Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

notatka z akcji


Dżin

Rekomendowane odpowiedzi

Nadchodzi świt
miasto wyłania się z mroku
wokół spokój
już i jeszcze
dzień rozpocznie się kroków narastającym deszczem
jeszcze trwa krótki rozejm dnia z nocą.

Gdzieś na piętrze okopcony pokój
minęła kolejna noc
bitwa i wojna
lecz tylko pozornie ulica spokojna
przyczajona
gdzieś w oknie naprzeciw drgnie jeszcze zasłona
mroczna strona miasta czujnie usypia
ciemna maszyneria
dzień nadchodzi - na pozory przerwa.

Chowają się do nory
hieny i chwasty wszelkiej maści
w ciemnych bramach znikają potwory
jak w Hadesu przepaści.

Jacek podlicza rachunek zysków i strat
poszedł jeden volkswagen, mercedes i fiat
lecz dziupla namierzona
trasa przerzutu prochów wreszcie ustalona
jeden martwy dzieciak.

Na koniec ostatnia kawa
tygryski wycofane, kończy się zabawa bez litości
gra cieni i nocnych zjaw
krótkich błysków i jakby nierealnych akcji
bez prologów, genezy, jawnych prowokacji
przemija ciemna strefa.

Siedzimy w milczeniu
nadchodzi dzień szary i blady
słoneczny i pełen kolorów
głośno i jawnie kroczy
zaskoczeni mrużymy oczy
bez konieczności i żadnej przyczyny
czekamy jednak na noc
zastrzyk mrocznej amfetaminy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jest pomysł, jest atmosfera, nie jest najgorzej.
- zdecydowanie za duża ilość "oklepanych" zwrotów (vide dwa pierwsze wersy)
- nie wiem, czy duże litery na poczatku każdej zwrotki są potrzebne (+ Hades), tym bardziej, że tego rodzaju monolog, "notatka z akcji", spisana poetycko, ale jednak na prędce(bo nie odnoszę wrażenia jakby pisana była z perspektywy czasu), powinna robić wrażenie całości ujednoliconej, która ewentualnie "zgrzyta" w przejściach z jednej zwrotki do następnej. Z tego powodu usunąłbym także kropki na końcu każdej strofy. One nie powinny tworzyć zbyt autonomicznych, odrębnych części. Całkiem nieźle oddana atmosfera. Jest fabuła, zalatuje prozą (w czym problemu, rzecz jasna, nie widzę).
Zdecydowanie przydałoby się popracować nad rymami - częstochowskie (w sensie: banalne, rymy regularne nie są same w sobie złe). "już i jeszcze
dzień rozpocznie się kroków narastającym deszczem" - np. tutaj. Rym nieregularny, ale do bani (zastanawia także wersyfikacja - czy nie lepiej przerzucić "narastającym deszczem" do kolejnego wersu? Wtedy uzuskałby Pan ciekawe zawieszenie kroków ... ? narastającym deszczem - a takie zawieszenia w tego typu twórczości są jak najbardziej potrzebne).
Nie będę oczywiście wypisywał wszystkich rymów, które psują tekst, ale sądzę, że na podstawie przykładów będzie Pan wiedział, o które mi chodzi. (lecz dziupla namierzona
trasa przerzutu prochów wreszcie ustalona - np. ten - koszmar)

"miasto wyłania się z mroku
wokół spokój" - gdyby wszystkie rymy były takie. Dobrze to brzmi (ale, jak już pisałem, sformułowania banalne, nieco pretensjonalności).

jeszcze trwa krótki rozejm dnia z nocą - celne!
gdzieś w oknie naprzeciw drgnie jeszcze zasłona - też dobre.

te sformułowania tworzą głównie atmosferę, którą chciał Pan uzyskać

"bez konieczności i żadnej przyczyny
czekamy jednak na noc" - czy to aby logiczne (szczególnie z "jednak")? Brzmi źle.

