Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kiedy tak szliśmy, wtedy. Kiedy idziemy...


Rekomendowane odpowiedzi

I

 

To drzewo. A więc to drzewo promieniuje do mnie szumem i ciszą. To drzewo wiatru. Drzewo spopielone mrowiem gwiazd. Galaktycznym pyłem. To drzewo smutku i nostalgii. I byłem tam. I jestem. Jestem w jego pobliżu. Wyciągam ręce do nieznanego, kiedy tak idę donikąd. Do nikogo. Do niczego. W noc.

 

II

 

Idę. I ty idziesz razem ze mną. I kiedy tak idę, ty obok mnie wystawiasz twarz do księżycowego blasku w jego szeptach i bez-szeptach. Cała w posrebrzonej bieli. W srebrniejących drobinkach milczenia. Tego nieustannego milczenia, co rozsadza uszy piskliwym szmerem nicości. Idę. I ty obok mnie. Cała w bieli i w szumie płynącej w żyłach krwi. Albo wiatru grającego na strunach najwyższych. Niedosiężnych. W liściach szumiących wokół. W szpalerze drzew. Na drodze. Na tej drodze niknącej w delikatnej powłoce mgły i w blasku ulicznych latarni. Pędzących, gdzieś prosto, hen…

Idziesz obok. Pamiętasz? Ja pamiętam. Ten czas okryty rdzą przemijania. Tą skorupą skorodowanych płyt. Kiedy idę (a wyszedłem od siebie, wychodząc prosto w chłodną noc)

A więc, kiedy idę, to idę jak ktoś, kto wyszedł już ostatni raz. Wychodząc, zamknąłem drzwi na klucz. Lecz zanim to zrobiłem, obejrzałem się jeszcze raz. W tę pustkę zimnych, białych ścian. W tę pustkę, w której kurz mżył drobinkami i lśnił. I w tej ciszy milczących mebli, przedmiotów, rzeczy…

I w tej ciszy zakurzone brzegi książek stojących równo na półkach regału. Albo leżących w nieładzie. Byle jak i gdzie… W poniszczonych okładkach. W przetartych. W pogiętych. Poplamionych. Poklejonych przezroczystą taśmą. Teraz pożółkłą. Odłażącą. Uschniętą…

Puste fotele ze śladami wgnieceń po moim ojcu i matce, co już dawno pomarli. W kącie rozsypujące się truchło jakiegoś ptaka. Szkielet cały w popiele poszarpanych piór. I puste spojrzenie czarnych oczodołów w żółtawej czaszce. Jakaś rzecz przybyła z dawnej przeszłości. Z innego czasu. Ugrzęzła między ścianą a regałem. Przygnieciona. Zmiażdżona masa…

Ja tu leżałem na podłodze, przy tym cokole, kiedy błądziłem w myślach niewidomie prowadzony. Prowadzony przez kogo? Przez nikogo. Przez nic. Albowiem przepływałem przez labirynty urojeń, ulegając imaginacji rozbestwionych widm. Niosły mnie wtedy nad polami pustki w takim powolnym locie. Bez szeptu. W ciszy czasu. I coraz bardziej rozsnuwały się jak te dymy, co z łęciny płyną. Co płyną daleko. Za las. Ja tu leżałem wiele razy w każdą noc rozświetloną światłem wiszącej lampy. I wrastałem w te sęki i słoje. I kiedy tonąłem w blasku żarówki śniłem. Śniłem, że dotykam poustawianych wszędzie płonących świec. Na podłodze, parapetach, porozstawianych przypadkowo krzesłach, taboretach… I w tym drżeniu. W tym trwożnym pałaniu woskowych gwiazd. Błądziłem po korytarzach, przedpokojach, pokojach. Pustych. Milczących. Pełnych powietrza. Zawieszonych w jakiejś bezczasowej projekcji wydarzeń. W bezruchu. W absolutnej toni wszechświata.

 

Gdzie ty jesteś? Znikasz. Jakoś dziwnie migocze obraz na twoje podobieństwo. Przed chwilą byłaś obok. A teraz jaśniejesz cała w księżycu. W tej twarzy smutnej i tkliwej. Zamyślonej twarzy patrzącej z wysoka. W tej twarzy pokrytej rojem kraterów i mórz. Tych mórz. Płaskich równin, po których można iść tysiące lat. Po tych jaskrawych od słońca stepach pełnych kosmicznych traw. Obwiedzionych szczytami olśnionych w dali gór…A więc idę tu. Bez ciebie. Jesteś daleko. W oddali. W nicości czasu. I kiedy tak idę drzewa szumią. I szumią coraz bardziej. I kiedy przykładam ucho do ich pomarszczonych pni słyszę szum płynącej żywicznej krwi. I w szeleście liści. W powietrzu. Oddalam się coraz bardziej od siebie. Podążam w niebyt. Tam, gdzie nic.

