Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

11 WRZEŚNIA


Najgorszy dzień w moim życiu? Pamiętny 11 września. I to nie dlatego ,że kilku palantów z bliskiego wschodu porwało samoloty i wleciało w te dwa wieżowce. Tego dnia świat zawalił mi się na głowę z innego powodu. Ginekolog powiedział mojej żonie, że wielki krwiak zagraża jej ciąży i żeby zapomniała już raczej o dziecku. To był dramat, bo bardzo go chcieliśmy. Lekarz zaproponował leki na poronienie, ale oboje na to nie poszliśmy. Ja kazałem mu się dymać, a żona powiedziała , że i tak urodzi to dziecko i że ono będzie zdrowe. I wiecie co? Wbrew wszelkim znakom, uwierzyłem jej. Donosiła tę ciążę , nie kładąc się w szpitalu i żyjąc normalnie. Krwiak całkowicie wchłonął się po kilku tygodniach. Nasza córka Róża przyszła na świat, co prawda miesiąc wcześniej, ale zdrowa i piękna. I tak jest do dzisiaj. Czyli, krótko i szczerze mówiąc, cały ten dramat, który odbywał się wtedy za oceanem, latał mi tego konkretnego dnia września ekspresem koło dupy. Miałem własne, DUŻE problemy. Tak jak kochający ojciec małego Kima z Wietnamu ,któremu AMERYKAŃSKI niewypał 11 września urwał nogi, czy tez mama niewiele starszej Zulejki z Konga, postrzelonej w strzelaninie sił rządowych z rebeliantami. A TAKICH DRAMATÓW DROGIE PANIE I DRODZY PANOWIE BYŁO TEGO DNIA MILIONY. Na całym świecie. Nie tylko w Nowym Jorku, Wietnamie, Kongo , czy jakimś nadmorskim mieście w Polsce. Amerykański 11 września to była tylko kroplą w morzu rozpaczy , która tego dnia przetoczyła się przez świat.

Późnym wieczorem dnia następnego i my wystawiliśmy w oknie świeczkę. Ale nasze intencje były zgoła inne, od intencji ludzi, którzy wystawili swoje światełka.

Bóg wysłuchuje zbiorowych pieśni, ale także i szeptów.

W każdym razie, mam nadzieję , że nie było to tylko zwyczajne szczęscie.







WSPOMNIENIA


Czasami jaszcze myślał o nich. O ich włosach, oczach, ustach. Przypominał sobie wypowiadane przez nie słowa, a zwłaszcza te dwa, które dość szybko okazywały się bez wartości. Wypowiadał czule ich imiona, jak wtedy, gdy tak wiele dla niego znaczyły. Przebywał w myślach w odwiedzanych z nimi miejscach. Nie raz jeszcze czuł ból, który mu sprawił odchodząc.
Ale nie tęsknił za żadną z nich. Nie potrafił tylko zakopać kufra z przeszłością i przejść do jutra pewnym krokiem zdobywcy. Był niestety pisarzem i to najgorszym z możliwych - czerpał natchnienie głównie z własnego życia, w każdym wczoraj doszukując się czegoś do opisania. Dlatego tak bardzo pielęgnował wspomnienia, nigdy nie tracące kolorytu, zawsze świeże, jakby zawarte w nich zdarzenia wydarzyły się przed kilkoma godzinami, a nie przed wieloma laty. Umiejętnie przechowywane w umyśle, nie traciły niczego z żywotności, w każdej chwili nadając się do przelania na papier. Ale nie był wcale z tego dumny. Wolałby pisać inaczej, bardziej operować fantazją, mniej przeżyciami. Stwarzać, nie opisywać. Ale niestety, pisał tak jak pisał, starając się to robić jak najlepiej. Mężczyźni w jego powieściach byli nim samym, a kobiety jego dawnymi kochankami. Kiedyś bardzo lubił je w finale uśmiercać, ale gdy uświadomił sobie, że czyni tak z zemsty, zaniechał tego, pod koniec swoich książek wspaniałomyślnie pozostawiając je przy życiu. Teraz wystarczyły mu rozpacz i gorycz, które odczuwały pod koniec utworu po wielu życiowych przejściach. Traktując je w ten sposób mógł również dokonywać na nich zemsty, nie tracąc jednak kontaktu ze światem normalności. Na ostatnich stronach powodował więc, że wiły się w rozpaczy, nie pozostawiając im żadnej nadziei. Przynajmniej tyle mógł zrobić. I kończąc z jedną planował już zemstę na kolejnej. Budował więc nowy, mniej lub bardziej realny literacki świat, który dla następnej kobiety z jego przeszłości, stawał się kolejnym labiryntem nie do przejścia. Był w nim Minotaurem, bardziej jednak ludzkim i nie żądnym krwi, niż jego mityczny odpowiednik. Przez sto lub dwieście kartek książki tropił więc swoje ofiary, po jego krętych korytarzach zaszczuwając je strachem, a na końcu zamykał je w czterech ścianach swej okrutnej wyobraźni, która już na zawsze stawała się ich klatką. A potem stawał z boku i z satysfakcją obejmował wzrokiem te wszystkie kobiety swego życia, błagające, płaczące i szarpiące za kraty.





