Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Krakowiany (cz. 4)


Rekomendowane odpowiedzi

... obudziło mnie chluśnięcie wodą w twarz.
- Ty, bohater, masz szczęście – powiedział stojący nade mną strażak.
Westchnąłem, co zaskutkowało atakiem kaszlu.
-Długo tu leżę? - a leżałem na trawie, przy skraju drogi obok Giergielowego płota.
- Stasiu! Co z nim? Co z nim?! - krzyknąłem i po raz wtóry zaatakował mnie dymny koklusz.
- Spoko – wycedził strażak – leżysz tu 10 sekund, od razu złapałem cię za fraki i wywlokłem, wywlekliśmy – poprawił się.
- Dziękuję, dziękuję – usiadłem i znów dopadł mnie lęk.
- A gospodarz?
- Co, gospodarz?
- Spalił się?
- Ta, zaraz spalił. Na ławce zasłabł, przed domem. Ktoś zadzwonił po pogotowie, wzięli go, a dom zostawili. I zapalił się od czegoś, może żelazko zostawił? - spojrzał na przedzierające się już przez dach płomienie – nie ugasimy – dodał – hydrantu nie ma. Zbiornik wylaliśmy, the end. Chłopaki walczą, żeby do tej budy nie doszło, tam lakiery jakieś są podobno. Ale luz.
Jacyś ludzie złapali mnie pod ramiona, pomogli wstać. Uwolniłem się z ich uścisku i przeszedłem przez szosę w chłodniejszy świat. Ktoś śmiał się za moimi plecami. Poznałem, ale nie chciało mi się bronić.



IV


Źle spałem. Ale! Rano, bez śniadania wskoczyłem do samochodu i ruszyłem. Jechałem przez Skarszyn mijając knajpę „Pod Tarasem” z reklamą piwa „Mars”, potem przez Łozinę, gdzie stała stacja benzynowa koncernu „Mars”, Tokary, jakieś nowe osiedle Pruszowicami zwane, Cienin, aż dotarłem na Zakrzów. Tam, wzorem innych mieszkańców wsi, zaparkowałem i wsiadłem w autobus linii 128, by dojechać do centrum Wrocławia. Wpatrzony w okno obojętnie mijałem wystawy, domy, ludzi, psy, samochody. Smutno mi, Boże. Jest we mnie cień, który szumi i domaga się... bezstrunny jak gęstniejące wieko trumny, która spada z rąk... a ziemia myśli, że jest we mnie wszystkim. Rozbite słowa, pokaleczone zdania. Smutek, Boże, mógłby być piękny, gdyby nie ta niecierpliwość, pośpiech niemożliwy do zrealizowania, gdyby nie powolność autobusu i świadomość, że czas jest nieprawdziwy i względny. A nie mieć wpływu na coś względnego, nawet na przestrzeń to... .
Krzykliwe reklamy: sieć komórkowa "Mars", sieć spożywcza "Mars", batony "Mars", wulkanizator, pralnia ekologiczna, bank – Mars, marsowe miny kandydatów na posłów, Marsowe Pola,.
-Mars i Co, kontrola biletów – wyrwało mnie z otępienia.
Poczułem jak krew odpływa mi z żołądka.
- Ładne kwiatki – rzekł kanar – bez bileciku, co?
- Ano bez – potwierdziłem.
- Mandacik będzie?
- Będzie.
- A może wysiądziemy?
- Nie, nie, muszę jechać.
- No nie wiem, nie wiem. Imię?