 

III

 

Zgrzytania i zgrzyty. Coś zgrzyta wciąż w mojej głowie. Dudni dudniąca krew w korytach, w rynnach. W przewodach skóropodobno-mięśniowych. Zgrzytania i zgrzyty. Coś zgrzyta za drzwiami. Za ścianą. Za szafą. Coś się wspina powoli z mozołem przywróconego do życia trupa. Przywróconego nagłym błyskiem. Uderzeniem gromu. Prosto z sennego koszmaru. Z sennej maligny. Budzę się. I wciąż. Wciąż… Wybudzam się z tego ciągłego niewybudzenia. Wybudzam się wybudzając. Siadając na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Z bielmem. Z kataraktą. Z zaćmą. Z żółtymi zębami epileptyka. Wybudzam się, wpadając wciąż w niewybudzenie. Ociekający potem i śliną. W skotłowanej pościeli. W skotłowanym kocu. W pledzie. W prześcieradle. W niczym. To się wciąż wspina, przekształcając się w unicestwienie. Widzę. Widzę to! Widzę! Pokazuję palcem. Wskazuję to! To -- wszędobylskie, to! Krótko! Krótko! Krótkie uderzenia! Bardzo krótkie zrywy. Przedrywy. Pozrywy… To jest we mnie, albowiem jest we mnie i nie we mnie. Napastują mnie widziadła, te ciągłe wskrzeszenia nie wiadomo czego. Które z mozołem. Które. I które wciąż…

 

Upadam wyczerpany. Spadam z bardzo wysoka. Ze szczytu. Staczam się z grani. Z szarego masywu wyobraźni. Jakaś budka telefoniczna. Kobieta z wiklinowym na ramieniu koszem. Kobieta w szarym płaszczu. Mężczyzna w rozwianym szarym prochowcu… Postaci o ponurych spojrzeniach, które wzięły się nie wiadomo skąd, pertraktują między sobą w milczeniu Gestykulują. Rozglądają się wokół, wypatrując kogoś w szarości zmierzchu… Nagły zryw. Poruszenie. Trzask łamanych desek. Ktoś biegnie z rewolwerem. Roztrąca innych na boki. Jakby wybiegł prosto z powieści Jo Alexa, albo Raymonda Chandlera. Rozsypane na ulicy karty do tarota przylepiają mu się do nogawek, jak jesienne, zbutwiałe liście Ktoś komuś coś wróżył... – lecz nie zdążył. Krótki huk. Szary obłoczek unosi się przez chwilę w powietrzu. Ostra woń prochu… Trup…

I wszystko szare, nawet krew. Szare i migoczące. Gładkie i chropowate. Pomarszczone i rozprostowane. Naciągnięte na kości czaszki. W otoczce powietrza i blasku. Szeleszczących liści. Rozbestwionych skołowaceń. Poplątanych łodyg. Korzeni…

Za oknem. Przed oknem. Za drzwiami. Za ścianą… W słojach forniru. W dębowej klepce. I znowu wystrzeliwuje w górę. Rozbryzguje się na suficie pióropuszem różnokolorowych kleksów. Siadam znowu. Opadam na poduszkę Siadam… I tak coraz szybciej… Jakieś esy-floresy. Podarte fotografie. Fruwające gazety. Szeleszczące ptaki roznoszące woń drukarskiej farby. Rozprostowują skrzydła. Te wielkie nagłówki o niczym. Ktoś umarł. Ktoś się narodził. Coś się zapadło w czarną dziurę. Czas się zatrzymał. Ale i tutaj drżą oddzielone od siebie warstwami mgły poszczególne struny. W ciemnych pokojach coś nieustannie mży. Coś lśni i wiruje. Mnożą się iskry. Coraz bardziej zapalają się gwiazdy przewodnie. Choć może to nieuzasadnione spostrzeżenie. Choć może to tylko ktoś chodzi w tę i z powrotem z płonącym oliwnym kagankiem. Wszystko tu jest nieuzasadnione i niejasne. Enigmatyczne i zakamuflowane w swoim jestestwie. Ale chyba jest już poza granicami miasta, jeżeli w ogóle było to miasto. Jeśli w ogóle było to miastem. Ale lśni już daleko. I jeszcze bardziej w oddali. Już poza jakimikolwiek granicami. Ale nie wiedzieć czemu jestem znowu przy tym. Prawie tego dotykam, zapalając się coraz bardziej. Coraz bardziej płonąc. Być może pokonuję jednym skokiem kilometrowe odległości. I zwalniam znowu, pomiędzy pęknięciami na murze, ścianie… I znowu przechodzi coś obok cichym krokiem skazańca z dziwnym jarzeniem nad sobą. Nie wiadomo co to płonie. Gwiazda? Być może. W każdym bądź razie płonie jaskrawo jak oblicze termonuklearnego boga. Tego oto, co schodzi cały w popiele i w huraganie apokalipsy. Lecz tutaj zsuwa się z wiszącej lampy pokoju i szybuje. Lawiruje między drobinkami kurzu. Wygląda to tak, jakby coś zabłąkało się przez pomyłkę z zupełnie innej fizycznej egzystencji. Z zupełnie obcego czasookresu. Lecz jednak odbija się w lustrze. Lecz jednak to nie człowiek, tylko moje własne odbicie.

