert. Ludzie, którzy rozłożyli się przed nim zachłannie wsłuchiwali się w słowa pieśni o pradziejach, gdy nagle dobiegł go jakiś chrapliwy śmiech. Przerwał i rozejrzał się po twarzach słuchaczy. Na żadnej z nich nie dostrzegł śladu podejrzanej wesołości, podjął więc swą balladę, gdy usłyszał wyraźne, wypowiedziane cichym basem słowa:
– Bajędy ludziom opowiadasz. Ciemnotę im wciskasz.
– Jakie bajędy!? To najszczersza prawda. Nauczyłem się tej ballady od samego mistrza Jaśmina, któren onegdaj na zimowisko na dworze mojego króla zatrzymał się i przez całą zimę barłożył A tak w ogóle, to kim ty jesteś?
– Jaśmin takoż głupoty prawi. A ja jestem Ent.
– Ant? Mrówka?
– Jeśli ja jestem mrówka, toś ty mrówcza rzyć. Jestem Entem. Opierasz się o mnie plecyma.
– Toć, o drzewo się oparłem.
– Głupiś, jak barani łeb! – Ent machnął gałęzią i stuknął poetę w ciemię. O Entach nie słyszałeś.
– Nnno, słyszałem, alem nigdy takowego dziwotworu nie widział. A może toś ty jest durak? Wielki, jak dąb, a mózg jak żołądź – odgryzł się Wykrot.
– No, nie gorączkuj się już. Jeśli chcesz, to ci opowiem, jak to wszystko się zaczęło.
– Chcemy posłuchać, chłopy?
– Chcemy, chcemy – zgodnym chórem odrzekła gromadka.
– No więc posłuchajcie.

– Dawno, dawno temu cała ziemia była zamieszkana przez ludzi. Nijakich elfów, krasnoludów, strzyg, wąpierzy, leszych i innych stworów nie bywało. Aż nadszedł kiedyś jeden dzień, kiedy gwiazda z nieba na ziemię upadła i kataklizm niesamowity uskuteczniła. Góry zapadły się, morza z brzegów wystąpiły, lasy płonęły, rzeki i jeziora powysychały. Wyłoniły się z ziemi plujące ogniem, siarką, a głazami wielkim wulkany. Jakby mało tego było, to wybuchły schowane przez ludzi w głębi ziemi bomby o mocy niezwykłej które rozrzuciły nad ziemią chmurę zabójczą, choć niewidzialną. Rośliny wszelakie, ludzie, tudzież zwierzyna cała od chmury owej chorować i umierać poczęła.
Ent westchnął ciężko i tarł gałęzią kroplę wypływającej spod kory żywicy.
– Nie wszystko jednakowoż poumierało. Najlepiej zatrucie zniosły drzewa i inne rośliny. Gorzej była z ludźmi i zwierzętami. Te które przetrwały długo chorowały i pod wpływem zatrutego powietrza i wody zmieniło im się coś w środku – powiadają, że to była jakowaś mutancja genów, czy jakoś tak – a potem niektóre zamieniały się w krasnoludy, elfy, i inaksze stwory. Ze zwierząt zaś powstały inne dziwolągi. Wszystkie te wywodzące się z ludzkich przodków grupy zamieszkiwały w innych regionach ziemi, nic o sobie wzajem nie wiedząc. Pośród nich przeżyło trochę uczonych, którzy wiedzę swą przekazywali kolejnym pokoleniom. Zachowało się takoż nieco ksiąg starych – choć pisane były w zapomnianych już językach, to w dzisiejszej wspólnej mowie niektóre słowa ostały się. Po tysiącach lat wszystkie te grupy poczęły szukać miejsca, gdzie warunki do życia były lepsze. Aż wreszcie zetknęły się po raz pierwszy na tej tu ziemi, nie wiedząc o tym, że wywodzą się ze wspólnego pnia. Jak było potem, już wiecie...
– Ent zamilkł i nie chciał już odpowiadać na żadne pytanie.
– No to co tera będzie, panie poeto? – zapytał jeden z wieśniaków. – Trza w waszych poemach wszytko przerabiać.
– No, nie wszystko. Ino sam początek. Reszta pasuje. Może teraz zaśpiewam o Wiedźminie...
– ... o Wieśminie, to my znamy. Był ci u nas w siole taki jeden przygłupi otrok – Galareta na niego wołali – co niemowlęciem będąc pode wóz załadowany wpadł. Mówić bez to nigdy się nie nauczył, ale za to na fletni pięknie grał. Jak grać zaczynał, to wszetki zwierz paszczęki rozdziawiał i słuchał, a słuchał. A jak ze swoją fletnią szedł po polach, to zwierzyna cięgiem za nim maszerowała, jakoby wojsko jakoweś. Nie tylko źwirz normalny, ale wszytkie panufle, ciporyje, biurwy, drakkonie, parapluchy, a nawet psolifanty, no i kiedy to uźrzelim Wieśminem go przezwalim.
Wykrot dopił swój półkwartek.
– A jako się zowie wasze siedliszcze?
– Sapkowo, panie. Kiedy mu już ociec i mać pomarli ludziska kazali mu za miskę strawy potwory owe za wieś wyprowadzać. A i z grodu po niego słali. Jednego razu trafiła do osady magiczka jedna, co ją za nieprawdziwe przepowiednie z grodu wyżęli – Juniper jej chyba było – i kiedy Galarety cuda zoczyła zaraz go namówiła na zrobienie pan... pan... pandemonium. Na początek w oćcowej stodole dziwowisko owo można było oglądać, a jak potworów przybywało, to płatę zaczął pobierać od gapiów i stawiać nowe budynki dla bestii owych pokracznych. W końcu Juniper powiedziała, że cały ten kram na ryzerwant jakiścićś przemienić trza, by chronić je dla potomności.

