Słyszysz w uszach ten piskliwy szum? Usłysz. Wsłuchaj się. Albowiem w otchłani tej na wpół
spopielonej, na wpół lodowatej…
To tutaj. Tak, to było tutaj. Stoję teraz przed ścianą,
podziwiając fakturę pęknięć i wilgotnych plam.
Muskam palcami. Wodzę po tych rozgałęzieniach. Tych rzekach wyimaginowanych form.
Jesteś tu jeszcze?
Bije mnie po oczach jakiś odblask nieznanej natury.
Idący prosto z gwiazd świetlisty promień.
Liczę wpadające przez okna mżące świetliki.
Bezszelestne żyjątka nacierającej na mnie fantasmagorii.
Czy ty tu
jesteś?
Obok?
Jak blisko?
Wiesz, doskwiera mi chłód
bijący od tych dłoni,
które głaszczą mnie po twarzy. Jakby były twoje.
Ale nie są.
Albowiem to dłonie mojej umarłej matki.
Jest tutaj. Jest, kiedy śnię. Szelesty idą od dołu. Spadają z sufitu drobinki kurzu.
Wirują…
Księżyc rozświetla mrok. W nocy tej. W gęstej ciszy.
W przylegającej do wszystkiego pustki.
W lepkiej od potu konsystencji lśnią puste fotele. Stół...
Regał z książkami oklejony kokonami małych stworzeń, niczym wrak oceanicznego statku.
Falujące pajęczyny,
w których uschnięte ćmy, w których nic…
Jesteś?
Albowiem twoje
milczenie.
Twój niebyt.
Niezmierzona otchłań nicości…
Jesteś tylko na chwilę. I znowu cię nie ma…
W drugim
pokoju
-- czyjeś kroki.
Nasłuchuję...
Lecz nic.
To chwilowe.
Jak błysk słońca na poruszanej
przez nikogo szybie.
Nagła iskra jakiegoś pragnienia. Pełna wspomnień. I czegoś jeszcze.
I w tym śnieniu dotykam przelotnie twojego ramienia. Drżącego.
Pod kosmykiem włosów odbijający się w źrenicach promień. Na łąkach upalnego lata.
W tej dusznej godzinie.
Wśród skwaru.
I w przesłaniającym niebo obłoku obrzeżonym liliową kreską.
A więc tutaj jesteś.
Chodzimy boso. Po trawie. Po kroplach rosy. Po deszczu.
Ciepłym jak dotyk. Jak pocałunek w cienistych objęciach kasztanu.
I wzdychamy westchnieniem
kwiatów o zmroku,
bądź o jutrzence, co wyrasta nad lasem łuną.
Ale jeszcze nie teraz.
I nie później.
Tylko wtedy, kiedy
będąc jeszcze,
nie byliśmy wcale.
I jakoś tak, jak tylko może być we śnie.
I idziemy wśród
anemonów.
W zielonych leszczynach...
Idziemy wytrwale, idąc raz jeszcze. Bez siły ciążenia
i w blasku innego słońca. Innych oczu. Takich innych zupełnie drżących w kącikach ust.
Weź mnie
za rękę.
Bierzesz.
Pod palcami twoja
gładka skóra.
Zaciskam mocno.
Mówisz coś do mnie. Szepczesz.
Lecz nie słyszę. Nie dosłyszę,
ponieważ przerasta nas perlisty szum strumienia.
Ale ja to wiem.
Wiem,
moja kochania.
Już nie musisz. Już nic.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-27)