Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Poprzednie części: En route, Vimarda.

JEZIORO

To, co Hubert z początku wziął za kamień, w istocie było swego rodzaju naturalną kamienną ławą z płaskim siedziskiem i niewielkim oparciem; gdy podszedł bliżej, mógł zobaczyć to dokładnie. Kiedy od tej kuriozalnej ławy dzieliło go już nie więcej niż kilka kroków, zawahał się; chwilę stał nieruchomo, jakby w obawie przed tym, by nie zburzyć spokoju siedzącego na niej człowieka. Przez moment czuł się jak przyrodnik, który ujrzał jakieś rzadkie zwierzę w naturalnym środowisku, i w którym radość z nadarzającej się wyjątkowej okazji zakłócona jest przez lęk, by okazji tej nie zaprzepaścić.
Hubert nie zdziwiłby się na pewno, gdyby ów osobliwy człowiek siedzący kilka metrów przed nim, bez odwracania się zawołał go po imieniu; w gruncie rzeczy tego właśnie oczekiwał, takie zachowanie najlepiej jego zdaniem pasowałoby do okoliczności. Stało się jednak inaczej, co w pewnym sensie rozczarowało Huberta; nieznajomy obrócił głowę w jego stronę i szerokim, poufałym gestem zaprosił bliżej, czy wręcz nakazał podejść.
Włosy miał długie, zmierzwione i mocno szpakowate, znacznie już nad czołem wyłysiałe; twarz okrągłą (ludzie o takich twarzach zawsze wydawali się Hubertowi sympatyczni i wylewni), przesłoniętą przez długą brodę. Hubertowi przemknęła przez głowę myśl, że do twarzy byłoby mu w chitonie; ubrany był jednak w prostą płócienną koszulę i ciemne spodnie.
Zanim jeszcze Hubert zdążył dokładnie mu się przyjrzeć, nieznajomy przesunął się na kamiennej ławie, robiąc mu miejsce obok siebie; jednak z początku nie skorzystał z propozycji – stał nadal obok, dotykając dłonią zimnego oparcia ławy.
Człowiek wycelował sękaty palec wskazujący przed siebie; wtedy dopiero Hubert uprzytomnił sobie na powrót to, o czym był zupełnie zapomniał – oto stał przed niewielkim jeziorem, o wodzie wyjątkowo spokojnej i ciemnej. Spróbował sobie wyobrazić, jak wygląda z lotu ptaka; ujrzał je na moment jako granatową plamkę na tle jasnozielonych łąk i ciemnoniebieskich lasów, przeciętych cieniutką wstęgą szaro-burej ścieżki.
-Widzisz? – zapytał nieznajomy; głos miał piękny – mocny i dźwięczny, a przy tym tak idealnie czysty, że Hubert nazwał jego posiadacza w myślach Sokratesem; imię to w przedziwny sposób pasowało do niego, gdyż w istocie nie tylko mówił, ale nawet wyglądał jak filozof. Gdy Hubert nadał swemu rozmówcy imię, nagle poczuł się dziwnie ośmielony, jakby widział go nie po raz pierwszy, ale znał od dawna.
-Woda. – odpowiedział, siadając na kamiennej ławie, niezbyt błyskotliwie i głosem jakby obcym, z zewnątrz.
Sokrates uśmiechnął się – Hubert nie był pewien, czy z serdecznością, czy z politowaniem.
-W samej rzeczy – woda. Mówisz tak, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie; nie słyszę w twoim głosie należnego wodzie szacunku. Czy nie zastanawia cię to, że o ile każdy o własnej matce wypowiada się z szacunkiem, o tyle o wodzie, która jest matką wszystkich matek i wszelkiego życia, mówi się czasem wręcz z pogardą? A przecież wszyscy zrodziliśmy się z wody. I nie chodzi tu tylko o to, że nasz wspólny praprzodek był potomkiem jakiejś wodnej bestii, że w istocie sławić powinniśmy nie moment zejścia z drzewa, lecz wyjścia z wody; bardziej