Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

O suczce w księgową zaklętej


Rekomendowane odpowiedzi

Nie dawno, dawno temu, ale właśnie teraz. Nie za górami i nie za lasami ale w dużym mieście. Żyła sobie pewna księgowa. Kobieta wiodła spokojne, zwyczajne życie matki i żony do czasu, aż zaprzyjaźniła się z... internetem. Tak właśnie może zacząć się opowieść o tej kobiecie, czyli o mnie. Co ciekawego może opowiedzieć ktoś, kto od piętnastu lat przygląda się rzędom cyferek piętnując je symbolami debetu i kredytu? Zobaczymy...

Mija kolejny miesiąc, wszystko w pogoni za terminem. Żeby zdążyć, sprawdzić, policzyć i zaraportować. Czasami myślę, że żyję tylko po to, żeby dotrzymywać terminów. Żeby na zawołanie i w wyznaczonym terminie odpowiadać na pytanie jaki jest wynik. Uff. Skończyłam. Należy mi się chwila odpoczynku. Zaparzam kubek gorącej kawy, napawam się jej aromatem... Stawiam go na biurku pośród piętrzących się papierów - wydruków i notatek. Stoi tam jak symbol zwycięstwa. Znowu się udało. Nie piję kawy, ale uwielbiam jej zapach. Przydałaby się jeszcze szczypta cynamonu, ale cóż 'nie zawsze może być kawior'... W ramach odpoczynku i odreagowania pogadam chwilę - tłumaczę się sama przed sobą wywołując polchat na ekran. To moja obsesja od niedawna. Każdą wolną chwilę spędzam na chacie. I wcale się nie dziwię, że dzieciaki siedzą przed komputerem długie godziny. Sama nie mogę się temu oprzeć. Nie czuję się tu jeszcze zbyt pewnie, ciągle się uczę. Czuję się trochę jak pod pręgierzem, ale to miłe uczucie. Nigdy nie zaczepiam, czekam, aż ktoś zacznie rozmowę.
Tak było także w to pamiętne wtorkowe popołudnie. Zaciągnęłam się potężną porcją kawowego aromatu i odpisałam 'cześć' w oknie, które się otworzyło. Rozmowa jak większość - kto, skąd, w jakim wieku... Jest miło. Podoba mi się sposób wypowiedzi mojego rozmówcy.
- Czym się zajmujesz na co dzień? - pyta.
- Księgowością - odpowiadam zgodnie z prawdą i sama zaczynam pisać pytanie jego o zainteresowania.
- To potwornie podniecające!
Własnym oczom nie wierzę! Księgowość podniecająca? Wariat. Nic tylko wariat. Kasuję napisane zdanie.
- Słucham??? - umieszczam kilka znaków zapytania, żeby odzwierciedlały moje zdziwienie.
- Podniecające. Wiesz, to co robisz jest tak odległe od sexu, że w połączeniu z nim dawałoby mieszankę piorunującą - odpowiedź jest natychmiastowa.
- Ale konkretnie co jest takie podniecające? - zaczynam z niedowierzaniem dopytywać się.
- To wszystko co robisz. Kiedy liczysz na przykład - ciekawi mnie, czy masz taką śmieszną maszynkę z korbką?
- Hahahaha. Nie mam. Nawet w księgowości mamy już XXI wiek - ubawiłam się tym pytaniem.
Od lat zajmuję się księgowością. Praca jak praca. Trochę nudna i monotonna. Zawsze na akord. Ale jeszcze nigdy nie słyszałam, od nikogo, że może być i podniecająca. Zaintrygował mnie ten gość.
- Wiem, ale podnieca mnie taki właśnie widok biura z myszką. A i pani księgowa wyglądałaby wtedy bardzo ponętnie. Długa, sięgająca niemal kostek spódnica... biała bluzka zapięta po szyję... kok... okulary...
- Hej, a co taki ubiór ma wspólnego z sexem? - jak nic fetyszysta, myślę, ale zaczyna mnie intrygować coraz bardziej.
- Jak to co? Pończochy... podwiązki... ukryta pod nim bielizna... lub jej brak... mniam.
Muszę przyznać, że zestawienie faktycznie interesujące. Odruchowo spoglądam na swój ubiór. Hmmm. No cóż, nie jestem księgową, o której myśli. Dalej rozmowa potoczyła się bardzo szybko. Wkrótce opowiadaliśmy fantazję biurową na cztery ręce. Ma niesamowite skojarzenia. Potrafi każde słowo przełożyć na język erotyki. Polecenia, które mi wydawał zmieniły moje spojrzenie na moją pracę, na moje biuro, a kto wie - może i na mnie samą. Od tego popołudnia wchodziłam na chat dla rozmów z Nim, wprost kipiał pomysłami. Rozmowy z Nim były zawsze baaaardzo mokre.
