Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

granica


Confiteor

Rekomendowane odpowiedzi

jak czytam to forum od pewnego czasu, to dziwi mnie, że kogoś dziwi takie zachowanie. Od dłuższego czasu mamy tu konflikty i różnego rodzaju kłótnie, które najczęściej kończą w "koszu" tylko pogłębiając frustrację "twórców" i dyskutantów, wyraźnie dając do zrozumienia, że administracja tego portalu preferuje właśnie taki sposób rozwiązywania wszelkich problemów i konfliktów (ma rację, ten kto silniejszy /bardziej chamski) Trudno się zatem dziwić, że idąc za przykładem z góry i użytkownicy zaczynają załatwaiać swoje porachunki w taki sposób (zamisat kulturalnej dyskusji i argumentów)

do przemyślenia

pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 61
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Top użytkownicy w tym temacie

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




z całym szacunkiem ale jest pan chyba niewykształcony jeśli chodzi o prawo. konstytucja zabrania jakiegokolwiek obrażania ludzi, bo wolnośc jednego człowieka kończy sie tam gdzie zaczyna sie wolość drugiego. nikt do nikogo nie ma prawa powiedzieć 'ty głupia cipo', czy pan nie zdaje sobie z tego sprawy? czy nie rozumie pan że bez względu na to jakie ma pan osobiście zdanie na jej temat to prawnie (nie mówiąc tutaj już o etyce moralności czy wychowaniu którego najwyraźniej panu brakuje jeśli twqierdzi pan że można tak wyrazić sie o osobie której nawet pan nie zna, o jakiejkolwiek osobie, nawet do prostytutki nie może pan powiedzieć 'dziwko' bo może pana za to pozwać. niech p[an troche myśli) nie ma pan prawa wypowiedzieć takich słów na niczyi temat. ja nie moge. że też tacy ludzie jeszcze istnieją ==. o chryste. żeby nie znać nawet takich podstaw wychowania, moralności, etyki czy chociażby konstytucji! żal serce ściska.
heh, akurat prawo znam lepiej niż można pomyśleć. nie tylko konstytucję.

poza tym proponuję szanownej prawniczce czytać ze zrozumieniem również. nie popieram mówienie "ty głupia cipo" do kogokolwiek. stwierdzam tylko, że w obecnych czasach nie jest to skandaliczne.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ale ja pytam jakie znaczenie mają dzisiejsze czasy? jak można stwierdzić że moralność własna, etyka czy wycjhowanie straciły na wartości jeśli jest sie szanującym człowiekiem? jak można na podstawie wierszy które ci nie pasują powiedzieć że ten ktoś zasługuje na dowiedzenie sie że jest głupią cipą? w dodatku to strasznie smieszne jeśli ludzie naszego pokroju, o umiejętnościach poetyckich godnych pożałowania w stosunku do prawdziwych poetów, ba, do poetki która za swoją twórczść dostała nobla!, twierdzą że jest ona bękartem poezji. to żałosne, prawde mówiąc, bo kto to mówi?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


jak to już wspomniałem, żyjemy w (i tworzymy) zburaczałe, chamowate, gburowate społeczeństwo. to cała odpowiedź.
pozdrawiam również

p.s. oczywiscie staram się na co dzień nie powiększać rozmiarów tej smutnej sytuacji.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


to żałosne, ale czy ja to powiedziałem?
poza tym na temat nobla, hehe.
hehe, temat nobla wywołuje moje spore rozbawienie ze względu na chociażby laureatów pokojowej nagrody nobla.

widzę, że nie jesteś w stanie zrozumieć, że:
1. nigdy nie powiedziałbym do szymborskiej "ty głupia cipo"
2. nie poparłbym nigdy takiego stwierdzenia
3. fakt, że nie lubię szymborskiej jako człowieka nie za bardzo wynika z mojego stosunku tylko do jej poezji.

szkoda.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

to moze jako autor dyskusji coś dorzucę
wg mnie słówko do noblistki naszej jest czymś niezrozumiałym pod każdym względem, bez względu na kontekst
podzielam również fakt, że czasy mamy takie nie inne a to jest tylko wspaniały przykład kulturalnego zuborzenia
widać jednak że niektórzy autorzy zapominają się nieco w swojej anonimowości i rzucają czym popadnie i w kogo popadnie
czytając masłowską można przekonać się o tym jak na tacy, ale czy właściwe jest nadal nazywać to przejawem działalności artystycznej?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