jeszcze mam tu na myśli to, że woda żywi nas wszystkich po dziś dzień. Wszystko co żyje, żyje wodą – pokarm ma w sobie zawsze wilgoć, wilgotne jest nasienie i zarodki; nawet najsuchsze z pozoru nasiona w głębi skrywają choć odrobinę wody, i to właśnie dzięki niej uśpiona roślina ma siłę, by wzejść. Jeśli na najsuchszej z pustyń znajdzie się kropla wody – powstanie tam życie; nie bez przyczyny starożytni wierzyli, że wiele gatunków poprzez abiogenezę generatio spontea powstaje z wody; nie byli w tym wcale dalecy od prawdy.
Sokrates zrobił przerwę, jakby chciał ciszą uczcić pamięć starożytnych, po czym kontynuował:
-Cały rozwój gatunku ludzkiego sprowadza się do tego, by uniezależnić się od przyrody – co zresztą jest zrozumiałe i chwalebne, gdyż człowiek wyrwany z przyrody i niezależny od niej staje się istotą wszechpotężną, niemal boską – to od wody właśnie nigdy nie uda się człowiekowi uciec; a gdyby kiedyś miało się to udać, wówczas będzie oznaczało przeistoczenie człowieka w boga... Słuchasz mnie, chłopcze?
Hubert nie słuchał zbyt uważnie; podobny pogląd był mu doskonale znany; zdziwiło go tylko, że nadal można przywiązywać do niego tak wielką wagę, podczas gdy na ogół był traktowany tylko jako niewielki krok w odpowiednim kierunku, jako nieudolny początek prawdziwej filozofii; przez grzeczność jednak przytaknął z nieco przesadzonym zaangażowaniem.
-Nie o tym jednak chciałem z tobą rozmawiać – uciął Sokrates, nie zważając wcale na odpowiedź Huberta, po czym nieoczekiwanie zapytał: - Czy widziałeś kiedyś na własne oczy dno jeziora?
-Nie widziałem – odpowiedział Hubert po chwili zastanowienia; uważał, że mógł je widzieć tylko niedoszły topielec lub nurek, a nie był ani jednym, ani drugim.
-Czy zatem uważasz, że to tutaj jezioro - ma dno?
Tym razem nie zastanawiał się ani chwili:
-Tak, jestem tego pewien; ma je niezawodnie.
-Skoro nie widziałeś go, a nawet jak sam przed chwilą stwierdziłeś, nie widziałeś dna żadnego z jezior, zatem przyjmujesz istnienie dna a priori; można powiedzieć, że nie wiesz tego na pewno, a jedynie w to wierzysz.
-Nie do końca – Hubert uważał się za wprawnego w erystyce i nie lubił być przypierany do muru. – Ta hipoteza nie wymaga potwierdzenia w doświadczeniu, gdyż przemawia za nią wiele już wykonanych doswiadczeń; człowiek dotarł do dna każdego z jezior, każde dokładnie zmierzył, nigdy nie natrafiając na jezioro bezdenne; poza tym teoria, jakoby istniały jeziora bez dna, a zatem nieskończenie głębokie, jest w oczywisty sposób nie do pogodzenia z kulistością ziemi.
-Na poparcie jednego a priori przywołujesz drugie i trzecie; nie masz wszak doświadczalnych dowodów ani na to, że wszystkie jeziora mają dno, ani na to, że Ziemia jest kulą.
Hubert czuł się lekko poirytowany:
-Owszem, sam nie wykonałem stosownych doświadczeń i nie wykonam ich, jednak bazuję na wielokrotnie potwierdzonych eksperymentach uczonych; gdybym swą wizję świata budował tylko na podstawie własnych doświadczeń, zgromadziłbym jedynie znikomą część wiedzy, którą posiadam, nie mówiąc już o tym, że w nowych warunkach byłbym kompletnie zagubiony i bezbronny.
-Właśnie – przerwał mu Sokrates – zagubiony i bezbronny. Ludzie oszukują samych siebie z lęku przed uczuciem zagubienia i bezbronności.