Powoli stawałam się inną osobą. Dla postronnego obserwatora nic się nie zmieniło. Czy na pewno? Dla kogo bowiem miałby znaczenie fakt, że moje spódnice stawały się coraz dłuższe i bardziej dopasowane. Że miejsce trykotowych koszulek zajęły białe bluzki, dokładnie zapięte pod samą szyję. Że ulubione buty zamieniłam na pantofelki na obcasie. Nie od razu, ale systematycznie zmieniałam swój wizerunek starając się upodobnić do bohaterki naszych fantazji. Wkładane co rano pończoszki wprowadzały mnie w dobry humor. Wisienką na tym świeżo upieczonym torcie stały się zamówione u optyka okulary w cienkiej drucianej oprawce. Nie było w nich szkieł korekcyjnych, nie są mi potrzebne...
Teraz byłam gotowa na spotkanie z Nim. Taka, jaką sobie wymyślił. Mieliśmy się spotkać dziś po południu...
Wychodząc z biura wzięłam ze sobą kilka wydruków, chciałam sprawdzić coś później, poszukać błędu w księgowaniach. Włożyłam je do czarnej skórzanej teczki razem z zakładowym planem kont i ruszyłam na spotkanie mojego przeznaczenia. Trafiłam bez problemu. Kiedy otworzył mi drzwi zlustrował mnie od stóp do głów i gestem zaprosił do środka. Bez słowa. Stałam na środku pokoju. A on patrzył na mnie jakbym była naga...
- Pozwól, że ci pomogę - powiedział odbierając ode mnie teczkę.
- A więc przychodzisz tutaj, żeby szczuć mnie swoim księgowatym wyglądem, tak?
- Przyszłam, żeby opowiedzieć Ci o mojej pracy - zaczynam niepewnie.
- Ach tak, o pracy. W takim razie zaczynaj. Będę cię słuchał, ale nie będę siedział w ławce - uśmiechnął się.
Poczułam się nieswojo. Czy dobrze zrobiłam godząc się na to spotkanie?
- Opowiedz mi o kontach - poprosił.
- Konto jest urządzeniem księgowym, na którym... - przerwał mi zasłaniając usta dłonią.
- Jest urządzeniem - powtórzył namiętnym głosem - ja też mam dla ciebie kilka urządzeń.
Stanął za mną, dotknął moich piersi i zaczął powoli guzik po guziku rozpinać moją bluzkę. Zdjął ją. Wtedy zobaczyłam swoje nagie piersi ze sterczącymi sutkami w Jego dłoniach.
- Nie przeszkadzaj sobie, to co z tym kontem?
- Tak. Konto. Właśnie - pytanie przywołało mnie do świadomości - konto ma dwie strony: debetową i kredytową.
- Dwie strony jak dwie piersi... jedna debetowa... druga kredytowa...
Odsunął się i otworzył szufladę, z której wyjął garść kolorowych flamastrów. Podszedł do mnie z przodu i napisał dużą literę D na prawej piersi a C na lewej. Drgnęłam kiedy dotknął mnie flamastrem, nie spodziewałam się tego. On jednak jest wariatem - pomyślałam.
- Widzę, że nie jesteś w stanie ustać w miejscu, musimy temu zaradzić - powiedział oddalając się ode mnie. Z innej niż poprzednio szuflady wyjął czarne skórzane paski, które zapiął na moich nadgarstkach. Popchnął mnie lekko do przodu, w kierunku drzwi. Zawahałam się, ale poddałam się temu dotykowi. Zatrzymał mnie nagle, po kilku krokach. Staliśmy w przejściu między dwoma pomieszczeniami. Nie było między nimi drzwi, jedynie szeroka framuga.
- Dalej nie musisz iść. Ręka! Druga!
Podałam dłoń, którą podniósł do góry i przypiął do czekającego tam łańcuszka. Kiedy przypiął drugą musiałam złączyć stopy, w przeciwnym razie musiałabym stanąć na palcach. Nie była to wygodna pozycja. Stał teraz za mną i nie czułam się komfortowo nie widząc go. Dotknął mojej pachy, potem drugiej, przesuwał swoje palce w kierunku moich dłoni. Ten dotyk wywołał u mnie dreszcz.
- Lepiej, dużo lepiej. Widzę, że już dostajesz gęsiej skórki. A nie mówiłem, że księgowość jest podniecająca? - zaśmiał się serdecznie - kontynuuj proszę.
- Symbolicznie konto rysuje się jak dużą literę T - opowiadam starając się opanować drżenie głosu.
- Literę T powiadasz...
Znowu czuję dotyk flamastra, tym razem na plecach - rysuje poziomą kreskę tuż pod łopatkami. A chwilę później pionową na kręgosłupie.
- Za mało miejsca tu jest na duże konto, a potrzebuję naprawdę dużego konta - odkłada flamaster i obejmuje moje biodra.
- W tej sytuacji muszę pozbawić cię tego seksownego ubioru już teraz - rozpina spódnicę, która zsuwa się po moich nogach na podłogę.
- A więc miałem rację - wykrzykuje triumfująco - księgowe to suczki, popatrz na siebie, nawet nie nosisz majtek - jego dłonie dotykają moich ud i pośladków.
Znowu dotyk flamastra, rysuje pionową kreskę aż do pośladków, a nawet dalej, przez cały rowek. Zawahał się przez moment jakby zastanawiając się czy nie wsunąć tego mazaka w moją dupkę, ale zrezygnował.