"nadchodzi dzień szary i blady
słoneczny i pełen kolorów" - to wybija treścią z rytmu czytania. Szary i blady, czy słoneczny i pełen kolorów? Nawet jeżeli miało to brzmieć bardziej poetycko, czy zwrócić uwagę na nieokresloność tego co nas czeka, zupełnie do utworu nie pasuje.


"krótkich błysków i jakby nierealnych akcji" - "jakby" nigdy chyba nie brzmi dobrze
mroczna amfetamina - sam nie wiem, zupełnie inna siatka semantyczna, a w tym utoworze o końcowy zgrzyt chyba nie chodziło. Może lepsze by było andrenaliny (jak zwykła mawiać posłanka Beger).


reasumując - póki co - jestem na nie (dochodzi kwestia oklepanej tematyki, ale to nie jest duży problem), można z tego tworu zrobić coś naprawdę interesującego. Przede wszystkim uważałbym, żeby poprawionej wersji (jeżeli jakiekolwiek zmiany są w ogóle w planach) nie "przegadać", tj. naszpikowac bardziej treścią no i rymy koniecznie. Pozdrawiam.

uff, namęczyłem się, życzę powodzenia

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

troche spokojnie panie Cybula, to jest dość dobry tekst, co do tego szlamu to tak widzę po przeglądnieciu kilku pana produkcji można by to samo powiedzieć, tam nawet jakieś popiskiwania i pianie kogusie słychać. Natomiast rytmika wiersza nie jest dobrana nieporadnie tylko dokładnie odzwierciedla rytmikę zdarzeń i niejako klimat, sposoby wypowiedzi ludzi biorących udział w tej akurat akcji, jest kilka tekstów - wersów, które są cytatami - tu nie ma nic na siłę wyszukanego tak jak próbuje to pan robić u siebie.
Być może nie jest pan tego tekstu zrozumiec gdyż pewnie oprócz flmów (pewnie tych holywoodzkich) pana wiedza na ten temat się kończy. To jest poezja podana na tacy, poezja tamtej chwili taka chropowata w nieregularnościach, rwanym rytmie w prostych sformułowaniach. Tu nie potrzeba się prężyć metaforycznie, to jest notatka z akcji. To nie ma być w swoim założeniu wypolerowane ąę. To nie jest wydumane błądzenie w chmurach.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Pana wypowiedź świadczy tylko i wyłącznie o Panu. Kolejny zadufany w sobie jegomość, którego każde słowo krytyki dziwnie boli. Nie ma Pan prawa osądzać ani oceniać mojej osoby a wycieczki osobiste proszę sobie robić w innych miejscach. Pan mi tu proponuje bycie spokojnym a jednocześnie sam Pan stwarzasz problemy. Proszę się najpierw zastanowić co Pan mówi. Nawiążę jeszcze do rymów. Jeśli wg Pana wymieszanie rymów niedokładnych z dokładnymi oraz ich przypadkowość jest dobra to naprawdę podziwiam poczucie humoru.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

czy bedę publikować tutaj czy nie to nie pana sprawa, natomiast na ostrą riposte zasługują takie osoby jak pan bo tak naprawdę po sposobie wypowiedzi na temat tekstu trzeba jasno powiedzieć że związku z poezją nie ma pan żadnych, poezja to coś więcej niż interpunkcja i czepianie się czy akurat ten rym jest czy nie jest dobry. Tak naprawdę to ręce opdają i żal mi pana.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tekst, niestety, słabiutki bardzo. Od strony warsztatowej koszmar, treściowo także nic nie widać. Moim zdaniem, miejsce tego czegoś jest w koszu.

pozdrawiam.;-)