-Czy dawanie wiary powszechnie uznanym przez naukę i potwierdzonym doświadczalnie prawdom jest oszukiwaniem siebie?
-A jak inaczej można to nazwać? W istocie przecież nie masz lepszego dowodu na ogromną część wyznawanych przez siebie prawd, niż to, co wyczytałeś w książkach lub co powiedział ci ktoś, kto wiedzę swą również czerpał z książek. Żyjesz fałszywym obrazem świata, a jego fałszu nie dostrzegasz tylko dlatego, że obawiasz się własnej małości i bezsilności w poszukiwaniu prawdy. Oszukujesz się, bo tak jest wygodniej; a prawda nie zawsze jest wygodna.
-Czemu miałbym wątpić w prawdy powszechne – dlatego tylko, że nie wszystkie sprawdzę przez osobiste doświadczenie?
-Dlatego, że nic nie jest prawdziwe dla ciebie, jeśli sam tego nie doświadczysz – Hubert nie mógł oprzeć się wrażeniu, że głos Sokratesa był dziwnie smutny, gdy wypowiadał to zdanie. – Wszystko to, w co wierzysz, a czego nie doświadczasz, jest tylko bajką, która ma uśpić umysł. Ludzie żyją takimi bajkami, rezygnując z poszukiwania prawdy, do której dochodzi się nie biernym przyswajaniem wiedzy, lecz jej czynnym zdobywaniem. Czy myślisz, że jeśli ktoś odkryje prawdę absolutną, i opisze ją w książce, a ty tę książkę przeczytasz, to również poznasz najwyższą tajemnicę?
Hubert milczał długą chwilę; w końcu przyszedł mu do głowy mocny argument:
-Co w takim razie z dorobkiem nauki; mam tu na myśli nie tylko przyrodników, ale głównie filozofów; czy mogę poszukiwać prawdy sam, ignorując trzy tysiące lat tradycji? Jak można być poszukiwaczem, nie znając zdobyczy innych poszukiwaczy?
-Filozofów czytać należy nie po to, by przyjmować ich poglądy za własne; pogląd na wszystko trzeba wyrobić sobie samemu – nie ma oczywiście nic złego w tym, że pokryje się on z poglądem jakiegoś myśliciela z minionej epoki, trzeba go jednak odnaleźć własnym wysiłkiem. Filozofia ma nie wyrzeźbić umysł, lecz uszlachetnić go; kamień ma zmienić w złoto, gdyż rzeźba kamienna, choćby była dziełem najdoskonalszego rzeźbiarza, nie dorówna nigdy pięknem rzeźbie złotej. Filozofia czyni materię twego umysłu szlachetniejszą, lecz ukształtować ją musisz już sam.
Słowa Sokratesa uderzyły w Huberta; poczuł się jak ktoś, kto całe życie spędził na poszukiwaniu zakopanego skarbu i nagle uświadomiono mu, że nie wziął ze sobą łopaty.
-Hubercie – powiedział Sokrates głosem łagodniejszym, mniej karcącym; okazało się, że jednak znał jego imię – przybyłeś do Vimardy w poszukiwaniu prawdziwego poznania; zanim jednak zaczniesz go szukać, musisz zrzucić balast, by wzbić się na wyższy poziom. Musisz zapomnieć o wszystkim tym, w co wierzysz, a czego sam nie doświadczyłeś; o tym, że Ziemia jest kulą, że wszystkie jeziora mają dno, że po nocy zawsze wstaje dzień; tutaj ta wiedza nie przyda ci się do niczego. Pomyśl o człowieku pierwotnym – dla niego wszystkie jeziora były bezdenne i co wieczór zasypiał w strachu, że nowy dzień nie nadejdzie; choć żył w ciągłej niepewności, o ileż bliżej był prawdy od współczesnych ludzi. By poznać prawdę odrzuć fałszywe a priori. Tutaj, w Vimardzie, jeziora są bezdenne, Ziemia płaska i nieruchoma – dokładnie taka, jaka się wydaje zmysłom.
Hubert długo wpatrywał się w granatową wodę jeziora, dopóki zrozumiał, dlaczego była tak nienaturalnie ciemna.
Sokrates wstał z kamiennej ławy:
-Chodź, Hubercie. Już czas.

