Jest w niteczkach
babiego lata,
targanych deszczem
i tańczącymi listkami,
z ptakami wpatrzonymi
w horyzont za braćmi,
na drogę odlotu,
towarzyszami.
Widać ją senną,
z zamyśloną tęsknotą
syconą żalem po tym,
co nie wróci.
Z chryzantemami
w złoto-białych dywanikach,
które szron poranny
i srebrzy i smuci.
W plonach lata
zamkniętych w purpurze,
w kolorach żółtych,
zielonych, czerwonych,
z zachodzącym,
kulistą bielą księżycem,
tulącym do snu
gasnący dzień utrudzony.
Widzę ją matką listopada
- króla świec i chybotliwych płomyków,
majestatycznie wzywającego
do pokory
co rok milczącej,
pośród grobów i ołtarzyków
Taką jak my zamyśloną,
gdy w krople deszczu wsłuchani,
idziemy, ubożejący w jutra,
wspominać tych,
co utracone wczoraj
liczyli z nami.
Jesieni już pełno.
Chmury sennie płyną
pod błękitem.
Mglisty baldachim nade mną,
a mroczne okna
straszą każdym świtem.