- Mamy już konto, co dalej? - zapytał przekornie.
- Na koncie zapisuje się operacje, które miały miejsce... - zaczynam cicho.
- Operacje - znowu mi przerywa - a co z księgowaniem?
- Księgowanie to właśnie zapisy na kontach, każdy zapis ma swoje konto korespondujące, to jest zasada podwójnego zapisu.
- Podwójnego?! hmmm... W takim razie coś sobie zaksięgujemy - odchodzi w stronę szuflady i coś z niej wyjmuje.
- Auuu - szarpnęłam się z bólu pod razem zadanym pejczem o wielu rzemieniach - auuuu.
Spadł na mnie zupełnie nieoczekiwanie, na plecy, pośladki. Szarpnęłam się tak mocno, że przypięte w górze ręce zabolały w nadgarstkach, a ja zakołysałam się na obcasach.
- Widzę, że twoje śliczne pantofelki trochę ci przeszkadzają. Zdejmę je. Noga! Druga! Od razu lepiej!
Wcale nie było lepiej. Te kilka centymetrów obcasów dawało wytchnienie moim dłoniom, teraz musiałam stać na palcach. Było mi niewygodnie.
- A teraz księgowanie drugostronne - powiedział przechodząc obok mnie.
Najpierw zapisał coś na moim brzuchu. Potem widziałam już tylko zamach i frunące w moją stronę rzemienie. Starałam się uciekać ciałem, żeby uniknąć razu, nie całkiem się to udało. To było bardzo dobrze wymierzone uderzenie. Prawie wszystkie rzemienie dosięgły swojego miejsca przeznaczenia.
- Widzę, że masz za dużą swobodę ruchu, zaraz temu zaradzimy - to mówiąc przyniósł kolejne paski.
- Nie chcemy przecież zniszczyć twojego seksownego stroju - ukląkł przede mną i zaczął zsuwać pończochę.
I znowu dokonał zapisków na mojej skórze, tym razem na nogach. Przez moment zastanawiałam się czym ja to zmyję, ale nie zostawił mi dużo czasu na myślenie. Obniżył punkt zaczepienie moich rąk. Przez chwilę stałam na całych stopach. Potrzebowałam tej chwili wytchnienia. To była jednak tylko chwila, przerwa techniczna. Pociągnął moją stopę w kierunku framugi i przymocował do kolejnego łańcuszka. To samo zrobił z drugą wymuszając duży rozkrok.
- A co się dzieje kiedy jest pomyłka w księgowaniu?
- Wtedy należy zrobić storno zapisu, po drugiej stronie... - i znowu nie dał mi dokończyć.
- Storno! - powtórzył jak zwykle napawając się brzmieniem tego słowa - do dzieła!
Pierwsze uderzenie zadał z przodu, w piersi i brzuch. Bolało, zwłaszcza w tych miejscach, gdzie rzemienie trafiły powtórnie. Zagryzłam wargi, żeby nie krzyknąć, jęknęłam tylko. Miał mocną rękę...
- Storno! - i kolejne razy zostawiały na moim ciele ślady operacji.
- A teraz druga strona! Storno! - poczułam ból na pośladkach i plecach.
- Strono! - tym razem mierzył niżej, dostało się także mojej cipce.
Krzyknęłam, a z oczu pociekły mi łzy. Podszedł do mnie i chwytając za włosy spojrzał w oczy. Poczułam słodkawy smak w ustach. To krew, musiałam przygryźć wargę przy uderzeniu.
- Chcesz, żebym przestał? - Zapytał wpatrując się w moją twarz.
- Nie - odpowiedziałam przez łzy, przykrywając oczy powiekami.
- Pierwsza krew - wyszeptał i polizał moje usta, zlizując sączące się krople.
- Jaki jest podatek dochodowy dla ludności? - zapytał od niechcenia.
- Podatek dochodowy od osób fizycznych jest progresywny: 19%, 30%, 40%.
- Dzielna jesteś. Właśnie poprosiłaś o 89 batów - powiedziała zadowolony.
- Nie, proszę, nie tyle - byłam załamana tą perspektywą.
Skrupulatnie zapisał na mojej skórze ilość batów. Tym razem narysował 'szubienicę' na moim brzuchu.
- A podatek od firm?
- 19% - wykrzyczałam pośpiesznie w nadziei, że to będzie ilość batów.
- A więc prosisz mnie o kolejne 19 batów? Twarda jesteś - mówił śmiejąc się.
Kolejne liczby zostają zapisane. Są jak wyrok. Postanawiam nie odpowiadać na pytania dotyczące podatków, wszystkie są wysokie. Na przykład taki VAT to kolejne 22 baty. Wyglądało, jakby usłyszał moje myśli, bo zapytał o termin składania deklaracji.
- Do 25 dnia następnego miesiąca - mówiąc to uświadomiłam sobie, co powiedziałam.
Nawet nie próbowałam tego sprostować. Wiedziałam, co powie. Ze spuszczoną głową oczekiwałam na wyrok.
- Następnego miesiąca? Hmmm, w takim razie muszę zmniejszyć twoje o konto o 25 batów, dostaniesz je w następnym miesiącu.