Opublikowano

jako że przy powieści byłam od początku, czuję się z nią emocjonalnie związana;) (tak naprawdę czyta się lepiej niż na gygy;P)

no i jak teraz czytam, to widzę, że czasem mnie słuchasz jednak;P widzę, że kłopotliwe fragmenty grają teraz świetnie



"twarz okrągłą (ludzie o takich twarzach zawsze wydawali się Hubertowi sympatyczni i wylewni), przesłoniętą przez długą brodę" - no nie wiem czy "przesłoniętą", nie wydaje mi się, może "ozdobioną długą brodą" albo wymyśl se lepiej - umiesz przecież;P


tyle mi nie pasowało, ale zajrzę jeszcze raz, teraz oglądam powtórkę "M jak miłość";P

  • 2 tygodnie później...
Opublikowano
-Czy zatem uważasz, że to tutaj jezioro - ma dno? - wyrzuciłbym pauzę

Ta hipoteza nie wymaga potwierdzenia w doświadczeniu, gdyż przemawia za nią wiele już wykonanych doswiadczeń; - doświadczeń

Moim zdaniem w kwestiach technicznych nie można ci za wiele zarzucić. Składnia - może zmniejsz liczbę średników albo spróbuj porozbijać niektóre zdania. Dla mnie jest ich trochę za dużo.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @EsKalisia Też tak mam - jak jest lato, chcę zimy i odwrotnie, jak zjem coś słodkiego, muszę kwaśne albo słone - trudno za sobą samą nadążyć :)
    • @andrew Ta scena na Kołobrzeskiej plaży – zimna, pusta, cicha – jest idealnym tłem dla tego momentu, gdy świat jeszcze nie ruszył, a ty możesz "zatrzymać myśli na wczoraj". Podoba mi się antropomorfizacja słońca, które "zastanawia się, czy warto wstawać" – to zabawne i czułe zarazem. A na zakończenie możesz wyciągnąć atu i zacząć dzień po swojemu. Spokojny, łagodny wiersz. Jak ten poranek. :)
    • Wiersz, który dotyka uniwersalnego doświadczenia wojny, jej wpływu na psychikę ludzką i nieusuwalnych śladów, jakie pozostawia.
    • Tam, gdzie fale Bałtyku biją o piaszczysty brzeg, a wiatr szumi w starych kniejach, żył niegdyś dumny lud Prusów. Choć mieczem i ogniem narzucono im władzę Zakonu Krzyżackiego, w sercach wciąż pozostawali wierni dawnym panom: Słońcu, Księżycowi i Ziemi. Najświętszym miejscem pruskich plemion, ukrytym przed wzrokiem najeźdźców, była świątynia w Romowe. To tam, w cieniu wiekowych drzew, rezydowali potężni bracia: Perkun – władca gromów i Ugnis – pan świętego ognia.   Pewnego dnia bogowie ci, chcąc sprawdzić wierność swego ludu, przybrali postać zwykłych wędrowców. Przemierzali pruskie ostępy, zaglądając do wiosek i świętych gajów. Perkun kroczył z podniesionym czołem i uśmiechem, widząc, że wiara przodków wciąż tli się w sercach ludu mimo krzyżackiego panowania. Ugnis jednak chmurzył się z każdym krokiem. Jego bystre oko dostrzegło, że w wielu gajach święte ogniska przygasły, a opieka nad żywiołem ognia zeszła na dalszy plan. W sercu boga zaczęła kiełkować zazdrość i uraza.   