P.S. Panie Dżin, P. Bartosz oceniał tekst, a nie Pana. Pańska odpowiedź jest dość niesmaczna - po co atak na komentatora? Lepiej będzie, jak Pan spróbuje udowodnić, że to, co Pan napisał, mianowicie: "to jest dość dobry tekst" jest zgodne z prawdą. Może przy następnym swoim utworze, bo tego obronić się nie da.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




ok. widać jestem zmuszony. chciałbym tylko powiedzieć panie L. , że wcale nie mam wysokiego mniemania o tym co piszę, uważam że jestem sam w stanie ocenić niedostatki, zamieszczając tu teksty ( i to być może była pomyłka) spodziewałem innych uwag i komentarzy, fakt to moja pomyłka. Poprostu zrozumiałem że tu jest grupa osób , która trzyma się jak po sznurku sztywno zasad wyuczonych, sorki za znowu niemerytoryczną uwagę hehehe, ale nie czujących poezji. To tak jakby ktoś miał do czynienia np. z fugami Bacha albo maszami Palestriny i twierdził że są kiepskie i do kosza tylko dlatego , że w wielu wypadkach niezachowane tam są zasady kontrapunktu muzycznego obowiązującego w tamtych czasach jako kanon i podstawa misyrzowstwa muzycznego lub że stosują ci mistrzowie pochody równoległe np. kwint. Może Bachem poezji to nie jestem ale zawsze mierżiła mnie małostkowość co do czepiania się drobiazgów sztuce na niekorzyść ogólnego wyrazu. A tu mam wrażenie tak własnie jest, jest babranie się w szczegółach - ma to niby znamiona fachowości itp. a tak podobne uwagi są nudne, nic nowego do tematu nie wnoszą i trudno z nimi dyskutować. No bo Bach kontrapunkt też spiep...ł no i co? A kto słucha dzisiaj ty co komponowali poprawnie?
Przydługi wstępik ale niech stracę, chociaż naprawdę szkoda mi na to czasu.

Przechodząc do tekstów. Poezja jak pan swoje źródło ma w języku mówionym - jej estetyka to u jej zarania dźwięk, rytmika , akcent. Zasady są no i owszem ale o jakich zasadach mozemy mówić dzisiaj gdy posmodernizm już przereklamowany a awangarda albo nudna albo traktowana z przymróżeniem oka. Biorąc pod uwagę takie elementy jak rytmika i akcent w tym akurat tekście graja one istotną rolę i są dość dobrze rozmieszczone. Melodia jest tu dość dobrze zachowana. A zatem jak krowie na rowie (przepraszam za tą niegrzeczność ale jeśli taki pan Bartosz nie czuje tematu to niech się przynajmniej nie odzywa):

"Nadchodzi świt
miasto wyłania się z mroku
wokół spokój
już i jeszcze
dzień rozpocznie się kroków narastającym deszczem
jeszcze trwa krótki rozejm dnia z nocą."

Trzy pierwsze wersy są stwierdzeniem stanu i tak rytmicznie skonstruowane by na "spokój" zatrzymać się czyli spokój, przerwa znaczy ale dopowiedzenie "już i jeszcze" narusza to i jest jedyną przesłanką do dalsdzego rozwinięcia gdyż inaczej tu tekst mógłby się zakończyć. Ten wers informuje o przejściowości tego spokoju i pozwala wyruszyć w dwa następne wersy. Piąty wers jest własnie skonstruowany w rytm kroków narastającego deszczu stąd i jego długość w odróżnieniu od lapidarnego stwierdzenia faktu w poprzednich wersach. Ostani wers jest postawieniem kropki nad i uściśleniem tematu jednak pozbawiony jest napięcia gdyż jest wersem nie spiętym rymem z żadnym poprzedzającym i następnym - jakby podsumowanie z dookreśleniem. Pojawia się sformułowanie na zasadzie antynomi: krótki rozejm dnia z nocą. To samo przeciwstawienie pojawi się jako zamknięcie klamry w ostatniej zwrotce oczywiście rozłożone inaczej. Noc i dzień jak dobro i zło jak miłość i nienawiść itp. Stary ale jary temacik ujęty w konwencji współczesnej akcji operacyjnej.

"Gdzieś na piętrze okopcony pokój
minęła kolejna noc
bitwa i wojna
lecz tylko pozornie ulica spokojna
przyczajona
gdzieś w oknie naprzeciw drgnie jeszcze zasłona
mroczna strona miasta czujnie usypia
ciemna maszyneria
dzień nadchodzi - na pozory przerwa."