Dotknął mojej twarzy. To był ciepły, czuły dotyk. Jak promyk słońca w pochmurny dzień. Stał tak dłuższą chwilę, miałam ochotę przytulić się do Niego, gdy nagle zabrał swoją dłoń mówiąc:
- Czas zaksięgować te 19 procent. Wybieraj gdzie.
- Piersi - odpowiedziałam.
- Wszystkie? - zapytał z niedowierzaniem. - Nie, nie zrobię ci tego. Cycuszki dostaną po trzy baty, ale resztę zaksięguję na tyłeczku.
Odetchnęłam z ulgą. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zamiast pejcza użyje palcata. Miał wprawną rękę. Każde uderzenie trafiało w sutek. Mała przerwa na zamach i kolejne. Zamarłam z przerażenia widząc czerwoną pręgę na piersi. Po pierwszych razach już nawet nie krzyczałam. To było nieuniknione i nie mogłam się temu przeciwstawić. I tylko zaciśnięte pięści i zagryzione wargi zdradzały to, co czułam. Nie uciekałam już ciałem. Nie mogłam i nie chciałam. To niczego by nie zmieniło. Widziałam własne łzy, które kapały na piersi. Obok trzasku palcata słyszałam dźwięk rozpryskującej się słonej kropli. Tak głośnej jak głośny może być krzyk, niemy krzyk. Po szóstym uderzeniu wydałam głośny jęk, skomlenie i skargę. Nie pozwolił mi oswoić się ze stanem, w który mnie wprawił. Dotknął jeszcze skórzaną końcówką sutka i ledwo muskając dłonią moje biodra stanął za mną. Wiedziałam. Zostało jeszcze 13. Pierwszy był jak zawsze najlżejszy. Na zachętę, ale i tak spięłam się od tego piekącego dotyku. Spięta czekałam na kolejne uderzenie. To był błąd. Bolało bardzo, dużo bardziej. Starałam się oddzielić od tych razów, ale nie potrafiłam.
- Rozluźnij się, będzie mniej bolało - szepnął mi do ucha.
Chciałabym, ale nie potrafiłam. I znowu zobaczyłam swoje łzy. Spadały na piersi i znaczyły ścieżkę w dół mojego ciała. Kiedy na nie patrzyłam przestawałam myśleć o palcacie, który pieścił moje pośladki i uda. Byłam tam, ale jakbym była poza własnym ciałem. Czułam ból, ale nie chciałam mu zapobiegać. Pieczenie rozchodziło się po skórze i zdążało w głąb, do mojego wnętrza. Poczułam narastające podniecenie. Czekałam na kolejny dotyk palcata niemal z utęsknieniem. Ale On kazał mi czekać. Robił długie przerwy pomiędzy kolejnymi uderzeniami. Dotykał moich zbitych pośladków. Drażnił się ze mną. Spełnienie było coraz bliżej. Niby we mnie, ale i obok mnie jednocześnie. Takie dziwne. Zaczynałam tracić kontakt z rzeczywistością.
- Zostały jeszcze dwa - usłyszałam.
Jeszcze dwa? Jeszcze tylko dwa? Czy to wystarczy, żeby dać mi spełnienie? Myśli kłębiły się w mojej głowie. Poczułam palcat na cipce. Dotykał mnie, pieścił dotykiem. Zaczynałam odpływać, kiedy zamiast dotyku poczułam ostatnie uderzenia. Były bardzo mocne. Krzyczałam z bólu i rozkoszy, bowiem równie silny był orgazm, który te razy przyniosły ze sobą. Szybki... mocny... gwałtowny... Zostałam sama z moim spełnieniem. On znowu odszedł zostawiając mnie półprzytomną, rozpiętą niczym na pajęczynie... Jak swoją zdobycz, wstępnie przygotowaną, którą zostawił na później. Schylił się po coś na podłogę, ale nie widziałam co z niej podniósł. To była teczka, moja teczka. Wyjął z niej wydruk i przeczytał na głos:
- Zestawienie obrotów i sald. Co to? - zapytał.
- To obrotówka, suma obrotów dla każdej ze stron - odpowiedziałam rwącym się głosem.
- Obrotówka? Nic nie mów, sam ci pokażę co to jest obrotówka.
Odsunął się krok do tyłu, wyciągnął dłonie przed siebie, łapiąc w nie obie piersi.
- Obroty kredytowe - wycedził wykręcając boleśnie lewą pierś.
- I obroty debetowe - powtórzył ruch na prawej piersi.
Jego dłonie były bardzo brutalne, ściskał moje piersi i kręcił nimi w obie strony. Moje dopiero co zbite piersi. Ciągle obolałe. Tak, potrzebowały dotyku, ale czy takiego? Sutki zostały mianowane saldami i też podlegały procesowi obrotowania. Piszczałam z bólu kiedy zapytał śmiejąc się z zadowolenia.
- W pracy też tak krzyczysz przy obrotówce?
- Przerwałem ci, przepraszam, wracajmy do tematu naszej rozmowy. Opowiedz mi o sprawozdaniach.
- Dwa podstawowe to bilans i rachunek zysków i strat. W bilansie, po stronie aktywów wyróżniamy majątek trwały i obrotowy.
- Oto moje aktywa - powiedział rozmarzonym głosem.