Tymczasem na ziemiach tych pojawił się nowy cień – komtur krzyżacki Mirabilis. Podstępny ten rycerz, władający z drewnianego zamku Lenceberg nad Zalewem Wiślanym, uknuł plan okrutny i krwawy. Rozesłał posłańców do najznamienitszych pruskich rodów, zapraszając wodzów i starszyznę na wielką ucztę. Obiecywał pokój i braterstwo, a zwabieni wizją końca walk, Prusowie przybyli tłumnie, nie przeczuwając zdrady.   Stoły ugięły się od jadła i napitków, a gwar rozmów wypełnił salę biesiadną. Lecz gdy uczta dobiegała końca, a umysły gości były już mętne od miodu i wina, Mirabilis wraz ze swoją świtą chyłkiem opuścił komnatę. Na jego znak ciężkie wrota zatrzasnęły się z hukiem, a rygle opadły. Po chwili pod drewniane ściany podłożono ogień. Gdy pierwsze płomienie zaczęły lizać ściany, a dym gryźć w oczy, Prusowie zrozumieli, że znaleźli się w śmiertelnej pułapce. W obliczu straszliwej śmierci, ich głosy zlały się w jeden potężny krzyk rozpaczy. Wznosili modły do potężnego Perkuna, błagając go o ratunek przed żarem, który trawił ich ciała.   Perkun, będąc wciąż w pobliżu, usłyszał wołanie swego ludu. Jego serce ścisnęło się z żalu, lecz nie miał władzy nad płomieniami. Zwrócił się więc do towarzysza: — Bracie Ugnisie! Powstrzymaj żarłoczne języki! Nie pozwól, by ten zdradziecki ogień strawił naszych wiernych! Lecz Ugnis, pamiętając zaniedbane paleniska w świętych gajach i słysząc, że konający wzywają tylko imienia Perkuna, odwrócił wzrok. Zazdrość o sławę brata, którą ten cieszył się nawet wśród dalekich Słowian, zaślepiła go. — Nie do mnie wołają, więc nie ja im pomogę — rzekł chłodno, pozwalając, by pożoga dokończyła dzieła zniszczenia.   Widząc nieugiętość brata, Perkun podjął błyskawiczną decyzję. Nie mógł ocalić ciał, które zamieniały się w popiół, lecz mógł ocalić to, co najcenniejsze. Zanim ostatnie tchnienie uszło z piersi Prusów, bóg gromu chwycił ich dusze i przeniósł je w pobliskie, potężne dęby. Drzewa, przyjmując w siebie cierpienie płonących ludzi, w jednej chwili zmieniły swój kształt. Ich pnie powykręcały się w agonii, a konary skurczyły, przypominając ramiona wzniesione w błagalnym geście.   Od tamtego strasznego dnia, żaden Prus nie ważył się podnieść siekiery na te sękate dęby. Wierzono, że drzewa te czują ból tak samo jak ludzie, a w ich wnętrzu wciąż żyją zaklęci przodkowie. Zniszczenie takiego dębu skazałoby duszę na wieczną, mściwą tułaczkę po świecie. I choć minęły wieki, a po zamku Lenceberg nie został nawet kamień, gdzieniegdzie na dawnych pruskich ziemiach wciąż stoją samotne, powykręcane dęby. Mają już ponad tysiąc lat i wciąż szumią dawną pieśń. Gdy mijasz takie drzewo, wstrzymaj krok i pochyl czoło. Pamiętaj, że nie są one naszą własnością. Należą wciąż do dusz, które przetrwały ogień zdrady.  
    • @Omagamoga czasami to świat jeździ nim popychany ręką depotów po piaskownicy.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...