Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Krzyśkowi

Zatrzymałem mojego starego volkswagena pod mostem. Postałem chwilę nad ciemnym nurtem rzeki, po czym wyjąłem z bagażnika moje koło ratunkowe- starą, znalezioną na złomowisku felgę, oraz linkę holowniczą. Przywiązałem linkę do felgi, po czym owinąłem ją kilkakrotnie wokół szyi i ponownie stanąłem na betonowym nabrzeżu. Drgnąłem gwałtownie na dźwięk dziwnego, starczego głosu:
–Musisz?
Obejrzałem się za siebie. Pod betonowym przęsłem, na stercie kartonów ujrzałem w panującym półmroku jakąś postać.
–A co ci do tego?
–Nic. Pytam tak sobie...
–Muszę.
–Dobrze się nad tym zastanowiłeś? Ja wielokrotnie o tym myślałem, ale zdecydowałem się na pozostanie po tej stronie, choć zapewne mam o wiele więcej powodów od ciebie, by zobaczyć co jest po drugiej.
–Co ty tam wiesz. Skoro nie podjąłeś ostatecznej decyzji, to znaczy nie wiesz co znaczy desperacja i świadomość bezsensu życia.
–To ci się tylko tak wydaje. Zawsze najbardziej boli to, co boli w danej chwili. I każdy uważa, że to właśnie jego dotknęło największe nieszczęście. Chcesz posłuchać? A może wolisz opowiedzieć o sobie?
–W porządku. Możemy pogadać. Odczepiłem felgę i położyłem na nabrzeżu. Z kieszeni płaszcza wyjąłem paczkę papierosów i zapałki. Podszedłem do niego.
–Siadaj. Albo się połóż.
–Palisz?
–Jak mam...
Poczęstowałem go papierosem i podałem ogień, a następnie sam zapaliłem siadając na kartonach. Przez chwilę paliliśmy w milczeniu, przyglądając się sobie z uwagą. Jego poorana zmarszczkami, zarośnięta siwą szczeciną twarz powiedziała mi, że musiał być chyba bardzo stary. Niezwykle wychudzona sylwetka świadczyła o poważnej chorobie, lub chronicznym niedożywieniu. Stary pierwszy przerwał milczenie:
–No co, przyjrzałeś mi się dobrze? To ile według ciebie mam lat?
–Bo ja wiem... Sześćdziesiąt- powiedziałem ostrożnie nie chcąc go urazić, ponieważ równie dobrze mógł mieć siedemdziesiąt, albo i więcej.
–Ha, ha– zaśmiał się.- Czterdzieści sześć.
Kurczę. Tylko o pięć więcej ode mnie.
–Czterdzieści sześć, kolego. Aż czterdzieści sześć, choć te moje dorosłe lata można by spokojnie przemnożyć przez dwa. No dobrze. Kto zaczyna? Może ty? Na imię mam Zygmunt, dla prostoty mów mi Zyga. A ciebie jak zowią?
–Dlaczego nie? No to posłuchaj. Na imię mam Kajetan- jak dla ciebie Kajtek– Zapaliliśmy po kolejnej fajce, a ja zacząłem opisywać swoją historię.
–Jestem pisarzem. Właściwie byłem pisarzem. I to dosyć znanym. Wydałem kilka książek, osiągnąłem niezły status materialny. Miałem żonę, dzieci, dom, samochody... I wtedy rozpoczął się dramat.
–Żona zdradziła, dzieci zaczęły pić, albo ćpać...
–Nie, nie to. Przynajmniej na początku. Po prostu nastąpił moment, w którym nie potrafiłem już nic napisać. Wszystko zaczęło się walić. Zacząłem szukać natchnienia w alkoholu i dragach, sprzedałem jeden, potem drugi samochód- a zapewniam cię że nie były to małe Fiaty i staczałem się coraz bardziej. Żona rzeczywiście mnie porzuciła, dzieci nie zeszły- co prawda- na złą drogę, ale po prostu się mnie wyrzekły. Zostałem sam, bez perspektyw i bez środków do życia. Ot i wszystko.
–Zyga zamyślił się przez chwilę.
–I uważasz, że to jest wystarczający powód, do tego, by z sobą skończyć?
–A znasz lepszy?
Wtedy opowiedział mi swoją historię. Nie wiem, czy życzyłby sobie, by ją opisać, dlatego powiem tylko, że jego całe życie składało się z pasma udręk, poniżeń i cierpień. Opowiedział mi również o tym, jak cudem wywinął się śmierci z powodu nieuleczalnej- jak się powszechnie uważa- choroby, i o tym, jak na koniec został bezdomnym.
Tak, on na pewno miał o wiele więcej powodów do samobójstwa.
–Powiedz mi, dlaczego jednak nie skończyłeś z sobą.
–Wiesz, istnieje coś takiego jak wiara i nadzieja. Wierzę, że jeszcze wszystko może się odmienić.
–Może dla ciebie. Ja niczego nie umiem. Umiem jedynie, to znaczy- umiałem pisać. Teraz już nie potrafię. Żyć na twój sposób też nie potrafię- dla mnie byłoby to tylko powolniejszym sposobem na umieranie.
–A o czym były te twoje książki?
–O czym? Czy ja wiem... O życiu... Tak, o życiu.
–Dobra, dobra! Wszystkie książki są o życiu. Konkretnie. Z czego czerpałeś pomysły?
–No, właśnie z życia. Pisałem o swoich znajomych, o środowisku w jakim żyłem, o sprawach ludzi, których znałem, lub znał ich ktoś, kogo ja znałem. Oczywiście, to nie były do końca prawdziwe historie, lecz stanowiły zaczyn tego ciasta, które potem formowałem i piekłem.
–A teraz zabrakło ci tematów... Czyli inaczej mówiąc- studnia wyschła i nie da się z niej już czerpać?
–Coś w tym rodzaju.
–A nie przyszło ci przypadkiem do głowy, że można wykopać kolejną studnię?
–Nie bardzo rozumiem.
–Wybierz się mentalnie na inną planetę, do amazońskiej dżungli, na dno oceanu, albo do jakiegoś- choćby nieistniejącego miasta- i drąż. Gdzieś tam musi być miejsce, w którym można wykopać studnię. Studnię z której będziesz mógł czerpać do woli. Zostaw tu, obok mojego barłogu swoje koło ratunkowe i idź. Jeśli ci się nie uda wrócisz. Przypilnuję go do twego powrotu.
Pożegnałem się z Zygą, zostawiłem mu papierosy i wszystkie pieniądze, jakie udało mi się wysupłać z portfela i kieszeni, oraz jedyną wartościową rzecz, jaka mi pozostała z dobrych czasów- płaszcz z wielbłądziej wełny.
Wsiadłem do swojego gruchota i odjechałem.