a dyskusja o szacunku dla innych po prostu zaje*** - nikt nie ma obowiązku szanować innych, nie może tego nakazać żdna konstytucja ani żadna policja (nawet myśli) a okazywanie szacunku wbrew własnym poglądom to hipokryzja (wystarczyło pooglądać telewizję po śmierci niejakiego karola w.)
koleżanka drewnianepalce z argumentem o "wolności" nie trafiła nawet w płot, gdzie wolność gdzie szacunek?? te wie płaszczyzny nie mają chyba nawet jednego punktu wspólnego...
nie możesz uderzyć/okrasć/zabić człowieka pod zarzutem "braku szacunku"/głupoty czy czegokolwiek temu podobnego, ale masz pełne prawo uznać (i teoretycznie, w myśl zasady wolności słowa) powiedzieć: to jest "głupia cipa" - masz pełne prawo tak myśleć i kazdy ma - jednak aby wyciągać z tego faktu konsekwencje wobec tej osoby - potrzebujesz dowodów i argumentów...
łapiesz niuans??

ps. szczytem kretynizmu jest twierdzenie, że nagroda nobla o czymkolwiek świadczy i powinna dawaćjakikolwiek prestiż i autorytet...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ale ja nie mówie o szacunku jako o podziwe, tylko o szacunku jako o szanowaniu praw człowieka. możesz myśleć co chcesz i o kim chcesz, nie masz prawa powiedzieć, a tym bardziej napisac publicznie że ktoś jestgłupią cipą. nie masz prawa. żadnego. jest to zabronione przez prawo. to miałam na mysli mówiąc o szacunku, o szanowaniu praw człoweika, które ma każdy z nas, a ich łamaniem jest używanie wulgarnych epitetów w stosunku do kogokolwiek. podważysz to że prawo zabrania publicznego obrażania osób niepublicznych jaką bez wątpienia jest Pani W. Szymborska?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

mnie bardziej dotknęłoby jakby ktoś publicznie napisał (... tu kilka faktów z mojego życia) niż wyzwał mnie od c*****w i c*****p - boli tylko prawda... stwierdzenie że nazwanie kogoś via internet "głupią cipą" jest zamachem na prawa czlowieka jest co najmnie fantastyczne... może co najwyżej być zamachem na własny wizerunek, jako człowieka kulturalnego i wartego dyskusji, a to i nie z powodu użycia wulgaryzmu, a tylko dlatego, że uzywanie wulgaryzmów jest przejawem agresji i świadczy o braku zarówno argumentów jak i umiejętności ich przedstawienia (a umiejętność dyskusji to najbardziej podtsawowa ludzka cecha, ktoś kto zamiast rozmawiać używa krzyków, obraża (w tym używając wulgaryzmów, ale to tylko ułamek), bądź wycofuje się z dyskusji (co gorsza używając swoich przewag (siła) aby zachować dla siebie "ostatnie zdanie" i pozory racji... przedstawia samego siebie jako człowieka ułomnego - właściwie nie człowieka a zwierzę - i z tego powodu używanie wulgaryzmów jest tak niemile widziane - a nie (jak w międzyczasei dla ułatwienia przyjęto) ze względu na "brzydotę" tych słów pe se

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Bardzo proszę, nawet podajac przykłady, nie pisać na forum wulgaryzmów.

a.
swoje zdanie na temat "wulgaryzmów" właśnie wyłuszczyłem - i będę ich używał w takim kontekście jak napisałem (jako że nie nazwa róże różą czyni :) ) , chyba ze zostanę odwiedziony od tychże racji - zapraszam do dyskusji - ze swojej strony mogę obiecać że będę wykropkowywał wulgaryzmy dopóki nie zrozumie Pan że to są tylko słowa i pomiędzy ch**** a cjhem nie ma żadnej różnicy

pozdrawiam
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ale ja dalej pytam sie pana bogdana, uważa pan że całkiem na miejscu jest takie stwierdzenie na temat osoby której sie nie zna, nie dorasta swoją twórczością do pięt? czemu twierdzi pan że internet odbiera wage czemukolwiek? czy to nie ludzie siedzą przed komputerami? czy internetowa anonimowość zwalnia cżłowieka z wychowania, kultury, etyki czy moralności? jak dla mnie to smieszne. pan naprawde uważa żestwierdzenie jakie padło z ust pana codyego jest całkiem normalne? jakie to szczęście że nie zadaje sie z takimi ludźmi. lepiej skończmy te rozmowe, jak widać pan jest głęboko zapewniony o swojej racji więc dalsza rozmowa nie ma sensu. dobranoc

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
    • @Łukasz Jasiński jak komedia, to obejrzę, jutro jestem w domu, co tu pracować, jak chce się powłóczyć po mieszkaniu:) 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...