Gdzieś na piętrze okopcony pokój - jak pan to połączy z bitwa i wojna to być może nastapi skojarzenie z okopconymi ścianami budynków po bitwie itp. lecz tutaj wojna odbywa się inaczej w skrytości , w przyczajeniu a znakiem jest okopcony od palonych pewnie przez całą noc papierosów pokój. Znowu trójwersowy konstrukt znaczeniowy zakończony pauzą naturalną na "wojna". Pozorność spokoju i przyczajenie znowu oddaje przeciwstawienie długiego wersu cvzwartego z jednym lapuidarnym stwierdzeniem - przyczajona - mówiona na zawieszeniu gdzie naturalnym dopowiedzeniem i opdanieciem w dół frazy jest 6 wers - "gdzieś w oknie....."
Trzy ostanie wersy opod względem rytmicznym i zastoswanego rymu są skonstruowane tak by naruszać w pierwszy bez odniesienia rymowanego była zawarta swego rodzaju obojętność stwierdzenia stanu faktycznego a zwarcie dwóch następnych wersów w rym jest jednak zabiegiem specjalnie pokazującym że to tymczasowość, jak echa milknących wystrzałów. Tu mogę mieć jedynie zastrzeżenie do dwa razy pojawiającej się "pozorności"


"
Chowają się do nory
hieny i chwasty wszelkiej maści
w ciemnych bramach znikają potwory
jak w Hadesu przepaści."

Trzecia zwrotka jest odniesieniem do chóru antycznego w tragedii z polączeniem terminologi antycznej z terminologią współczesną stosowaną w światku przestępczym i policyjnym - myślę jednak że powszechnie znaną.

"Jacek podlicza rachunek zysków i strat
poszedł jeden volkswagen, mercedes i fiat
lecz dziupla namierzona
trasa przerzutu prochów wreszcie ustalona
jeden martwy dzieciak."

tak to jest typowa notatka, wyrzuciłbym z 4 wersu słowo "wreszcie" - dokładnie oddaje w suchy sposób to co się zdarzyło. ci ludzie już nie reagują normalnie, są znieczuleni, podliczją tylko zyski i straty - to będzie korelowało z ostanią zwrotką w której okaże się że kręci ich ta noc , samo działanie , nocna amfetamina a kwestia dzieciaka, prochów, dziupli na samochody itp to tylko punkty. N

"Na koniec ostatnia kawa
tygryski wycofane, kończy się zabawa bez litości
gra cieni i nocnych zjaw
krótkich błysków i jakby nierealnych akcji
bez prologów, genezy, jawnych prowokacji
przemija ciemna strefa."

Może i racja, kto tego nie przeżył ten nie zrozumie, albo może kto nie ma wyobraźni. Terminu "tygryski" chyba nie muszę wyjaśniać.

Zestawienie kawy z opisem jak wygląda akcja w nocy - mówi to panu coś? :)) Rymów i rytmiki opisywać mi się a piać odnowa nie chce.

"Siedzimy w milczeniu
nadchodzi dzień szary i blady
słoneczny i pełen kolorów
głośno i jawnie kroczy
zaskoczeni mrużymy oczy
bez konieczności i żadnej przyczyny
czekamy jednak na noc
zastrzyk mrocznej amfetaminy."

a zatem problematyczne dla kogoś powyżej 2 i 3 wers: wyraża obojętność na nadchodzący dzień bohaterów notatki, powtarzalność sytuacji kończących się dniem, że w tym nadchodzącym dniu mają niewiele do powioedzienia - sdiedzą w milczeniu, że ich życiem jest noc, ten dzień w odróżnieniu od wcześniej opisywanej nocy - głosno i jawnie kroczy i tu okazuje się że ci ludzie nie są już przystosowani do życia w tym jasnym normalnym, jawnym dniu - mróżą oczy. zachwianiem rytmicznym, które chętnie bym tutaj zmienił jest 6 wers : bez konieczności ..."