Wyczerpany opadam z powrotem na wydmach, nad brzegiem szumiącego piskliwie oceanu. Dlaczego tak piszczy? Co to tak piszczy? Dlaczego tak…

 

IV

 

Dobrze, że jesteś. Bo widzisz, stałem się drzewem. Próba zmiany tego stanu rzeczy spotka się niechybnie z odwetem praw rządzących w tym właśnie momencie, a bliżej mi nieznanych. I wciąż dolatują do mnie tak jakby końcowe fragmenty, takie zawieszone w powietrzu pianissimo dalekiego chóru. Takie zatrzymane do granic możliwości. Takie, jakby kończące się zaraz, ale nieskończone. Wciąż trwające. Wiecznie…

 

Chodź do mnie, bo zapomniałem, co pisałem na początku. To wszytko przez te majaki, które napastują mnie w tym zimnym pokoju. Macam. Macam w ciemności. W półmroku. Szukam po omacku butelki z wermutem, którą napocząłem albo skończyłem. Nie pamiętam już niczego. Machnąłem ręką raz jeszcze. Bez wiary. Coś spadło na podłogę z trzaskiem rozbijanego szkła. Ten mój raj. Ta moja rozkosz, co się rozlewa tak cudnie w przełyku. Co pali, nie paląc. Co chwyta w ramiona ekstazy, unosząc w niebiosa. W nieskończone niebo…

Uciekam w paranoję (albo już dawno uciekłem) Bo tam czeka na mnie wyzwolenie. I szumi. Szumi piskliwym szumem oceanu. Dlaczego piskliwym? Bo zatapiam się cały w oparach, gorączki. W liżącej mnie po twarzy pianie przewidzeń… Nie mam już co wspominać, opowiadać. Więc wiję się na podłodze. Na tej oto podłodze z dębowych klepek ułożonych w podwójną jodłę. Na tych sękach i słojach. Na tych matowych plamach wytartego lakieru. Wiję się albo leżę. Bardziej leżę. Jak worek, jak łachman. Jak porzucony tobół… A w tym tobole mech i paprocie. Plątanina zakurzonych pajęczyn i uschniętych martwych motyli, much i biedronek… Jakaś zbieranina nie wiadomo czego. Albo wiadomo. Tego całego brudu i ciężaru porzuconego życia.

 

V

 

Już sobie przypomniałem. Wiem, że szliśmy w księżycu. Pod tą twarzą smutną i tkliwą. I jakoś tak szliśmy, nie idąc wcale, lecz bardziej płynąc powietrzem nad płytami chodnika. I dotykaliśmy liści, gałęzi cali olśnieni i w gwiazdach. I szłaś obok. Wiedziałem, choć jeszcze nie dawałem za wygraną. Wiedziałem, że jednak nie było ciebie. Zatem, obok kogo szedłem? Obok samego siebie. Ale czy jednak mnie słyszysz? A może jednak? Mogłoby tak być, że kiedy szliśmy. Idziemy. I kiedy będziemy iść raz jeszcze… Mogłoby tak być, ażebyś pamiętała, pamiętając. I kiedy jeszcze… Usłyszeć śpiew ptaka, po którym nie zostało nawet maleńkie piórko w przyszłości, w przeszłości. I teraz, po raz pierwszy. I teraz, kiedy idziemy przez ten sam ogród, choć tak na niby. Choć tak naprawdę nie szliśmy nim nigdy. Przez ten ogród, który w powiewie nocy. W dźwiękach, w szelestach. W tchnieniach… Mogłoby tak być. Choć jeszcze…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-03)

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...