Położył swoje dłonie na moich i przesuwał je w dół, przez zgięcie łokcia i pachy do piersi. Gładził je delikatnie przez chwilę, potem niżej przez biodra, przez łono do ud. Schylając się przesuwał dłonie po nogach, aż do stóp.
- Aktywa, moje aktywa - powtórzył i zaraz zapytał - czy jest coś jeszcze oprócz aktywów?
- Tak, pasywa. Pasywa to... - zawahałam się jak zrozumie pasywa??
- Pasywa. Pasywa? Pasywa! - powtarzał przyglądając mi się.
Stanął za mną i ciągle mnie dotykał. Jego dłonie były na moich biodrach, dotykały wnętrza ud. Nagle zrobił gwałtowny ruch ręką w stronę mojej dłoni. Poczułam lekkie szarpnięcie i dłoń nie była już przywiązana. Następnie zrobił to samo z drugą. Byłam mu wdzięczna, pozycja nie była zbyt wygodna. Jednakże nie doceniłam jego pomysłowości. Szybkim i zdecydowanym ruchem spiął mi dłonie za plecami. W tym samym momencie poczułam, że coś podciąga mi spięte w nadgarstkach dłonie do góry. Ten ruch zmusił mnie do pochylenia się do przodu. Stałam teraz z wypiętą w Jego stronę pupą, a ręce miałam boleśnie wykręcone w barkach. Ta pozycja była dużo bardziej niewygodna od poprzedniej. Nie odzywał się, czułam Jego wzrok na sobie, ale nie dotykał mnie ani nie mówił do mnie. Obawiałam się najgorszego, że znowu mnie uderzy, w takiej pozycji miał doskonały dostęp do moich intymności. Spięłam się w oczekiwaniu na uderzenie. Ale nie nadchodziło. I ta przerażająca cisza. Nie wiedziałam gdzie On jest i co zamierza, a bałam się zapytać. Miałam świadomość nieuniknionego, ale nie miałam pojęcia czego.
- Aktywa czy pasywa? - usłyszałam pytanie zadane Jego namiętnym głosem.
Podszedł do mnie, dotknął bioder. Ale dotyk był jakiś inny. Zerknęłam i zobaczyłam rękawiczki na Jego dłoniach. Wszystko stało się jasne...
- Aktywa - powiedział władczo - sprawdzę najpierw stan aktywów.
Jego palce dotknęły mojej kobiecości. Jakże miły był ten dotyk, delikatny, czuły...
- Widzę, że moje aktywa mają się bardzo dobrze. To bardzo płynne aktywa, bardzo płynne - powtarzał pieszcząc mnie palcami.
- Tak płynne, że aż przeciekają mi przez palce - w Jego głosie czuć było zadowolenie.
Było mi niewygodnie, ale za nic nie chciałabym przerwać tej pieszczoty. Po raz pierwszy w czasie tego spotkania poczułam się sobą. Poczułam się kobietą. Kobietą pieszczoną i adorowaną, chociaż sposób tej adoracji był bardzo specyficzny.
- Wróćmy do sprawozdań, czy ktoś je sprawdza? - Zapytał jakby nigdy nic.
Znowu odebrałam to jak zimny prysznic, jak On może pytać o coś takiego w takiej chwili. Przecież ja za moment odlecę. Na miłość boską tylko nie przerywaj - pomyślałam w duchu, ale już było za późno. Odebrał mi ten cudowny dotyk i odszedł w kierunku szuflad.
- Czekam - ponaglał mnie.
- Tak, sprawozdania są badane przez audytorów. W pierwszej kolejności audyt wewnętrzny, potem...
- Wystarczy. Poprzestańmy na audycie wewnętrznym. A raczej przystąpmy do niego - zawołał z ochotą.
- Mam tu doskonały punkt obserwacyjny, widzę moje kluczowe aktywa i pasywa - powiedział siadając na obrotowym taborecie - a teraz je zbadam.
Poczułam jak wsuwa we mnie palce. Jak nimi porusza. Znowu to cudowne uczucie. Ta przerwana pieszczota. Jego Palce dotykały mnie od wewnątrz, poruszał nimi szybko, trącił macice - to zabolało. Ale nie będę się skarżyć na taka drobnostkę, jest mi przyjemnie. Drugą dłonią, chłodną i śliską zaczął pieścić moją drugą dziurkę. Czule i delikatnie, ale stanowczo. Próbowałam uciec przed tym, ale przytrzymywane nogi nie pozwalały, a wykręcone ręce zabolały tylko bardziej.
- Nie szarp się i rozluźnij się. Jestem biegłym audytorem i nie zrobię ci krzywdy.
Biegły audytor. Uśmiechnęłam się w duszy, jego fascynacja księgowością rozbrajała mnie. Starałam sobie wyobrazić, że faktyczny audyt w firmie mógłby tak wyglądać i sama się zaśmiałam.
- Podoba ci się audyt wewnętrzny? - zapytał.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, kiedy poczułam wsuwany palec. Delikatnie, powoli, wykonywał nim koliste ruchy. Muszę przyznać, że było to całkiem przyjemne. Po raz pierwszy odczułam przyjemność z takiego wypełnienia. Przyjemność znowu zaczęła brać górę nad niewygodą. I znowu musiał to wyczuć, bo przerwał pieszczotę. Zabrał palce z moje wnętrza, zostawiając mnie niezaspokojoną. Poczułam chłodny dotyk na pośladku.