Wykrot ostatniego zdania nie słyszał. Głowa opadła mu na pierś i śnił, że jedzie na swym Rosynancie przez knieje dzikie i gościńce bite, sioła cuchnące i miasta gwarne, i gra na swoich cymbałach, a śpiewa przy tym rzewnie. Jego zaś tropem podąża karny szereg dziwadeł wszelakich. Mieszczanie i szlachta złotem a srebrem doń rzucają, dziewki uśmiechy darzą, a chłopy do samej ziemi pokłony biją.

  • 3 miesiące temu...
Opublikowano
o chwili się wśród drzew ukazał się dziwny zaiste widok

pyska zielskami

gdy dotarli na rozległa

uwiązane było trzy krowy

barłożył A tak

a głazami wielkim wulkany

niezwykłej które rozrzuciły

gdzie warunki do życia były lepsze.

szlachta złotem a srebrem



----------
tyle znalazłam;
wybacz, że się czepiam - takie zboczenie moje :D

a opowiadanie suuuper :)

pozdrawiam serdecznie
  • 2 miesiące temu...
Opublikowano

Dzięki za zwrocenie uwagi na błędy. Myślę, że poprawiona wersja jest ich pozbawiona, ale nie mam czsu i ochoty wracac do tego tekstu.
Nie zgadzam się jednak co do sformułowania "złotem a srebrem". W tym przypadku "a" zastępuje spójnik "i". Dlatego (chyba) przecinek jest zbędny, by nie powiedzieć błędny.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Po środku mroku świeca się tli Z tła ku niej lgną kirowe ikary - ćmy W mdłą ciszę wdarł się ledwo słyszalny trzask Życie znów staje się żartem bez puenty A po kruchym ikarze z wolna opada pył   Wspomnienie i dym, a on spełniony Unosi się w górę, jest taki wolny - Już nic nie czuje. Co za ironia Dla obserwatora, tak przykra Może się wydać ta jego dola   Lecz czym jest różny człowiek od ćmy Wciąż szuka czegoś co go wyniszczy - Czegokolwiek, co będzie mu ogniem Jego świadomość jest obserwatorem On pragnie się wyrwać, uwięziony w sobie Biega za szczęściem, jak liść za wiatrem A każde spokojne spełnienie, zamienia w drżenie   Potem zostaję dym, który rozrzedza płynący czas. Ucieka on słowom w pozornie głębokich opisach. Mimo to staramy się mówić o tych niewidocznych nam szczytach gór Gór, he, he - chyba szaleństwa   My od początku do końca tak samo ciekawi Mówimy gładko o tym czego nie znamy A jednak dziwny posmak zostaje w krtani Gorzki posmak wiedzy że nic nie wiemy Przykrywamy typowym ludzkim wybiegiem, ucieczki w poszukiwanie   Jak dla ślepego syzyfa, w naszej otchłani Pozostaje nam tylko zarys kamienia Zesłanie od bogów Lub od siebie samych Szukamy ognia Potykając się znów o własne nogi Z pustką i cieniem za towarzyszy I przytłaczającym ciężarem ciszy   Błogosławieni niech będą szaleńcy Których natura - kpić z własnej natury Bo choć idą tą samą drogą Dla nich zdaje się być jasną i błogą W świetle ucieczki od świadomości Idą spokojnie, spotkać swój koniec Nie szukając w tym najmniejszej stałości W swoim stanie, zrównują się z dymem Przecież ich ruchów też nikt nie pojmie Ich świat jest czymś innym niż zbiorem liter i ciszy   Reszta zaś tych nieszalonych Brodzących w pustej słów brei, Zamknięta w otwartych klatkach, Które z czasem nazywa się 'prawda'   Kurtyna nocy już dawno opadła Mgła, wodą na ziemi osiadła Obserwujący ćmy zasnął A nasza świeca, wreszcie zgasła
    • @FaLcorN Myślę, że nie tylko Ty zadajesz sobie wspomniane w wierszu pytania. :)
    • @Waldemar_Talar_Talar Zatem smacznego :) pozdrawiam
    • @infelia

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      nie nie. Już mam napisany od dawna teraz będę pracować nad nowymi.
    • @Whisper of loves rain Ależ to jest świetne! Podziwiam każdy wers, mimo że nie przepadam za nierymowaną poezją. To jest wyjątek od reguły. Super.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...