Wysiadłem na Sienkiewicza i przeszedłwszy kilka przystanków piechotą dotarłem na Kliniki. Otworzył mi lekko zdziwiony portier. Uniósł brwi i spytał:
- Pan do?
- Giergiel, Stanisław Giergiel.
- Spojrzał na jakąś listę, przesunął po niej palcem i wskazując ruchem głowy korytarz mruknął:
- Wchodź pan.
Trwało chwilę nim w labiryncie ciemnych korytarzy odnalazłem pokój pielęgniarek.
- Kogo szuka? - spytała jedna z nich, gdy ujrzała moją twarz nieśmiało wyglądającą zza drzwi.
- Pana Giergiela – powiedziałem – przywieźli go wczoraj.
- Tu? Niemożliwe – oznajmiła i zaczęła szeptać z koleżanką.
Stałem chwilę zdezorientowany, a one nagle wybuchnęły śmiechem:
- Piętro wyżej pójdzie – poradziły – Tam w lewo!
- Dziękuję – ukłoniłem się.
Dopiero wychodząc z oddziału zauważyłem tabliczkę z jego nazwą. Rzeczywiście, miały się z czego śmiać.
Dalej było łatwiej i bez problemu uzyskałem informację.
- 206, jak Peugot – zachichotała młoda nosicielka kusego fartucha zakrywając usta dłonią.
Ten zapach szpitali... środki dezynfekujące, leki,szlafroki, specyficzny, podbandażowy pot, krochmalona pościel, starość, choroba, wczorajsza śmierć w sąsiedniej sali – to wszystko sprawiało, że kolana uginały mi się lekko. Dziwne, jak zmysł węchu może wpływać na stawy. Na obniżonym zawieszeniu wszedłem do sali wypełnionej jak wnętrze samochodu.
Spał. Nad szóstym łóżkiem po prawej kroplówka tykała przybliżając wybuch. Z piątego zerkały na mnie głęboko osadzone w wychudłej twarzy oczy; na czwartym rubaszny i wąsaty grubas powiedział siadając:
- A dobry, dobry.
Stasiu się zbudził. Starając się nie patrzeć w lewo podszedłem krokiem niepewnym do łóżka, które było trzecim z kolei.
-Cześć – zacząłem.
Leżący na łóżku drugim pacjent odwrócił się twarzą do ściany. Po chwili, ku uciesze mojego serca Staś odpowiedział:
- No cześć
Spytałem:
- Zawiał? - zażartowałem.
- Eee – mruknął – taki tam. Nic groźnego w każdym razie.
- Był doktor?
- Był.
- I się zmył?
- Jak pył.



Ze szpitala wychodziłem uspokojony. Stan fizyczny kolegi określiłem jako niezły; chociaż szczegółowe badania dopiero go czekały to istniała duża szansa, że to był stan przedzawałowy i mięsień nie został uszkodzony. Giergiel nie opowiedział mi jeszcze wtedy historii związanej z przejęciem jego zakładu – pewnie nie chciał mnie dodatkowo niepokoić, albo po prostu nie chciało mu się, co zresztą było by w jego stylu.
Zauważyłem, że Wrocław nie ma pór roku. Jesień? Zima? Wiosna? Wszystko jedno – i tak jest znacznie cieplej niż na wsi, a w porównaniu z pogórzem dynowskim to zupełna pryćka. Tam lato jest suche i kontynentalne, z końcem sierpnia noce są wstrząsające, księżyc pastwi się zimnym światłem nad przemykającymi w swym zgarbieniu ludźmi. W zimie jest śnieg, a nie solna plucha, mróz ścina miasto tuż przy szyi. Francuska rewolucja wiosny przychodzi nagle, jak dies irae – lody pękają, kra na Sanie tworzy fantasmagoryczne kształty, kryształy zwisają z dachów i próbują udawać sople, wyciągają się ku ziemi, jakby wiedziały, że kiedyś pochłonie nas wszystkich. Amen.
„Mars atakuje, Mars napada” - dziadek Staszewski śpiewał przez radio kolejną beznadziejną piosenkę, gdy wsiadałem w autobus którego celem było przewiezienie mnie na Zakrzów. Ta reklama sieci AGD-RTV przypomniała mi na chwilę o moim nagannym zachowaniu w kancelarii. Westchnąłem. Przyjemne myśli zmieniły stan skupienia i spłynęły ze mnie jak woda spływa z gór, gdy ją kurwica weźmie. Stukałem nerwowo palcami w kolano. Co robić? Jak to odkręcić? Z drugiej strony wspominając osobę karła było mi przyjemnie – w jakiś sposób była powiązana z samym Dynowem, a ściślej nawet z kościołem w którym tyle razy używałem kadzidła. Bogu świeczkę... . Natomiast sam fakt podpisania czegoś za księdza napawał mnie wstydem, pocieszałem się jedynie myślą, iż dopełniłem tylko formalności o której, przez przeoczenie zapewne, proboszcz mnie nie poinformował. Diabłu ogarek.