I żeby jednak było zrozumiałe co autor przez to chciał powiedzieć to tekst traktuje o ludziach walczących ze złem, których ta walka na tyle wciąga że są już od niej uzależnieni, że podstawowa przyczyna dla której podjeli tą walkę została już dawno zapomniana, zatarła się. hehehe, no to można zdawać maturę.

pozdrawiam panie Lobo i obiecuję że już więcej nie będę pisał dlaczego Mickiewicz wielkim poetą był ;)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Człowieku - będę się odzywał wszędzie i o każdej porze jeśli tylko będę miał na to ochotę. Nie potrafię zrozumieć dlaczego ktoś nie umie przyjąć do wiadomości, że liczą się także gusta czytelników.
P.S. Krytycy filmowi także opierają się na gustach a sami nie potrafią kręcić filmów więc proszę nie wyjeżdżać z tekstami typu "krytykujesz a sam nie potrafisz", bo w ten sposób jesteś śmieszny. Jak już mówiłem - nie pasuje Ci moja wypowiedź to zgłoś to do moderacji (jest funkcja "Zgłoś złamanie regulaminu"). A jeśli myślisz, że każdemu musi się podobać to co piszesz - jesteś w wielkim błędzie. Weź pod uwagę to, iż w każdej dziedzinie, czy to w muzyce, filmie czy poezji, odbiorca kieruje się przede wszystkim własnymi odczuciami, więc nie ma się co obrażać (a przede wszystkim nie ma co obrażać odbiorcy), gdyż takie zachowanie świadczyć może tylko i wyłącznie o braku dobrych manier. Pozdrawiam i życzę większego dystansu do czytelników a zwłaszcza większego dystansu do samego siebie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

))Panie Dżin, niepotrzebana była ta cała Pańska tyrada, tekst jaki jest, każdy widzi, tłumaczenie nie ma sensu, całość jest aż nadto czytelna od strony fabuły. Pisać wiersze można na każdy temat, coś w rodzaju tego powyżej sam kiedyś skleciłem, może wkleję za tydzień, zapraszam. Temat więc nie wyróżnia się czymś nadzwyczajnym, natomiast braki warsztatowe są ogromne. Kwestia zastosowania rymów jest niepojęta - pomieszane, idą jak chcą, pod dyktando rymu-wymuszacza. Rytmu nie ma w ogóle. Wewnętrzne nielogiczności wołają o pomstę do nieba, vide:

nadchodzi dzień szary i blady
słoneczny i pełen kolorów
- no, albo blady i szary, albo słoneczny i pełen kolorów. Trzeba się na coś zdecydować. W całości moich zastrzeżeń nie chodzi wcale o kwestie estetyki - naczytałem się tyle tekstów, że potrafię docenić zupełnie odmienne spojrzenia na rzeczywistość, ba, tym bardziej mnie ciekawią. W powyższym tekście nie o estetykę chodzi, a o elementarne braki warsztatowe. Radzę dużo, dużo czytać i pisać z wysoko podniesioną poprzeczką samokrytycyzmu - to się w końcu zwróci (być może). Powyższy tekst jest do niczego (jako wiersz i nie tylko) i żadne próby obrony nic tu nie pomogą.

pozdrawiam.;-)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tekst byłby dobry, jakby - litości, trochę wyrzucić stąd kilka ości....

dobrą stroną jest klimat, natomiast trzeba by się zastanowić czy chodzi o poezję czy o rapowanie. Porblem jest wtym, że konstrukcyjnie wiersz jest na "bądź bądziu" ani nie ciąży tu, ani tam....
Amfy nie zażywałem, ale rozumiem zastrzyk adrenaliny, a ta amfa chyba temu sprzyja, no cóż młodsi pewnie wiedzą lepiej....

kilka mniej rymów i coś by z tego było, bo pomysł fajny....

P.S. tyko raz, bo nie będę powtarzać: większą część dyskusji powyżej ignoruję, szkoda czasu...
;o)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...