Z żebra Adama
gdy na Adamie Ewa znad Ebro
galopowała jak żywe srebro
wtedy powziął przekonanie
że cud boski stworzył panie
bo obolałe miał siódme żebro
tamtego zmierzchu szum stał się za głośny
orkan przywiał z sobą każdy bolesny odgłos
który ktoś kiedyś nagrał lub opisał
poszepty konających co usypiają
były zaledwie tłem dla tych
co rozdzierali się nad nimi w rozpaczy
widzę w oknie jak drzewa jak bloki
uginają się od niemożebnej wichury
uginają się od drgań z tych gardeł
dziś okno jak ostatni spektakl na Ziemi
te poszepty te łkania były w oddali
zawieszone pod ciemno pochmurnym niebem
gdzieś eksplozje napalmu jak kotły w operze
a na podwórku na czarnych zgniłych liściach
tańczą plaski ciosów ze stękami boleści
oberka wokół ryków zarzynanej świni
napór na bębenki był coraz cięższy
nie dałem rady dłużej tego słuchać
ominąłem plamę czyjejś krwi w przedpokoju
zamknąłem mieszkanie rzuciłem klucz za okno
zbiegłem klatką do piwnicy
i tu już jest lepiej
siedzę sobie w zmurszałym kącie
przytulnie osaczony koło trutki na szczury
szum był z powrotem jak przed orkanem
taki do przeżycia
tu nie razi nie dusi słońce
tu mnie nawet nie przewieje zimą
nie ma tu żadnego okna dlatego
nie ma tu prawie żadnego problemu
tylko że słychać dalej w oddali
słabiej lecz wciąż słychać te wszystkie zgrozy
ostatni wzdech łkanie wybuch za wybuchem
i bijący z bitą przewalają się nade mną
nie wiem czy są kondygnację wyżej
czy kotłują się już w mojej kuchni
czy jedno chce drugie zatłuc na miejscu
na trawniku pod moim blokiem
ale słyszę ich huki i warki
i ja sam warczę na nich z dołu
bo szamoczą się z sobą za blisko mnie
naruszają mój mir domowy
warczę bo nie chcę ich dłużej słyszeć
a świni co by sobie jeszcze pożyła
za to nie słyszę już w ogóle
ona teraz zamknięta w puszcze
peklowana popiołami czyjegoś domu i ostoi
marynowana czyimiś łzami i limfą
pomielona razem z chrząstkami i skórą
ona konserwą która mnie tu żywi
zajadam ją i zagryzam sucharami
bo nie mam za bardzo innego wyboru
słyszę jak ktoś puka do drzwi
coś puka do żelaznych pancernych drzwi
to stuka taboret noszony falą brudnej wody
o Jezu nareszcie mam gości
i to nie jakiegoś podleca czy idiotę
odwiedza mnie ostatnia powódź na Ziemi
podświadomie czekałem na nią jasny i gotowy
Morze Karaibskie struga krwi mocz mojego psa
parowały powoli by zmieszać się w płynnej orgii
parowały by spaść ostatni raz na ziemię
z tym co zostało z lodowców Grenlandii
i załatwić od ręki każdy z kłopotów
Pierwszego Drugiego i Trzeciego Świata
brunatna fala wdziera się do środka
razem z wszystkim co zdarła z powierzchni ziemi
razem z moimi pancernymi wrotami
a ja wzruszony witam się z falą
rozwieram ramiona na oścież
i tymże krzyżem leżąc unoszę się na wodzie
pode mną w brunacie śmieci i gnijący topielcy
a jednak woda pachnie rześkim deszczykiem
wreszcie nie słychać tamtej masakry
bo naokoło mnie śmieci i gnijący topielcy
topielcami ci przed których głosami uciekłem
już nie ma komu krzyczeć płakać rzęzić
jestem ostatni
unoszę się więc słodko bezwładny i wzruszony
aż woda wypiera mnie do końca
zderza mnie twarzą ze ścianą nade mną
pierwszy i ostatni raz całuję się z sufitem
odchodzę z czarną pleśnią i porostami w ustach