- Oto opinia biegłego - pasywa w porządku, ale aktywa są za małe - mówił powoli zapisując zdanie na moich pośladkach.
Po chwili stał przede mną. Widziałam tylko jego kowbojskie buty.
- Jak wspomniałem audyt wykazał, że aktywa są za małe, trzeba temu zaradzić. Powiększymy je o jakieś pół kilo.
To powiedziawszy zapiął mi na sutkach klamerki. Pisnęłam, bo zabolały mocno. Miały ząbkowane krawędzie. Z przerażeniem zobaczyłam dłonie, w których znajdowały się spore metalowe kulki z haczykami. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć obie kulki zawisły na moich sutkach. To dziwne. Nie były tak ciężkie, jak się wydawało, chociaż ciągnęły mi piersi w dół bardzo mocno. Patrzyłam jak kołyszą się pode mną. Wyglądały jak duże klipsy. Ich ruch sprawiał mi nawet przyjemność, tylko te klamerki zaczynały wcinać się niemiłosiernie w ciało. Na jednym z sutków zobaczyłam kropelkę krwi...
- Tak, teraz moje aktywa są prawie takie, jakie powinny być - powiedział cicho.
- Prawie? - krzyknęłam z wyrzutem - nie wytrzymam już żadnego ciężarka więcej.
- Cicho, bądź cicho!
- Nie będę cicho, mam tego dość. Rozwiąż mnie natychmiast - krzyczałam.
Zaczęłam panikować i szarpać się, ale to tylko pogarszało sytuację. Ciężarki na moich sutkach zaczęły się kołysać szybko i w różne strony, obijać się o siebie. To już nie było przyjemne, to było już tylko bólem. Ścierpnięte ręce też dawały o sobie znać.
- Rozwiąż mnie, proszę, już nie mogę tak dłużej - prosiłam przez łzy, ale on był niewzruszony.
- Jeszcze tylko mały zastrzyk gotówki i uwolnię cię.
- Zastrzyk? Żadnych zastrzyków. Żadnych igieł. Nie chcę.
Podszedł do mnie od przodu, chwycił za włosy i wymierzył policzek, potem drugi.
- Będziesz cicho czy mam cię zakneblować - zapytał spokojnie.
To mówiąc pokazał mi niedużą czerwoną kulkę na pasku.
- I jak będzie? - zapytał ciągle bardzo spokojny.
- Nie będę krzyczeć.
- Dobra suka z ciebie, dobra księgowa, zrobisz to, co do ciebie należy...
To mówiąc wsunął mi kutasa do ust, głęboko, brutalnie, trzymając mnie ciągle za włosy. Płakałam, nie mogąc nic poradzić na tę sytuację. Czułam się zobojętniała. Po kilku ledwie ruchach poczułam w ustach smak spermy. Ciepła, lepka, słonawa. Po raz drugi tego popołudnia odczułam coś, co było mi znane. Znałam ten smak i nie stroniłam od niego. Ten smak przywołał mnie z letargu, w jaki popadłam, do świadomości. Wtedy też przypomniałam sobie jego słowa o zastrzyku gotówki. Uśmiechnęłam się przełykając tę gotówkę i wyssałam ją do cna. Jego dłonie głaskały moje włosy i twarz. Znowu zrobiło mi się miło.
- Na tym chyba dziś skończymy. W każdym razie skończymy na dziś.
Odpiął klamerkę z sutka. Krzyknęłam z bólu. Chciałam się zasłonić, ale dłonie miałam ciągle spięte z tyłu i unieruchomione. Zdobiłam unik przed odpięciem drugiej, wiedziałam już jak zaboli. I nie myliłam się, ból był niemiłosierny. Jego palce masowały moje umęczone piersi. Sutki były tak tkliwe, że nie mogłam znieść tego dotyku, ale jednocześnie tak bardzo go pragnęłam. Przynosił ulgę, koił... Odpiął moje ręce i nogi. Byłam całkiem zdrętwiała. Objął mnie mocno i poprowadził do łóżka. Z ogromną przyjemnością zanurzyłam się miękkiej pościeli. Zwinęłam się w kłębek i wsunęłam pod puszysty koc. Dłońmi masując obolałe sutki. Płakałam. Poduszka robiła się coraz bardziej mokra. Poczułam zapach cytryny i uświadomiłam sobie jak bardzo jestem spragniona. Łapczywie wypiłam podaną mi szklankę wody.
- Dziękuję - powiedziałam podając mu pustą szklankę.
- Za co mi dziękujesz?
- Sama nie wiem... - odpowiedziałam cicho i chciałam się znowu wtulić w poduszkę.
Objął mnie i przytulił. A ja płakałam. Bowiem doznania, które stały się moim udziałem były bardzo sprzeczne. Sama nie wiedziałam już kim jestem. I kim jest On.
- Następnym razem dobrze się zastanów, zanim wyjawisz komuś, że jesteś... księgową. Mówiłem ci - księgowość to bardzo podniecająca dziedzina... A ty jesteś świetną księgową...