Po dwóch miesiącach podjechałem ponownie pod most- tym razem nowym, przyzwoitym wozem, w bagażniku którego miałem cały karton Marlboro i butelkę Smirnoffa. Gdy dojeżdżałem, ujrzałem oddalający radiowóz, oraz karawan w którym zamykano drzwi. Gdy zaparkowałem, karawan również ruszył. Podszedłem do miejsca zajmowanego kiedyś przez Zygę. Ujrzałem starą felgę, do której przyczepiony był kawałek tektury, na której widniał nagryzmolony ołówkiem napis: MYŚLĘ, ŻE WYKOPAŁEŚ TĘ STUDNIĘ.

Opublikowano

"Skoro nie podjąłeś ostatecznej decyzji, to znaczy nie wiesz co znaczy desperacja i świadomość bezsensu życia" - musisz uważać, tak nie rozmawiają ludzie, zdanie trochę zalatuje mi stęchlizną i starocią. Lepiej napisać : "Skoro żyjesz, to się nie zabiłeś. A jak się nie zabiłeś, to guzik wiesz o...". I radzę unikać sformułowań typu: "desperacja i świadomość bezsensu życia". Czasem trzeba wziąć ołówek do ręki i skreślić niepotrzebne wyrazy. Żeby napisać, trzeba też umieć skreślić.
A co do wartości artystycznej, hm... Wartościowe. Podoba mi się. Mógłbyś trochę emocje tam podkręcić na koniec... Ale jest ogólnie bardzo dobrze...