Listy


W pierwszym liście, na który się zdobył po roku, napisał jej o tym, co działo się z nim od ich ostatniego spotkania. Napisał jej, że długo nie mógł wtedy dojść do siebie i że wiele pił i że w końcu dał się namówić takiemu jednemu na zaciąg do armii serbskiej, chociaż gówno go obchodziło, co się działo na Bałkanach i że kilka tygodni później siedział już w mikrobusie wiozącym jeszcze kilku innych facetów bez przeszłości i że daleko nie zajechali, bo policja i oficerowie UOP-u zatrzymali ich na granicy polsko-czeskiej, bo już od długiego czasu namierzali tego gościa, który ich zwerbował i że później spędził trzy doby w areszcie w Zakopanym, odpowiadając tym z UOP-u na różne idiotyczne pytania: czy masz coś przeciwko Bośniakom, Chorwatom, Muzułmanom, dlaczego jechałeś ich zabijać, czy lubisz zabijać, czy zabiłeś już kogoś i że w końcu puściły mu nerwy i zasunął im chamską wiązankę, plugawiąc całe Bałkany, ich i Polskę, na co wyszli wkurwieni, i napisał jej też o tym, że zaraz potem przyszli dwaj gliniarze w mundurach i że jeden z nich, starszy, o dobrodusznej twarzy, stanął nad nim i powiedział: ,, Niepotrzebnie się stawiłeś małolat, nie miej urazy, musimy to zrobić, bo teraz trudno o robotę ,, i że zanim zrozumiał o co mu chodzi, spadły nagle na niego białe lole, które nie wiadomo skąd pojawiły się w ich rękach i że bardzo bolało, gdy dostawał nimi wpierdol. Napisał jej też o tym, że ci sami gliniarze podnieśli go potem z podłogi, posadzili na krześle i dali zapalić i że nie do nich czuł wtedy nienawiść, ale do niej, bo to przez nią przestało mu zależeć na życiu i to przez nią chciał się wystawić na kule bośniackich snajperów. Dalej napisał jej, że niedługo po tym zdarzeniu wrócił nad morze, do swojego rodzinnego miasta, o którym tyle jej opowiadał, że rodzice wybaczyli mu wszystko i że mieszka na razie z nimi i że poznał tu wspaniałą dziewczynę, zrobił jej dziecko i że wkrótce się pobiorą. Na sam koniec napisał jej, że czasami tęskni za górami, ale już nie za nią i że w gruncie rzeczy cieszy się teraz, że tak właśnie między nimi wyszło, chociaż jeszcze nie tak dawno bardzo to przeżywał, ale teraz już wie, że nie byli dla siebie, że jest cholerną materialistką i że w każdym słowie ,,kocham,, usłyszanym od niej nie było nic więcej prócz fałszu. Że teraz jest inaczej, kocha swoją przyszłą żonę w zamian otrzymując to samo. Odpisała niedługo potem, w bardzo krótkim liście (który bardzo go rozczarował) tłumacząc się, że nie jest wcale materialistką, że w ogóle źle o niej myśli, że życzy jemu i jego przyszłej żonie wiele szczęścia i że sama też jest teraz bardzo szczęśliwa, bo ma kogoś kogo kocha i również myśli o ślubie. Po roku ponownie do niej napisał w telegraficznym skrócie chwaląc się żoną i synkiem, dobrą pracą, własnym mieszkaniem, miłością. Pisał jej, że przytył dwanaście kilo i nie wygląda już jak chłopiec, ale jak mężczyzna, że wrócił do szkoły i nawet nieźle mu w niej idzie i że nadal pisze opowiadania wierząc, że kiedyś coś z tego będzie. Ona jednak nie odpisała mu tym razem, co nie miało już dla niego żadnego znaczenia. A niedługo później usłyszał od znajomego, że nie układa się jej najlepiej z chłopakiem o którym kiedyś mu pisała i że pewnie nie będzie nic z ich związku. Że znacznie zbrzydła, przytyła i że w ogóle nie była już taka jak kiedyś.
- Więc jaka jest teraz ?- zapytał.
- Inna- odparł krótko ów znajomy, co tak wiele mogło przecież oznaczać.

Opublikowano

Jeżeli po przeczytaniu jakiegoś tekstu łapię się na tym, że w ciągu dnia często wracam do niego myślami, to znaczy, że wywarł na mnie duuuuże pozytywne wrażenie. I tak było z 11 września. Dwa ostatnie zdania - dla mnie cudo:) lepiej zakonczyć się tego opowiadania nie dało! Pozdrawiam :)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...