******

Kiedy w łazience spojrzałam na swoje ciało odbite w lustrze, doznałam niesamowitego wrażenia. Przypomniała mi się Nagiko, bohaterka filmu 'The pillow book' Petera Greenaway'a, której kochankowie nanosili na skórę swoje wyznania. I ona i ja opętane słowami, obie pozwalające się słowom uwodzić i przenosić w nieskończone przestrzenie. Obie będące i piórem, i papierem... Ale na moim ciele oprócz liter i cyfr On zostawił jeszcze inne znaki. Kierunkowskazy do innego świata... Znaki flamastra zmyła woda... Inne zostały na dłużej... Na zawsze?... Może...


******

Jestem suką i jestem z tego dumna!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witaj Jay Jay ,

Mroczne klimaty dominacji i uległości mnie pociągają :). Piszę tak jak czuję, jak pamietam, a więc bardzo osobiście.
Nie jestem jednak przekonana czy inne z moich opowieści pasowałyby do tego miejsca. Klimaty, o których piszę są zdecydowanie dla dorosłych a nie wiem czy nie zagląda tu młodzież. Jeżeli jesteś zainteresowany to odezwij się do mnie a uchylę rąbka tajemnicy [email protected].

pozdrawiam
zooza

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Długo zastanawiałem się nad komentarzem.

"W jego dłoniach" Blau c.d to mi się nasuwa na myśl...fakt księgowość może być podniecająca aż za bardzo..., udowadniasz, że literautra erotyczna też jest literaturą, dobrze, że to nie moje klimaty obsesyjne, bo na samą myśl robi mi się niedobrze...

Jestem pod wrażeniem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Piotrze,

Wygląda na to, że udzieliłeś mi odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie. Jaki może być odbiór moich opowieści przez ludzi nie związanych z klimatami dominacji i uległości. Jednocześnie utwierdza mnie to w przekonaniu, że brakuje na forum kategoryzacji tekstów (tematycznej, wiekowej), która być może uchroniłaby przed lekturą osoby nie zainteresowane danym tematem.

Dziękuję za Twój punkt widzenia. A co do kontynuacji to muszę Cię rozczarować, mój teksr jest sporo starszy niż 'W jego dłoniach' :)

zooza

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uważam, że powinnaś tu zamieszczać swoje teksty ponieważ to co piszesz można jeszcze zakwalifikować do literatury. "Suczka... Podobnie jak książka którą, wymieniłem ( Była świetna!) traktuje o bardzo ważnej rzeczy. Pisałaś, że jest to bardzo osobiste więc mogę przypuszczać, że wiedzę na ten temat czerpiesz z własnych (seksualnych ?) doświadczeń i odpowiesz mi na to pytanie.

Jak bardzo można się zaangażować ( podejrzewam, że nie był to tylko jeden jedyny raz) w
coś co jest tylko spełnieniem erotycznych fantazji zostawiając za sobą całe dotychczasowe życie.

W "W jego dłoniach" jest taki fragment, gdy główna bohaterka bawi się ze swoim synem, wciąż myśląc o "Mężczyźnie", i po akapicie wspomnień seksualnych wyczynów z nim, bierze na ręce swojego synka i wyznaje mu miłość matczyną. To jest przerażające.

W twoim opowiadaniu, bohaterka ma dzieci jeśli dobrze czytałem (a propos nie podoba mi się wyrażenie "na chacie" trochę z ulicy... ale np.) .
Co czuje kobieta wracająca po całej tej akcji do domu widząc dzieciaki niech bedzie przed komputerem? ( O mężu nie wspominam, boto normalne, że często wiążemy się z nieodpowiednią osobą, to oczywiste, ludzie są omylni)
Chyba tego w twoim opowiadaniu mi zabrakło.
Co czuje kobieta , która robiła z siebie przed kilkoma minutami worek treningowy,patrząc na swoje dzieci, które gdy dorosną chciały by być dumne ze swojej mamy?
Mam nadzieję, że mi odpowiesz.

Co do wątpliwości, czy zamieszczac tu swoje teksty, musisz wiedziec, że tu jest straszny przesiew naprawdę dobrego pisarczykowania z grafomanią. Piszesz nieźle moim zdaniem, pierwszy tekst był równie ekscytujący :)

Aha i jeszcze jedna rzecz, która mnie nurtuje. Masz rację, nie jestem związany z klimatem dominacji i stąd kolejne moje pytanie (chyba istotne i nie wyjdę na głupka).
Czy po całym akcie seksualnym, bicia, poniżania, dominacji, jest miejsce na czułość?, na przytulanie?,
Znów wspomnę tę książkę, wybacz ale to moja jedyna lektura jesli chodzi o ten temat, Mężczyzna do końca był nieugięty, stanowczy, brutalny, chamski, ordynarny, Czy to nie na tym polega? Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na czułość?

p.s Masz rację, źle się wyraziłem pisząc kontynuacja "W j d " Nie miałem zamiaru posądzać Cię o plagiat. :))

pozdrawiam bardzo niedzielnie

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witaj Piotrze,

Dużo pytań Twoim komentarzu, dużo pytań, ale spróbuję odpowiedzieć, choć wiem, że nie będzie to łatwe. Przede wszystkim dlatego, że trudno jest mówić o bdsm w sposób, który będzie zrozumiały dla ludzi za poza tego klimatu. Jak każde środowisko ma swój język, swoje kanony zachowań, swoje rytuały. A czy jest to tylko spełnienie erotycznych fantazji? A może… styl życia. Postaram się opowiedzieć co nieco starając się jednocześnie, żeby niniejszy komentarz nie został odebrany jako agitacja czy szerzenie perwersji.