V

Stanisław Giergiel został wypisany ze szpitala w piątek, ale już w czwartek był w u siebie. Wiem, bo wracając z grzybami z Grochowej przejeżdżałem obok warsztatu. Brama była zamknięta, szyld zerwany – zatrzymałem się. Z wnętrza dochodziły odgłosy pracy i miałem wielką ochotę wejść, by zobaczyć co się dzieje, porozmawiać ze Stachem, zapytać jak się czuje. Już wysiadałem, gdy mój wzrok padł na dom, a właściwie to, co z niego zostało. Były ściany, przepalone pół dachu, fruwające popioły, wyrzucone na podwórko resztki mebli. Jakby ktoś wyciął fragment krajobrazu i zastąpił go innym, wziętym z obcych stron i utraconych czasów; jakby ktoś w doskonały, bliski od zawsze wiersz wstawił strofę napisaną przez polityka i rzekł: tak to brzmiało w oryginale, taka jest prawda.
Mój Boże, jak dobrze, że rano pojechałem inną drogą. Przymknąłem powieki. Nie czułem się na siłach. Zapaliłem motor, odjeżdżając myślałem, że nie życzyłbym sobie nikogo przyjmować w takich warunkach, bez wody, w bezdomnych oparach spalenizny i rozpuszczalnika.
Z domu zadzwoniłem na komórkę do księdza Jonasza.
- Tak. Słucham? - odebrał.
- Cześć, tu ja.
- Cześć, cześć, co słychać?
- Muszę ci coś wyznać – głos drgnął mi lekko.
- Boże, co się stało?
- Montują ten ołtarz.
- Już montują?! Przecież... zaczęli już?
- Dzisiaj rano ich wpuściłem. Przed siódmą już byli, to pojechałem potem na grzyby.
- Spałeś u mnie?
- No... - zawachałem się – no tak.
- Dobra. Kiedy planują skończyć?
- Coś mówili, żeby w niedzielę zrobić odsłonięcie.
- Zdążę. Przyjadę prosto na mszę. Ty weź i ich przypilnuj teraz, żeby mi wszystkiego nie porozbijali, możesz?
Mogłem i musiałem. Ugotowałem ziemniaków, ukłóciłem je mątewką, dodałem białego sera, mocno okraszonego skwarkami smalcu i zjadłem z 3 kiszonymi ogórkami. Mątewka! Ta pochodziła jeszcze z tych lepszych czasów. Robiło się je z choinki, takiej świątecznej. Gdy opadają igły drzewko bożonarodzeniowe, zgodnie z miejską koleją rzeczy, czeka śmietnik - lecz dynowianie postępowali inaczej. Sam czubek obcinali, tak, aby przycięte odgałęzienia pierwszych gałązek utworzyły coś w rodzaju rozgwiazdy, potem zdzierali korę i suszyli nowo narodzona mątewkę. Kolejne, coraz grubsze fragmenty pnia były cięte na dłuższe odcinki, formowano z nich wielkie mątwy służące do kłócenia ziemniaków uparowanych dla świń. Myśląc o tym, syty jak kura w młynie, wsiadłem do samochodu i pojechałem z powrotem do Boleścina.
Zaparkowałem pod kościołem i wszedłem przez zakrystię. Pod tabernakulum ujrzałem rozbity napis: „Jezu, Ufam Tobie”.
Robotnicy właśnie ściągali stary obraz, jeden z nich podśpiewywał bełkotliwym głosem:
- O krwi i wodo, któraś wypłynęła, z najświętrzego serca Jezusowego ufamy Tobie...
Trzęsła mu się przy tym kozia bródka, która zawsze wskazuje, iż jej posiadacz niewiele jeszcze w życiu przeszedł i kieruje się swoistą mentalnością Kalego – jak on bezcześci i nie okazuje szacunku, to jest to zabawne, jak z niego się śmieją – to drwina wnika do siódmego pokolenia wstecz. Drugi robotnik był gładko ogolony, ubrany w poplamioną farbą bluzę z kapturem i równie zachlapane spodnie, buty rozłaziły mu się na cztery świata strony, aż cud, że do tej pory nie potknął się o rozwiązane sznorówki. Nie widząc, że go obserwuję, zaczął zawodzić:
- Jezus blood never feld mi jet – tak jakoś, nie znam angielskiego - Jezus blod never feld mi jet – i tak w kółko chciał chyba.
Mimo, iż nie znalazłem w nim winy, krzyknąłem:
- Co tu się dzieje?!
- Jezu! - podskoczył ze strachu ten z bródką, a obraz wyślizgnął mu się z dłoni. Jeszcze próbował go ratować, ale ciężar sprawił, iż siła z jaką dzieło uderzyło w rękę robotnika, była na tyle duża, że pękło szkło.
- Achu! - wrzasnął, a obraz uderzył jednym bokiem w podłogę.
Rzuciłem się by pomóc, ale wszystko działo się zbyt szybko. Usłyszałem brzęk pękającej szyby, a z tętnicy robotnika zaczęła tryskać krew.
- Jezus, Maria – zawołałem – Jezus, Maria co robić, co robić?!
- O kurwa! - krzyczał jeden robotnik.
- Ja pierdolę, moja ręka, moja ręka – syczał ranna wijąc całym ciałem.
Wbiegłem do zakrystii. Chwyciłem za stułę wiszącą na oparciu krzesła. Dopadłem rannego i próbowałem zatamować krew, która z wewnętrznej części nadgarstka chlapała mi na twarz. Rozcięcie zaczynało się już między palcem wskazującym, a kciukiem i biegło w górę dłoni. Niestety nic więcej nie było widać ze względu na obfitość krwawienia. Wielokrotnie owinąłem zraniony obszar, jednak nadal czułem jak stuła przemaka pod palcami. Przypomniał mi się jeden ślub, którego udzielałem... . Ale! W tym czasie ten w bluzie ściągnął swój pasek i mocno zacisnął go na przedramieniu kolegi.
- Szybko, do samochodu – zadysponowałem.
Trąbiąc, popędziliśmy ku Trzebnicy na ostry dyżur. Gdy wpadliśmy do szpitala powiatowego, tego obok „Ręce – Rękom” prof. Kocięby, krwawiący robotnik zasłabł. Posadziliśmy go na krześle. Obok na łóżku wyła jakaś kobieta, poza nią było pusto.
- Jest tu ktoś? - zawołałem.
Z drzwi w ścianie wyszła pielęgniarka.
- Czekać – rozkazała – doktor zajęty.
Siedzieliśmy 5, 10 minut. Krzyki kobiety najpierw słabły, potem robiła już tylko:
- Yyy, yyy – cichutko – yyy.
Wtedy wyszła inna pielęgniarka i gdzieś ją wywiozła na tym skołowaciałym łóżku. Zostaliśmy całkiem sami.
- Proszę wejść, proszę – rozległ się głos.
Weszli obaj.
Potem, podsłuchując przez drzwi, dowiedziałem się, że trzeba będzie wyjąć sporo odłamków szkła i potrwa to dosyć długo; konieczna też będzie operacja zszycia uszkodzonych mięśni i , być może, wstawienie drutów w celu reperacji ścięgna. Zapukałem. Robotnik wyszedł i powiedział:
- Dziękuję. Może pan już pojedzie? Bo posiedzę jeszcze tu, poczekam co z bratem.
- A wy jak wrócicie? - zapytałem.
- My jesteśmy stąd, z Trzebnicy.
- To dobrze. To do widzenia.
- Jeszcze raz – uścisneliśmy sobie dłonie – niech się pan umyje – pokazał na moją twarz.
Poszedłem do toalety.



Gdy wróciłem do Boleścina w kościele nie było już śladu po krwawej jatce, jaką urządziliśmy. Krzątała się za to nowa ekipa złożona z kilkunastu osób.
- A panowie to kto? - zapytałem, prawie zderzywszy się w drzwiach z jednym z nich.
- Marsoludki, Marsownicy – zaśmiał się – zadzwonili po nas, że sobie tu nie radzą, a robota musi być wykonana, to jesteśmy.
- Nie radzą? Wypadek był!
- A – rozłorzył ręce – mnie to nie interesuje. Praca jest praca, żadna nie chańbi, ale BHP trzeba przestrzegać. Odpowiadać przed inspekcją pracy będą odpowiedzialni za zabezpieczenie terenu.
Minąłem go. Widać było, że nowy ołtarz zaczyna już powstawać. Usiadłem w ławce, opuściłem głowę i zacząłem się modlić. W pewnym momencie ktoś popukał mnie w ramię. Uniosłem głowę:
- Tak?
- Ksiądz też musi mieć niespodziankę – powiedział mężczyzna wyglądający na majstra tonem sugerującym, żebym już sobie poszedł.
- Tak, będzie miał niespodziankę - potwierdziłem
Wróciłem do Krakowian.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...