Opublikowano

"Pod betonowym przęsłem, na stercie kartonów do ujrzałem w panującym półmroku jakąś postać" - troszke to zdanie kuleje. Co jest "po" ? Dalej "Ze kieszeni płaszcza" Myślę, że "Z kieszini...". Pomysł na opowiadanie świetny. W zasadzie to całkiem sprawnie napisana miniatura, która spodobała mi się od razu. Realizm podkreślony nadwyraz dobrze, wątek ze studnią - psychologiczny - trafny i naprawdę sugestywny. Podziwiam Cię, ponieważ napisałeś coś, o czym ja myślę od bardzo dawna. Zawsze chciałem napisać miniaturę i nigdy nie potrafiłem tego zrobić. Ty tego dokonałeś w świetnym stylu. Doprawdy, kłaniam się i pozdrawiam serdecznie.

Opublikowano

No, Lechu. Nie jest do smiechu. Nastroiles refleksyjnie moj zlasowany od roboty mozg.
Wywalilbym zdanie z paleniem. Daj, zapalilismy. Albo wyjalem paczke i zapalilismy. Tak chyba lepik.

Opublikowano

Lechu, po przeczytaniu tego oowiadania, przyszedł mi na mysl pewien iranski film tytulu teraz nie pamietam, ale zacne dzielo...fabula wyglada tak: facet szuka kogos, kto zjawi sie konkretnego dnia i godzinie we wskazanym przez niego miejscu . facet ma zamiar popelnic samobojstwo, i po prostu przez caly film szuka kogos, kto zadba o to aby jego zwloki nie zgnily na pustkowiu. po wielu perypetiach spotyka pewnego starca, ktory sie zgadza...ale nim wyraza zgoda jest rozmowa, bardzo podobna do tej z twojego tekstu. film konczy sie podobie jak twje opko -facet dostrzega uroki zycia. bylem dlugi czas pod wplywem tego filmu, jestem pod wplyewm tego tekstu. swietne zakonczenie. takie w moim stylu.ogolnie mądry kawalek. sam kiedyś trzasnąłem coś w podobnym duchu -menel. tam też obrzempała prostowal życie złamanego pisarzyny.takimoralit w moimstylu. brudny.jesli dedykacja jest dla mnie -wielkie dzieki.spojrzę optymistycznie na moją obecną niemoc twórczą. chociaż jestem pewien, ze jezeli kiedys ze soba skoncze(nie wykluczam takiego rozwiazania) to nie przez pisanie...znajdą sie inne powodu.

  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

ja tak cichutko...
tu zapukałam do ciebie ...kazdy w zyciu ma takie chwile i kiedys napisałam- gdy siedmiomilowy but wypełniony wyrzutami sumienia zdepcze mnie, poczuję smak ziemi. zobaczę niebo.
ciekawe to !
pozdrawiam

  • 2 miesiące temu...
Opublikowano

Opowiadanie generalnie napisane sprawnie, choć przyznajmy, że oryginalnością nie grzeszy. Tyle razy widzieliśmy już w filmach, że ktoś kogoś odciąga od zamachu na własne życie, a później niedoszły samobójca dziękował lub chcąc podziękować znajdował wiadomość przeznaczoną tylko dla niego. Ale powtórzę, że napisane sprawnie. Mam jednak zastrzeżenia co do końcówki, mianowicie, że pisarz przyjechał ponownie pod most zaledwie po dwóch miesiącach. Ja się nie znam, ale wydaje mi się, że to trochę za szybko. W ogóle ta końcówka trochę za krótka, za szybka. Pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...