Może na początek kilka spraw z kategorii definicji i teorii (od czegoś trzeba zacząć). Osoby z poza klimatów określane są mianem Waniliowych, które to słowo nie jest bynajmniej nacechowane pejoratywnie. I chociaż wskazuje na pewien podział z kategorii ‘my’ i ‘oni’ to pozwala na szybka komunikację i odpowiednie moderowanie choćby rozmowy jeśli towarzystwo jest oprószone wanilią. Do tego dochodzi konwencja nomenklaturowa. Osoby dominujące nazywane Panem/ Panią/ Masterem i osoby uległe przyjmujące miano psa/suczki, niewolnicy/niewolnika. Wszystko zależy też od dziedziny, którą się preferuje.

BDSM to zbiór zachowań z trzech kategorii. Przede wszystkim B&D (Bondage & Disicpline czyli krępowanie wraz z ograniczaniem swobody, niewola, karanie związane z dyscypliną), D&S (Dominance & Submission czyli zasady współzależności pomiędzy osobą dominującą a uległą), S&M (Sadizm & Masochizm czyli podniecenie seksualne spowodowane zadawaniem przemocy i doznania związane z doświadczaniem). Nie ma ostrej granicy pomiędzy B&D, D&S oraz S&M. Trzy inne podstawowe zasady BDSM to bezpieczeństwo, rozsądek oraz wzajemna zgoda.

To o czym piszę pochodzi wyłącznie z doświadczeń własnych. Co nie znaczy, że moja wiedza na temat bdsm’owego świata nie jest uzupełniona teorią przedmiotu czy wymianą doświadczeń z osobami o zbieżnych zainteresowaniach. Nie mniej jednak każda para osób zagłębiająca się w klimaty tworzy własne bdsm, nie ma recepty postępowania. Mało tego, wiele z aspektów bdsm wkroczyło do waniliowych sypialni (choćby pokryte różowym futerkiem kajdanki :)

Pytasz o miejsce na czułość. Jak już wspomniałam podstawą zdrowych relacji są bezpieczeństwo, rozsądek oraz wzajemna zgoda. Celem nie jest zwierzęce znęcanie się nad drugim człowiek, co obrazowo określiłeś byciem workiem treningowym. Celem jest danie sobie wzajemnej przyjemności, z poszanowaniem granic akceptowalnych przez każdą ze stron. Wrażenia w dużej mierze bazują na chemii, a dokładnie na działaniach stymulujących wydzielanie endorfin czy adrenaliny. Dreszczyk emocji. Czy w namiętnym pocałunku kiedy kochankowie w euforii przygryzają swoje wargi czy języki można ich nazwać kanibalami? A co z kobietami, które w ekstazie wbijają paznokcie w ciało kochanka? Granica jest bardzo płynna. A świat bdsm to świat tworzony za każdym razem na nowo. Zwykłe zabawy z zawiązanymi oczyma, kiedy każdy dźwięk, każdy dotyk zdaje się być nieziemskim odczuciem. To także bdsm. Czułość i bliskość są nierozerwalnie związane z bdsm, są jego częścią. Choćby dlatego, żeby móc wyrazić wdzięczność partnerce czy partnerowi za przyjemność jakiej się doznało. Choćby po to, żeby zażegnać strach, który się pojawia. Po to, żeby zaufanie, którym obdarza się tę drugą osobę oddając się we władanie nigdy nie było zachwiane.

Jak bardzo można się zaangażować? Bardzo. Bardziej niż jesteś sobie w stanie to wyobrazić. A jeżeli u podstaw takich relacji leży silne uczucie – jeszcze bardziej. Na pytanie co na to mąż odpowiem krótko – zachwycił się tym, zatracił wraz ze mną i dajemy sobie rozkosz kochaniem w ten wyrafinowany sposób. Jeśli zaś chodzi o dzieci to żyją z dala od tego świata, nie mam prawa żeby kształtować ich psychikę w na swój sposób. Nie widzę powodu, żeby nie mogły być ze mnie dumne w przyszłości.

Mam swoją opinię na temat książki „W jego dłoniach”, która przedstawia po prostu związek toksyczny, a o takie nie trudno. Nie ma reguły. Nie mniej jednak podstawowa informacja wyłaniająca się z kartek tej książki jest prawdziwa. Emocje, których doświadcza się w bdsm’owych relacjach są bardzo silne i można zaryzykować, że nic nie jest takie samo później.

Mam nadzieję, że odpowiedziałam choć na część Twoich pytań.

Pozdrawiam przed-poniedziałkowo ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...